Przy okazji nowej biografii Krzysztofa Kozłowskiego

Przy okazji nowej biografii Krzysztofa Kozłowskiego

Nowe pokolenie „Tygodnika Powszechnego” zdobyło się na przyzwoitą biografię najpiękniejszej postaci swojego środowiska. Na próbę zrozumienia epoki Polski Ludowej i przemiany Polski przełomu ostatniego stulecia.

Biografia Krzysztofa Kozłowskiego pióra Andrzeja Brzezieckiego jest zarazem poszukiwaniem klucza do osobliwości przedwojennej polskiej inteligencji i jej roli historycznej, jej wysiłku włożonego w modernizację polskiego społeczeństwa. Książka ujmuje czytelnika życzliwością wobec głównego bohatera opowieści, tak różną od poszukiwania policyjnych podejrzeń i donosów.

Ale tu zaczyna się wkradać do autorskiej opowieści niesolidność i pycha właściwa młodym z tego środowiska.

Brzeziecki zechciał umieścić moje nazwisko w budzącej sympatię i zaufanie biografii w dziale „Relacje”, co mogło stać się źródłem mojej satysfakcji. Jednakże nie udzieliłem Andrzejowi Brzezieckiemu żadnej relacji. Nie otrzymałem bowiem od niego ani jednego pytania. Gdyby było inaczej, wypadłoby mi sprostować niektóre w książce nieścisłości, a zwłaszcza uzupełnić sporo luk właśnie w relacjach.

Zdarzyło mi się być blisko Krzysztofa Kozłowskiego w czasach naszej szkolnej młodości w Gimnazjum i Liceum Nowodworskiego, a i później bywać kilka razy w jego przyjacielskiej bliskości. Nasza przyjaźń była rzeczywiście bliska w latach gimnazjalnych 1945-1949. Szczególnie często starałem się spotykać z Kociem po pierwszych gimnazjalnych wakacjach, w czasie których przeżył okropną tragedię – widział, jak utonął jego ojciec, ratujący z morskiej topieli studentkę. Krzysztof zmienił się wtedy nie do poznania psychicznie. Ta uratowana dziewczyna, Krystyna, została później wielką uczoną i specjalistką od dziejów Polski Ludowej, żoną mojego kolegi z Instytutu Nauk Społecznych – Adama Kerstena.

W tym okresie oddawaliśmy się z Krzysztofem z zapamiętaniem lekturze. Pamiętam przynoszone wówczas przez niego do mojego domu książki przywiezione przez jego ciotkę z emigracji – bogato ilustrowane wydanie „Bitwy o Monte Cassino” Wańkowicza i „Dywizjonu 303” Fiedlera. „Laur olimpijski” Wierzyńskiego zachowałem do dziś w mojej bibliotece i wykorzystałem przy wydawaniu wierszy i prozy Wierzyńskiego w Wydawnictwie Literackim.

Jednakże już w liceum znaleźliśmy się w dwóch różnych klasach szkolnych i oddaliśmy się różnym pasjom. Poza górskimi wędrówkami, które często nadal nas łączyły, ja wciąż byłem zorganizowanym harcerzem i czynnym sportowcem, a z klasami humanistycznymi jako uczeń klasy matematyczno-fizycznej nie miałem bliższych kontaktów. Nie należałem też, jak czytam w książce, do szkolnego koła Związku Młodzieży Polskiej. Mój stary przyjaciel z wyższej klasy Nowodworka nie chciał bowiem mnie przyjąć ani do socjalistycznego OM TUR, ani do nowo powstałego ZMP z powodu antyradzieckich poglądów. Wstąpiłem więc w 1949 r. do Koła ZMP przy Zarządzie Miejskim ZMP przyjęty jako znany sportowiec i sportowy działacz – prezes gimnazjalnego klubu sportowego Nałęcz. I zostałem odkryty w Zarządzie Miejskim ZMP jako zaangażowany dyskutant antyklerykalny, interesujący się również marksizmem. Tak samo zresztą na lekcjach prowadzonych w naszej szkole przez nowego dyrektora – sławnego Henryka Sędziwego. Zostałem także wybrany na ogólnoszkolnego wójta (tak to wtedy się nazywało).

