Quo vadis, 3D?

Quo vadis, 3D?

Tak jak w latach 50. trzecim wymiarem starano się zwalczyć popularność telewizji, tak teraz ma to być remedium na ściąganie filmów z internetu W ostatni piątek sierpnia nastąpiła ponowna premiera najpopularniejszego filmu wszech czasów – „Avatara”. Dwuipół godzinny film został wzbogacony aż o… 9 minut nowego materiału. Ta decyzja pokazuje zarówno najlepsze, jak i najgorsze strony technologii trójwymiarowej i może zadecydować, czy będzie to stały trend, czy tymczasowa moda. Mimo że trójwymiarowe filmy towarzyszą nam od… ponad 100 lat (pod koniec XIX w. William Friese-Greene opatentował technologię umożliwiającą tego typu projekcje), to dopiero dzieło Jamesa Camerona spowodowało, że filmowcy i krytycy przestali patrzeć na nie jak na fanaberię. Dotychczas w trójwymiarze kręcono głównie podrzędne horrory lub pojedyncze sceny w wysokobudżetowych filmach akcji. Teraz głębi obrazu zapragnęli wszyscy. Pojawiły się tanie kamery 3D, którymi można nagrać swoje wesele lub wyjazd na wakacje, telewizory 3D znalazły się w zasięgu finansowym zwykłego śmiertelnika, a prawie każdy hollywoodzki hit jest dostępny w wersji wymagającej założenia kolorowych okularów. Z drugiej strony wiele produkcji typowanych na kurę znoszącą złote jajka poniosło spektakularne klęski. A „Incepcja” pokazała, że w dalszym ciągu wysokobudżetowy film w 2D ma rację bytu. Powtórka z rozrywki Był już okres, kiedy trzeci wymiar był bardzo popularny. Na początku lat 50. liczba widzów w kinach spadała w zastraszającym tempie. Wszyscy byli zafascynowani nowym wynalazkiem – telewizją. Aby odwrócić tę tendencję największe amerykańskie studia postanowiły zaryzykować. W 1952 r. MGM wypuściło horror o lwach ludożercach „Bwana Devil”. Nie różniłby się od innych produkcji, których ówcześnie było pełno, gdyby nie to, że wyświetlany był w prymitywnej technice 3D zwanej Natural Vision. W następnym roku inne firmy poszły tym śladem – Columbia zaprezentowała „Man in The Dark”, a Warner „Gabinet figur woskowych”. Do jesieni 1953 r. mniej lub bardziej absurdalne niskobudżetowe filmy science fiction albo horrory pojawiały się jak grzyby po deszczu i przynosiły producentom duże zyski. Wtedy nastąpił pierwszy z wielu kryzysów w tej branży. Filmy w 3D były (i nadal są) zdecydowanie droższe od tradycyjnych. W latach 50. puszczano je z dwóch taśm zamiast jednej (osobna dla każdego oka). Do tego musiały one być idealnie zsynchronizowane, co często wymuszało zatrudnienie kolejnej osoby do obsługi projektora. Jakby tego było mało, naraz można było wyświetlić tylko godzinę materiału, co wymusiło wprowadzenie antraktu w połowie projekcji. Po początkowej fascynacji nową technologią widzowie zaczęli oczekiwać czegoś więcej niż głupawych historii o mordercach lub robotach. Na ratunek przyszły gwiazdy. Od końca 1953 r. do początków 1955 r. w trójwymiarze można było zobaczyć m.in. Johna Wayne’a, Deana Martina czy Ritę Hayworth. Nowej technologii dał się omamić nawet sam Alfred Hitchcock, kręcąc w niej „M jak morderstwo” z Grace Kelly w roli głównej. Nie pomogło to jednak podupadającej branży. Ostatni film 3D pojawił się w kinach 23 lutego 1955 r. Następne lata to okres świetności tradycyjnej kinematografii. Trzeci wymiar pojawiał się rzadko, najczęściej w miernych horrorach pokroju „Szczęki III”. Coś zaczęło się zmieniać dopiero na początku naszego wieku. W 2003 r. pojawili się „Mali agenci 3D: trójwymiarowy odjazd”, pierwszy od wielu lat regularnie dystrybuowany pełnometrażowy film tego typu. Przez następne kilka lat systematycznie pojawiały się kolejne produkcje w 3D, najczęściej horrory lub animacje. Zwiększała się również liczba kin posiadających specjalne projektory, bez których niemożliwa jest trójwymiarowa projekcja. Przełomowy „Avatar” Krajobraz rynku kinowego zmieniło jednak dopiero najnowsze dzieło twórcy „Titanica”. Rekordowy zysk 2,76 mld dol. z samej dystrybucji kinowej dał do myślenia twórcom. Od tego momentu praktycznie każda wysokobudżetowa produkcja pojawiała się w wersji trójwymiarowej. „Alicja w Krainie Czarów”, „Toy Story 3” czy „Shrek Forever” to bardziej znane przykłady. Jednocześnie zaczęto przystosowywanie sal do obsługi 3D. Od największych multipleksów z tysiącami miejsc, po niewielkie kina studyjne jak posiadające 121 krzesełek krakowskie Mikro. Szału nie wytrzymała nawet

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 37/2010

Kategorie: Kultura
Tagi: Jakub Mejer