Przecieki

Przecieki

Zdemaskować inicjatora podsłuchów – to jedyna szansa Tuska, by zatrzymać falę, która go zalewa Czy afera podsłuchowa zatopi Donalda Tuska? Wszystko zależy od tego, jak się rozwinie – czy pojawią się nagrania kompromitujące kolejnych polityków, czy też ich wyciek zostanie powstrzymany, a opinia publiczna ujrzy twarz inicjatora całej operacji. O to toczy się ta walka – kto kogo? Kto będzie szybszy? To walka z cieniem – gdy piszę ten tekst, nic jeszcze nie jest rozstrzygnięte. Choć oczywiście Tusk politycznie krwawi i krwawić będzie. Nie ma szans, by obronił się przed zarzutami – że ujawnione rozmowy obrazują stan państwa (państwo jest teoretyczne – mówił minister Sienkiewicz), pokazują, że rządzi nami sitwa, a Tusk jest tego wszystkiego patronem. Że jest capo di tutti capi. Tak brzmi opowieść PiS, podchwyciła to część mediów, atmosfera zrobiła się gorąca i w zasadzie już mało ważne, co zostało nagrane. Premier ma tu bardzo ograniczone pole manewru. Może dymisjonować bohaterów nagrań – ale to wielce ryzykowna taktyka, niegwarantująca niczego. Bo większość uzna to za przyznanie się do błędów, poza tym wciąż nie wiemy, czy nie pojawią się kolejne taśmy. W ten sposób premier stałby się niewolnikiem tajemniczego dysponenta. Tusk może też iść w zaparte, twierdzić, że nic się nie stało. I mieć nadzieję, że za chwilę zaczną się wakacje i sprawa jakoś się rozmyje. To wariant bardzo defensywny, zakładający, że straty są nieuniknione, tylko trzeba je zminimalizować. I trzeci wariant – zdemaskowanie „władcy taśm”. Pokazanie jego twarzy Polakom, pokazanie gry. To mogłoby odwrócić sytuację. Wystarczy zresztą popatrzeć na to, co dzieje się dziś w służbach – widać ewidentnie, że są zmobilizowane, że szukają. Premier Tusk o szykowanej we „Wprost” publikacji wiedział już w piątek, 13 czerwca. W sobotę i niedzielę gmach MSW był na nogach, już było wiadomo, że jest wielka afera, i to nie zwykła afera podsłuchowa, jakich do tej pory w III RP doświadczaliśmy. Od tego czasu służby szukają „władcy taśm”. Na razie bezskutecznie. A czy są na tropie? Symptomatyczne jest, że w niedzielę premier zapowiedział konferencję prasową na poniedziałek, na godz. 15.00. Dlaczego tak późno? Czy spodziewał się, że do tego czasu będzie mógł pokazać „głowę zdrajcy”? Jeżeli tak, to zgubił go optymizm, bo niczego nie pokazał. Zamiast tego powiedział, że akcja taśmowa to zamach stanu, próba zdestabilizowania państwa i obalenia rządu – za pomocą zebranych podsłuchów. Że w dotychczasowych aferach podsłuchowych wiadomo było, kto nagrywa i w jakim celu. Do tej pory nagrywał jeden z rozmówców. Tym razem robi to ktoś z zewnątrz i strzela przygotowanymi materiałami. Po to, żeby wywołać gigantyczną awanturę. Żeby zatrząść rządem. Żeby – jak mówi Tusk – zorganizować coś na kształt zamachu stanu. Ale kto miałby ten zamach organizować i po co?   PiS? Trudno uwierzyć   Wiemy już, że w operację podsłuchiwania polityków zaangażowani byli zawodowcy. Mikrofon zainstalowano fachowo, rozmówców słyszymy wyraźnie. Słychać też zakładających podsłuch. Wiemy również, że podsłuchiwano różnych polityków PO przynajmniej przez kilkanaście miesięcy. Że podsłuchujący mogli zebrać obfitą kolekcję, a ta spokojnie spoczywała w ich archiwach. Miesiącami nie wychodziła na jaw. Jeżeli chcemy zidentyfikować tych, którzy nagrywali, musimy przede wszystkim znaleźć odpowiedź na pytanie, z jakiego źródła czerpali wiadomości, gdzie i kiedy spotkają się znani politycy. Czy wiedzieli od otoczenia ministra, czy też od managementu restauracji, która przyjmowała rezerwację? Jeżeli miejsca nagrań są różne, trzeba zakładać, że ta wiedza wychodziła z BOR. Innymi słowy, że w sprawę zaangażowani są funkcjonariusze służb specjalnych. To jest więc trop numer jeden. W BOR, a może i w ABW, funkcjonowała niewielka grupa, która nagrywała rozmowy polityków i je zbierała. Na czyje polecenie? Partii opozycyjnych? PiS? Można oczywiście zakładać, że zostały w służbach specjalnych jakieś resztki pisowskiego naboru, które zbierają dla tej partii materiały kompromitujące PO. Można też sądzić, że jakaś grupa chce w ten sposób wkraść się w łaski Jarosława Kaczyńskiego. Ale takie myślenie ma kilka słabych punktów. Po pierwsze, dlaczego materiały upubliczniono teraz, a nie wcześniej, choćby przed wyborami? Po drugie, obserwując, jak działają politycy PiS, trudno uwierzyć, że tak smakowite kąski jak rozmowa Sienkiewicz-Belka odłożyliby na półkę. Od razu o tym by mówili!

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 26/2014

Kategorie: Kraj