Początek 1948 r. był dla mojego dojrzewania okresem przełomowym. Razem z najbliższym przyjacielem (skądinąd byłym ziemianinem z Kresów, z którym później przez kilka lat mieszkałem w Warszawie, w jego pracowni modelarskiej na Woli) poszliśmy do ośrodka OM TUR na spotkanie z Julianem Hochfeldem na temat jego książki „My socjaliści”. Wyszedłem ze spotkania głęboko przejęty i zdeklarowany za polską drogą do socjalizmu. Klarowna argumentacja, piękna polszczyzna, emocjonalny styl, a przede wszystkim polska niezależność Hochfelda pomogły mi zrozumieć, co to jest polska racja stanu – odtąd słowo klucz w moim światopoglądzie.

Był to też czas radykalnego buntu przeciw szkolnemu katechecie, wiejskiemu prymitywowi z doktoratem, watykańskim polorem i wiceprobostwem w bazylice Mariackiej. Jego argumentacją był tekst: „Ty, Kurz, jesteś z porządnej rodziny, jakich broszur się naczytałeś?”.

Jeszcze w ostatnich tygodniach przed maturą zacząłem dorabiać jako sekretarz Zwierzynieckiego Klubu Sportowego. Po maturze z miłości do książek zapisałem się na polonistykę Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zresztą jako jedyny kandydat z Nowodworka. Na pierwszym roku studiów zacząłem (bez pozwolenia dziekańskiego) dorabiać jako instruktor sportu w Młodzieżowym Domu Kultury przy ulicy Krowoderskiej. Tam również w 1950 r. wstąpiłem do partii. Już na pierwszych zajęciach uniwersyteckich zauważył mnie nasz asystent z zajęć z marksizmu i leninizmu – Marek Waldenberg, a także wykładowca tego przedmiotu dr Stefan Morawski. Na drugim roku studiów obydwaj zaproponowali mi zatrudnienie w roli zastępcy asystenta w ich katedrze. Już jako student drugiego roku prowadziłem więc ćwiczenia w 18 grupach na Wydziale Historii i Filologii. Przygotowywałem się do zajęć asystenckich niesłychanie gorliwie, do zajęć studenckich mniej ochoczo, ale miałem bardzo dobre wyniki egzaminów. Na wniosek Marka Waldenberga zostałem wybrany do egzekutywy Komitetu Uczelnianego PZPR na UJ.

Gdy ukończyłem studia polonistyczne pierwszego stopnia, skierowano mnie na studia magisterskie na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego w specjalizacji marksizmu-leninizmu prowadzone przez Andrzeja Werblana. Cały czas pracowałem na UW także jako asystent w Katedrze Podstaw Marksizmu-Leninizmu i działałem w partii jako członek Komitetu Uczelnianego PZPR na UW, skądinąd u boku Zygmunta Baumana. A jako notoryczny prymus zostałem następnie skierowany na trzyletnie studia doktoranckie w Instytucie Nauk Społecznych przy KC PZPR. Jego dyrektorem był Adam Schaff.

Mój rocznik 1955 w INS był ostatnim nowo przyjętym. Skończył się nabór cudownych dzieci, fenomenalnie zdolnych bez ukończenia regularnych szkół, z olbrzymim głodem wiedzy i okrutnym życiowym doświadczeniem konspiracji i walki. Z katedr INS wyszli wybitni filozofowie, tacy jak Kołakowski i Baczko, socjolodzy jak Szacki, Radgowski, historycy jak Madajczyk, Topolski, Turlejska, Holzer, Kersten, ekonomiści jak Brus, Kuziński, Łaski, Gliński, Kleer, Madej, Krzak, Główczyk, znawcy literatury i sztuki jak Roman Zimand, prawnicy jak Sylwester Zawadzki, politycy jak Mieczysław F. Rakowski i dziesiątki innych. Wśród doktorantów niesłychanie solidnie traktujących swoje obowiązki były córki partyjnych przywódców, Bolesława Bieruta i Jakuba Bermana.

Radykalnie zmienił się też w tym czasie skład organizacji partyjnej INS – skończyła się przewaga starych komunistów i KZMP-owców. I sekretarz Komitetu Uczelnianego INS Seweryn Bialer, bojownik getta łódzkiego, przeszedł w Berlinie Zachodnim na stronę amerykańską, podobnie jak poprzednio płk Józef Światło. Po paru miesiącach, w październiku 1956 r., na I sekretarza Komitetu Uczelnianego wybrano najmłodszego doktoranta. Tym najmłodszym wybrańcem byłem ja. W żywiole zebrań, rezolucji, głosowań i listów do Biura Politycznego KC żądałem powrotu do władzy partii Władysława Gomułki.

