Przedsionek piekieł

Przedsionek piekieł

Miasteczko w samym sercu Sahary. To tutaj w otoczonej górami stołowymi kopalni znajduje się białe złoto – sól Lecę samolotem malijskich linii lotniczych nad półpustynnymi rejonami. Raptownie samolot traci wysokość. Rzeczy podręczne pospadały na podłogę. Pot zalewa czoło. Czuję się, jakbym miał stan przedzawałowy. Chwilowo odzyskujemy panowanie nad silnikami, ale zamiast w Timbuktu będziemy musieli wylądować w Mopti, w samym sercu Mali. W powietrzu unosi się zapach rozkładających się buraków. Zupełnie jakbym pracował w cukrowni. Podkoszulek lepi się do ciała. – Co się stało? – krzyczę podenerwowany. Ze stoickim spokojem kapitan samolotu zwraca się do pasażerów. Jest nas ośmioro. Dwóch białych, reszta to Tuaregowie i biznesmeni z Bamako, stolicy kraju. – Awaria silnika – oznajmia 43-letni pilot, który podpisał dwuletni kontrakt z tutejszymi liniami. Te linie to moja udręka. Miejscowi nazywają je Air Maybe: być może dolecisz. – Jak to? – zadaję pytanie zdławionym głosem, jestem cały roztrzęsiony. – Jesteś pierwszy raz w Afryce? – Tak! – Oglądałeś film z Leonardem DiCaprio „Krwawy diament”? Nie? To powinieneś. To jest właśnie Afryka! Nic nie jest pewne, nawet lot, tylko z pozoru bezpieczny. W nocy przy świetle latarek unosimy się w powietrze. Elektryczność jest włączana tylko na start samolotów. Wtedy pasy są oświetlone. W Timbuktu gwar. Dookoła tylko piach. – Przyjacielu, przyjacielu, kup krzyż – słyszę. Kiedyś krzyż, wisiorki na piersi służyły Tuaregom na Saharze za talizman, rodzaj przepustki. W świadomości nomada chronią one przed wszystkim, przed nieznanym, niepojętym i niebezpieczeństwami w trakcie podróży, również tej życiowej. Czuwają nad wędrówką po największej piaskownicy świata. W głąb Sahary W północnej części Mali odbywa się jak 200 lat temu najbardziej romantyczna, ale i najbardziej wymagająca podróż na ziemi. Właśnie od połowy października rozpoczyna się sezon wędrówek karawanowych. Nastała pora zimowa na Saharze. Wraz z karawaną jednogarbnych wielbłądów wyruszam z Timbuktu i zmierzam do kopalni soli w Taoudenni, położonej niedaleko granicy z Algierią. Harmattan, gorący podmuch wiatru, unosi w powietrze tumany pyłu. Piasek trzeszczy w ustach, wargi są spieczone, suche pustynne powietrze drapie w gardle. Na największej pustyni świata zasady przetrwania nie zmieniły się od tysięcy lat. Hassan, mój przewodnik, który zna pustynię jak własną kieszeń, doskonale orientuje się w czasie i przestrzeni. Jego GPS-em jest rozum i niemal zwierzęcy instynkt przetrwania. Kieruje karawanę na północ. W nocy wskazuje nam drogę Gwiazda Polarna. W 1805 r. na szlaku Taoudenni-Timbuktu miała miejsce największa tragedia karawanowa w historii. Karawana złożona z 1,5 tys. wielbłądów i 2 tys. ludzi zniknęła. Pochłonęła ją jedna z największych burz piaskowych. Lotne piaski po blisko stu latach odsłoniły tysiące ludzkich szkieletów. Biali rzadko próbują dołączyć do solnej karawany. Hassan daje mi swoje sandały, rodzaj popularnych japonek. Dziennie pokonujemy 50 km, częściowo pieszo oraz na grzbiecie wielbłąda. – Zakładaj, zakładaj! Bin Laden cię zobaczy – krzyczy. W tej części Mali częste są porwania białych dla okupu. Działa tu siatka przestępcza Al-Kaidy. Hassan zaciera stopami ślady. W zeszłym roku uprowadzono trzech francuskich podróżników. Władza państwa praktycznie tu nie sięga. Przemierzam pustynię w błękitnych szatach Tuarega. Zawój na głowie – szesz – zasłania całą twarz. Tylko oczy i brwi wystają spod mocno ściśniętego szala, który okrywa również kark. Po czterech dniach wędrówki Hassan decyduje się złapać dwa dzikie wielbłądy. Za dużo mamy towaru. W nocy związujemy kopyta zwierząt, żeby nie oddaliły się zbyt od obozowiska. Między godziną 11 a 15 wyprawa zamienia się w udrękę. W tej wędrówce liczy się świt i zmierzch, wtedy czuję, że jeszcze żyję. W południe życie zamiera. To najgorętsza część dnia. Z trudem wciągam w płuca rozgrzane powietrze. Chwilami popadam w swoiste delirium, przed oczami migają czerwono-czarne płatki. Pośladki bolą od trzygodzinnego siedzenia na grzbiecie dromadera. Siedzę na dwóch kocach, które co 15 minut muszę poprawiać, gdyż ślizgają się na garbie zwierzaka. Hassan około godziny 15 robi obowiązkową przerwę. Klęka i modli się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 41/2010

Kategorie: Świat