Elita młodej lewicy buja w obłokach, próbując uczynić jej symbolami egzotycznych filozofów lub awangardowych artystów Jak słusznie zauważył Piotr Ikonowicz, „Proletariusze (…) nie czytają Marksa, Chomsky`ego ani ika. Zjednoczyć ich może wyrazista ideologia lub mitologia (…)”. Tymczasem polska lewicowa „awangarda” nie jest w stanie nic podobnego stworzyć. Tylko czy istnieje taka potrzeba? Mitologia polskiej lewicy istnieje – wystarczy tylko ją odkurzyć. Jednym z niezaprzeczalnych sukcesów całego postsolidarnościowego establishmentu, który w chwili obecnej wypełnia w Polsce przestrzeń władzy, jest wmówienie społeczeństwu, że „S”, i tylko i wyłącznie „S”, ma „moralne prawo” sprawowania rządów w Polsce. Ten absurdalny pogląd pokutuje niezmiennie od lat i nawet „umiarkowani” i „postępowi” przedstawiciele prawicy co rusz dają wyraz takiemu myśleniu. Choćby poseł i członek władz Platformy Obywatelskiej Jarosław Gowin, który oceniając polską scenę polityczną, stwierdził niedawno, iż „nie ma powodów, by sądzić, że w Polsce coś idzie w złym kierunku. (…) Gdyby nie było PiS, na jego miejsce pojawiłaby się lewica postkomunistyczna”. Jakże znamienne to zdanie. Oczywiście pojawiłaby się lewica postkomunistyczna, bo przecież Gowin nie jest w stanie wyobrazić sobie jakiejkolwiek innej. „Płatni zdrajcy, pachołki Rosji” – te słowa wykrzyczane niegdyś przez Leszka Moczulskiego z trybuny sejmowej pod adresem spadkobierców PZPR to po dziś dzień treść dominującej, jeżeli nie jedynej refleksji, jaką prawica w Polsce ma na temat przeszłej, obecnej i przyszłej lewicy. Co gorsza, obraz taki konsekwentnie wpaja się najmłodszemu pokoleniu, choćby przez martyrologiczną ekwilibrystykę IPN. Lewicy w Polsce brakuje dziś wielu rzeczy: począwszy od reprezentacji politycznej z prawdziwego zdarzenia, a na powszechnej świadomości obywatelskiej społeczeństwa skończywszy. Ale ma ona niezaprzeczalnie jeden ogromny atut – równie piękną, co zapomnianą historię. To historia polskiej lewicy może i powinna stać się źródłem jej dumy. Nie PZPR bowiem, ale z górą półwiecze działalności zwłaszcza Polskiej Partii Socjalistycznej (mam tu na myśli lata 1892-1948) oraz wielu innych ugrupowań i frakcji stanowi prawdziwe oblicze polskiej myśli i działalności lewicowej. Przypomnijmy tylko najważniejsze fakty: rewolucja 1905 r. – piękny zryw, który po raz pierwszy na ziemiach polskich połączył „sprawę polską” z emancypacją ludzi pracy. Dalej wkład w odzyskanie niepodległości, a potem budowa odrodzonego państwa i walka o to, aby było ono oparte na zasadach współpracy i sprawiedliwości społecznej. Następnie – po zamachu majowym – stopniowe i coraz bardziej stanowcze podnoszenie kwestii braku demokracji i naruszania swobód obywatelskich, co skończyło się represjami dla wielu czołowych działaczy socjalistycznych. Wreszcie jakże piękna karta wojenna, reprezentowana nie tylko przez walkę zbrojną w podziemiu, lecz także przez bohaterstwo takich osób jak choćby Irena Sendlerowa. Czas najwyższy zacząć mówić głośno: socjaliści to patrioci, a nie okupanci; demokraci, a nie totalitaryści; działacze społeczni, a nie partyjni notable. Totalitaryzm i przemoc to domeny prawicy, tyle że w Polsce już dawno wszystkie te pojęcia pomieszały się. Oczywiście nie czas i nie miejsce opowiadać tu całą bogatą historię polskiego ruchu socjalistycznego, zwłaszcza że zmusza to do straszliwych uproszczeń. Ważne, że wiadomo gdzie owej dumy szukać. I wiadomo, że poszukiwania te nie będą bezowocne. Na marginesie – warto spojrzeć, w jakim kontraście do wspomnianych postaw stoją „patriotyczne” dokonania polskich ugrupowań katolicko-narodowych na przestrzeni tego samego półwiecza. Najpierw „zapomniany” dziś zupełnie lojalizm wobec Rosji w latach 1905-1907, który nie tylko pchnął Romana Dmowskiego do posłowania w Dumie, lecz także dał bojówkom Narodowego Związku Robotniczego pretekst do mordowania powstańców rewolucjonistów. Potem choćby inspirowane przez endecką nagonkę zabójstwo Gabriela Narutowicza, a dalej krytyka piłsudczyków za… niedokładne kopiowanie wzorów faszyzmu włoskiego! Nie wspominając już o antysemityzmie i aktywnym wspieraniu przez niektóre środowiska hitlerowców podczas okupacji. A jednak to Dmowskiemu stawia się dziś olbrzymi pomnik w centrum Warszawy! Niech więc ludzie o pięknych biografiach, których pozazdrościć tylko mogłyby im – często podejrzane – ikony katoprawicy, staną się elementem świadomości społecznej, przynajmniej świadomości lewicowej. Skończmy z nachalną promocją jedynie słusznych bohaterów, takich którzy „polegli za ojczyznę w beznadziejnej walce z przeważającymi siłami wroga”. Czy budowniczowie państwa i obrońcy demokracji nie zasługują na szacunek pokoleń co najmniej w równym stopniu jak ci, którzy za nie polegli? A pokolenia społeczników, którzy poświęcając się pomocy najsłabszym
Tagi:
Grzegorz Konat