Wielu absolwentów INS posyłano po Październiku ‘56 na stypendia na Zachód, głównie do Stanów Zjednoczonych. Mnie Schaff załatwił prawie roczny pobyt we Francji, w Nancy, w otwartym wówczas przez Europejską Wspólnotę Gospodarczą Centre Universitaire. Wysyłając mnie na staż naukowy do Francji, Schaff przewidywał, że po powrocie w 1958 r. przez pewien czas będę zajmował się w KC PZPR sprawami wydawnictw i, szerzej, książki w Polsce. We Francji zainteresowałem się jeszcze francuskimi badaniami socjologicznymi nad partiami politycznymi. Tymczasem w aparacie KC postanowiono zachować stary stan zespołu ds. książki, a poszukiwano ghostwriterów przygotowujących nowy tekst statutu PZPR i propozycje struktury partii. Zajmował się tym zespół z aktywnym udziałem Władysława Gomułki, kierowany przez Romana Zambrowskiego, uchodzącego wtedy za numer 2 w partii. Adam Schaff polecił mnie do tego zespołu. Decyzję w tej sprawie podjęto już pierwszego dnia po moim powrocie z Francji.

To były lata moich rzadkich spotkań z Kociem Kozłowskim. Zachowały jednak temperaturę uczuć i zaufania z wczesnej młodości. Pamiętam szczególnie jego długą wizytę wiosną 1976 r. w moim pokoju na pierwszym piętrze w KC, kiedy rozważaliśmy jego szansę wyboru na posła do Sejmu w Klubie Znak na miejsce Stefana Kisielewskiego. Kocio brał poważnie swoją kandydaturę i liczył na możliwość zaangażowania w to Zambrowskiego, który do tej pory odgrywał w każdorazowych wyborach do Sejmu bardzo ważną rolę. Uświadomiłem mu najszczerzej aktualną pozycję Zambrowskiego, który był już jednoznacznie i brutalnie kontrowany przez Zenona Kliszkę i nie miał nic do powiedzenia w sprawach kadrowych. Mógł tylko zaszkodzić. Zaproponowałem wręcz Kozłowskiemu, aby zwrócił się wprost do Kliszki ze skargą, że Zambrowski proponuje przez swoich ludzi wybór kandydatury Kozłowskiego jako najmniejsze niebezpieczeństwo dla partii. Kocio nie poszedł na tę intrygę. Wkrótce obaj przekonaliśmy się, że epoka Zambrowskiego skończyła się bezpowrotnie.

Tylko dzięki pomocy Cyrankiewicza udało się Zambrowskiemu rekomendować Wydziałowi Organizacyjnemu KC, aby przekazali mnie do Krakowa do pomocy Lucjanowi Motyce w organizowaniu 600-lecia Uniwersytetu Jagiellońskiego. W owym czasie nie było w sekretariacie KW w Krakowie ani jednego działacza związanego w przeszłości pracą lub studiami z UJ. Na najbliższej partyjnej konferencji wojewódzkiej zostałem już jako I sekretarz Krakowskiego Komitetu Miejskiego wybrany do sekretariatu komitetu wojewódzkiego i zająłem się przygotowaniami jubileuszu UJ, w szczególności ogromnym programem inwestycyjnym. Nie miałem w tym czasie szczególnych kontaktów z Krzysztofem, ale spotykaliśmy się w samolocie do Warszawy i dużo rozmawialiśmy. Ale nie opowiadałem mu o moich konfliktach z Kliszką.

To nie był kres moich przygód i wędrówek między Krakowem i Warszawą. Po 20 latach przeszedłem do ruchu wydawniczego, do czego przygotowywał mnie jeszcze w latach 50. Adam Schaff, a następnie do pracy w mediach (przygotowywany do niej w latach 60. przez Artura Starewicza), zawsze przy oporze Zenona Kliszki.

W lutym 1965 r. zlikwidowano Krakowski Komitet Miejski PZPR, pozostawiono zaś Miejską Radę Narodową, niezależną od Rady Wojewódzkiej. Mnie z aparatu miejskiego przeniesiono na podrzędne stanowisko w Wydziale Organizacyjnym KC i w szkolnictwie partyjnym, ale pozwolono także na zatrudnienie mnie w artystycznym szkolnictwie wyższym w Warszawie.

Kiedy przewodniczyłem Krakowskiej Radzie Miejskiej pod koniec Polski Ludowej, zaproponowano mi program biograficzny w krakowskiej telewizji. Jego autorka, red. Irena Wollen, poprosiła o głos o mojej biografii moich najbliższych przyjaciół – właśnie Krzysztofa Kozłowskiego, prof. Władysława Zalewskiego i rektora Jerzego Trelę. Najważniejsze wątki tego programu telewizyjnego działy się w Wydawnictwie Literackim na tle wspaniałego gmachu Pod Globusem.

