Raz morfinista, raz proboszcz

Raz morfinista, raz proboszcz

Takich księży i takich wójtów jak w „Ranczu” jest w Polsce cała masa. I właśnie to jest chyba główny powód popularności Z Cezarym Żakiem rozmawia Przemysław Szubartowicz – Zmartwił się pan, że w 2008 r. nie będzie wystawy Expo we Wrocławiu? – O tak, i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że polskie miasto nie będzie mogło zaistnieć na arenie międzynarodowej. A po drugie, Wrocław jest moim miastem, spędziłem tam sporą część życia, bardzo lubiłem tam mieszkać. Choć jak przenosiłem się do Warszawy, jeszcze nie było tam tak pięknie jak dziś. – Właśnie o ten wrocławski kawałek życia chciałem spytać. Skończył pan tam studia, grał w tamtejszym teatrze. W jakimś sensie był pan więc aktorem prowincjonalnym, zanim przyszła popularność. – Tak, to prawda. Agnieszka Holland w swoim filmie „Aktorzy prowincjonalni” bardzo prawdziwie pokazała sens tego pojęcia. Ale dziś to się zmieniło. Aktorzy z Wrocławia, Gdańska czy Szczecina są często tak popularni jak ja, więc o prowincjonalizmie nie może być mowy. Oczywiście pod warunkiem że chce się im pracować. – A panu się chciało? – Zawsze mi się chciało i pewnie dlatego mi się udało. Nie miałem problemów z wstawaniem o piątej rano, z podróżami, ze stresem. Ale zanim to wszystko się zaczęło, zanim trafiłem do Wrocławia, wychowywałem się w małym miasteczku, w Brzegu Dolnym. Byłem dość zakompleksionym, zahukanym chłopakiem, któremu w ogóle nie marzyło się nie tylko aktorstwo, uprawianie takiego zawodu, ale i ten wielki świat show-biznesu, o który w dorosłym życiu czasem się ocieram. Ale wtedy, gdy zaczynałem naukę, takim wielkim światem był dla mnie właśnie Wrocław. Gdy dostałem się tam na studia, a do głowy mi nie przyszło, że mogę zdawać gdzie indziej, sięgnąłem niebios. To był pamiętny 1981 r. Wrocław był wtedy szary i smutny, wszyscy wiemy, jak wyglądała nasza rzeczywistość. Ale ja tego nie dostrzegałem. Miałem przed sobą wielkie miasto, stojące otworem, i dziwne studia. – Dziwne? – Tak, bo w ogóle nie wyobrażałem sobie, co to znaczy studiować aktorstwo. Kompletnie nie wiedziałem, czym to się je. Co to znaczy elementarne zadanie aktorskie, czego ci profesorowie, którzy kazali mi udawać krzesło, ode mnie chcą. To był dla mnie jakiś kosmos. Zresztą ja wcale nie chciałem być aktorem. Pochodzę z rodziny nauczycielskiej i myślałem, że będę uczyć w szkole języka francuskiego. Po maturze zdawałem na romanistykę, ale się nie dostałem, nie zdałem egzaminu z języka polskiego. Żeby nie pójść do wojska, poszedłem do szkoły pomaturalnej. No a potem, po roku, okazało się, że egzaminy do szkoły teatralnej są wcześniej, więc spróbowałem. Lubię ryzyko, chyba dlatego. – I naprawdę polityka nie miała podczas pana studiów znaczenia? – Miała w tym sensie, że gdyby nie stan wojenny, pewnie nie przeszedłbym pierwszego roku. Był stan wojenny, a potem wróciliśmy po pierwszym semestrze na uczelnię i a priori zaliczono nam wszystkim rok. A pierwszy rok był decydujący o byciu lub nie w szkole teatralnej. Poza tym ja zawsze byłem daleko od polityki. Aktorzy zbyt często wypowiadają się na tematy polityczne. Osobiście uważam, że polityka jest brudna. Mój zawód jest zupełnie inny. n Jak się wtedy żyło studentowi aktorstwa we Wrocławiu? Jakieś pamiętne miejsca, klimat czasów? A może huczne bale? – A wie pan – nieczęsto. Studenci szkoły teatralnej praktycznie w ogóle nie wychodzą z uczelni, więc ja właściwie nie pamiętam samego miasta. Zapamiętałem stan wojenny, ale to pewnie dlatego, że to było w sumie coś przerażającego. Przy ówczesnej ulicy Świerczewskiego, dziś Piłsudskiego, mieliśmy zajęcia z tańca. Któregoś razu szła tamtędy demonstracja „Solidarności”, krzyczeli do nas, nawoływali i my się do nich przyłączyliśmy. To pamiętam. Ale głównie siedziałem na uczelni, czytałem teksty, pracowałem nad scenami. Zawód, nie posłannictwo – A po studiach? – Pracowałem przez rok w teatrze. Ale szybko rozczarowałem się teatrem i na cztery lata poszedłem na estradę, czyli w Polskę. I dopiero wtedy zobaczyłem prawdziwy kraj, w którym żyję. – Czym się pan rozczarował? – Przede wszystkim zacząłem się łapać na tym, że narzekam na swój los. A nie znoszę narzekactwa. Ględziłem więc, że jest ciężko, że niby gram, ale właściwie nikt mnie nie zna, że nie mogę wypłynąć na szerokie wody, a przecież tego chcę. No i ruszyłem się z miejsca. – Zależało panu na sławie? Nigdy nie myślał pan,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 51-52/2007

Kategorie: Wywiady