Ratowanie onkologii

Ratowanie onkologii

Osiem lat temu prof. Tadeusz Popiela zaproponował zmiany organizacji leczenia onkologicznego. Nikt nie był nimi zainteresowany Skąd ja to znam, zastanawiałam się, gdy w telewizji usłyszałam ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, który mówił, że aby skrócić kolejki do specjalistów, trzeba zwiększyć obowiązki diagnostyczne i lecznicze lekarzy rodzinnych. Przypomniałam sobie, że w 2006 r. prof. Tadeusz Popiela jako przewodniczący Rady Naukowej Polskiej Unii Onkologii także proponował zmiany organizacji leczenia onkologicznego polegające na poszerzeniu obowiązków i uprawnień lekarzy rodzinnych, przekonując, że umożliwi to wcześniejsze wykrywanie chorób nowotworowych i skuteczne wyleczenie co roku wielu tysięcy chorych. Co prawda, koncepcja ta dotyczyła tylko onkologii, ale na raka zapada już ok. 160 tys. osób rocznie, z każdym rokiem coraz więcej, jest to więc znaczny procent wszystkich pacjentów. Jeśli minister Arłukowicz przyjął podobny kierunek zmian w odniesieniu do całego lecznictwa, warto przypomnieć, co proponował prof. Popiela przed ośmiu laty. Nie wątpił on, że skoro pod względem skuteczności leczenia onkologicznego jesteśmy w Europie na 22. miejscu, zmiany są konieczne. U nas wyleczalność nowotworów złośliwych – jak informował niedawno konsultant krajowy chirurgii onkologicznej, prof. Krzysztof Herman – wynosi 42%, w Unii Europejskiej średnio ok. 54%, a w Stanach Zjednoczonych przekracza 65%. Przyczyn jest wiele, lecz najważniejsza to wczesna wykrywalność chorób nowotworowych. W Polsce rozpoznaje się je najczęściej dopiero w trzecim albo czwartym stadium, podczas gdy w USA i w Europie Zachodniej zwykle w pierwszym lub drugim. Gdybyśmy zwiększyli wykrywalność, a zatem i wyleczalność, do poziomu krajów unijnych, czyli o 12%, w ciągu roku udałoby się uratować życie ok. 19 tys. Polaków. Niestety, nikt u nas dostatecznie nie dba o profilaktykę i wczesne diagnozowanie, kolejki do specjalistów są coraz dłuższe, a terminy badań coraz odleglejsze, więc choć nauka stwarza coraz większe możliwości, nie wykorzystuje się ich w naszym lecznictwie. Nie da się szybko pokonać dystansu, jaki dzieli polską medycynę od zachodnioeuropejskiej i amerykańskiej, gdzie nakłady na lecznictwo są wielokrotnie większe. Jednak i u nas one ciągle rosną, co w powszechnym odbiorze jest zupełnie niezauważalne. Przed ośmiu laty na leczenie onkologiczne przeznaczono dodatkowo na dziesięciolecie 2,5 mld zł, niezależnie od bieżącego finansowania przez NFZ. Nie spowodowało to jednak zauważalnej poprawy. Lekarz pójdzie do pacjenta? By wcześnie wykryć raka, trzeba się badać profilaktycznie i w przypadku wystąpienia pierwszych objawów. Tylko jak zmusić ludzi do badania? Wczesne objawy chorób nowotworowych: przedłużający się kaszel, mały guzek czy niewielka zmiana na skórze, bywają trudno uchwytne, toteż chory ich nie zauważa albo je lekceważy i zgłasza się do lekarza dopiero wtedy, gdy guz nowotworowy uciska sąsiednie narządy i powoduje ból. Wtedy choroba jest już zaawansowana. Z profilaktycznych badań przesiewowych korzystają tylko nieliczni, i to głównie ci, którzy najbardziej dbają o zdrowie. W dodatku nie zawsze są one prowadzone kompetentnie, a po ich wykonaniu nikt nie zajmuje się badanymi, nie kieruje ich do specjalisty, nie obejmuje leczeniem. Najczęstsze kontakty z ludźmi w sprawach zdrowotnych utrzymują lekarze podstawowej opieki – każdy z nich ma w swoim rejonie ok. 2,5-3 tys. mieszkańców, którzy tu właśnie w pierwszej kolejności przychodzą z problemami zdrowotnymi. Lekarze ci mają zatem największe możliwości oddziaływania na społeczeństwo, a więc wpływ na profilaktykę nowotworową, wczesne rozpoznanie i leczenie chorób. Gdyby w czasie kontaktów z pacjentami pytali o objawy nowotworowe, a kiedy uznają za wskazane – wykonywali podstawowe badania: ultrasonografię, gastroskopię, rektoskopię czy badanie piersi, mogliby wcześniej wykrywać te choroby. Co prawda, są też chorzy, którzy w ogóle nie pojawiają się w przychodni – tych przynajmniej raz na rok lub co dwa lata powinien odwiedzić lekarz. Prof. Popiela uważał, że „skoro lekarzowi rodzinnemu płaci się za każdego mieszkańca rejonu będącego formalnie pod jego opieką, niezależnie od tego, czy się leczy, czy też nie, to należy wymagać, by znał ich problemy zdrowotne. A jeśli płaci się za mało, by stawiać dodatkowe wymagania, to należy zapłacić więcej, ale egzekwować wyniki”. Propozycje te wydają się dzisiaj nierealne, wręcz utopijne, bo lekarze pierwszego kontaktu ani nie są przygotowani do podjęcia tak dużych obowiązków, ani nie są tym materialnie zainteresowani – nie rozlicza się ich z efektów leczenia. Otrzymują stawkę kapitacyjną na każdego mieszkańca rejonu i przyjmują zgłaszających się chorych. Trudno sobie nawet wyobrazić, że nasi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2014, 2014

Kategorie: Publicystyka