Okazało się, że wkrótce obaj z Kozłowskim startujemy z dwóch różnych obozów w wyborach sierpniowych 1989 r. – on do Senatu, ja do Sejmu. Nie poprosiłem go wówczas o pomoc w drugiej turze wyborów. W tamtym czasie napotkałem zorganizowane przeciwdziałanie ze strony krakowskiego aparatu partyjnego i Służby Bezpieczeństwa. Razem z Hieronimem Kubiakiem liczyliśmy na naszą popularność w środowiskach inteligenckich. Przyjazne obietnice otrzymaliśmy ze strony Stefana Bratkowskiego z Warszawy. I daliśmy się ograć aparatowi własnej partii i władzy. W czasie jednej ze wspólnych podróży poinformowałem o moim rozczarowaniu red. Jerzego Turowicza.

Zadzwoniłem do Kocia w Warszawie dopiero po tym, jak został ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Poprosiłem go wtedy o pomoc w sprawie zezwolenia na zakup mieszkania w Warszawie przy Krakowskim Przedmieściu obywatelce francuskiej współpracującej z polskimi wydawcami. Dodałem, że używałem tego mieszkania już od dłuższego czasu i będę go używał. Usłyszałem: „Jędruś – policja wie wszystko, jutro o godz. 8 rano płk Garstka w dyżurce na Rakowieckiej wręczy ci stosowną decyzję ministra”.

W późniejszych latach byłem wiele razy zapraszany na oficjalne spotkania z Kozłowskim i sporo czasu spędziliśmy znowu na rozmowach o Polsce i o naszych marzeniach. I jak zawsze nasze myśli, tak różne w punkcie wyjścia, zbiegały się w nowych czasach. Długo później rozmawialiśmy o naszej wspólnej odpowiedzialności za to, co jest polską racją stanu, co nas zawsze łączyło, odkąd spotkaliśmy się w szkolnej ławce.

Kiedy zaś moja pupilka w Wydawnictwie Literackim, która po długich perypetiach została jego dyrektorką i prowadziła jego prywatyzację, spotykała się ze mną bez wiedzy wydawniczej Solidarności i obawiała się, że upadające wydawnictwo zostanie dokupione do gwałtownie rozrastającego się Wydawnictwa Znak i że Krzysztof Kozłowski to ze mną załatwi (doradzałem wtedy w tych sprawach krakowskiemu wojewodzie), Kocio ani przez chwilę niczego podobnego nie zaproponował.

Gdy zaś sam wrócił na zastępcę redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, zaproponowałem mu mój artykuł o rosnącym zainteresowaniu trudnymi sprawami naszej polskiej współodpowiedzialności za Holokaust. Przyjął mój pomysł natychmiast, aby po dłuższym czasie i z przerażeniem w głosie odpowiedzieć mi, że nowy naczelny nie życzy sobie mojego nazwiska wśród autorów „TP”. I z prawdziwą rezygnacją dodał: „Ja już tu nic nie znaczę”. Artykuł przyjął do „Polityki” jak zawsze przyjazny i pomocny Marian Turski.

Kiedy Krzysztof Kozłowski ciężko zachorował, umówiłem się z Markiem Tarnowskim, że wybierzemy się do niego z wizytą. Czekałem na zaproszenie Marka do już niewidomego Krzysztofa. Ponieważ dosyć długo się do mnie nie odzywał, zadzwoniłem sam i usłyszałem jego żonę, która powiedziała: „Wiem, że mieliście pójść razem do Krzysztofa, ale Mareczek właśnie umiera. Jeżeli pan zechce przyjść się z nim pożegnać, czekam na pana jutro”. Natychmiast zadzwoniłem do Kocia i usłyszałem jego słaby, ale wyraźny głos: „Jędruś, już się nie spotkamy. Mareczek umiera, ja też się wybieram”. Następnego dnia Marek już nie żył. Kocio umarł kilka dni później.

Nasi wspólni przyjaciele zaprosili mnie na odsłonięcie popiersia ministra Krzysztofa Kozłowskiego na dziedzińcu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jestem im za to wdzięczny. Czułem się właściwym dla uczczenia jego wielkości.

Andrzej Brzeziecki, Kocio, Kozioł, senator. Biografia Krzysztofa Kozłowskiego, Znak, Kraków 2022

Wydanie: 2023, 28/2023

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy