Ma usprawnić obieg dokumentów – wyjaśnia Ministerstwo Zdrowia. To narzędzie do inwigilacji kobiet – mówią krytycy i są bliżsi prawdy 1 października rozporządzenie ministra zdrowia, zgodnie z którym lekarz musi wprowadzić do Systemu Informacji Medycznej informacje o ciąży pacjentki, weszło w życie. Wcześniej, w okresie przygotowawczym, od lipca do końca września, taka opcja była dostępna dla lekarzy, ale nie obowiązkowo. Co to oznacza? Że każdy lekarz, do którego zgłosi się kobieta, ma obowiązek pozyskać od niej informację o ewentualnej ciąży, a dane wprowadzić do systemu. To z kolei oznacza, że dostęp do tych wrażliwych przecież danych będą mieć wszyscy pracownicy szpitala czy przychodni. Oczywiście ministerstwo zapewnia, że chodzi o ochronę kobiety (i jej dziecka, dodaje), a sam fakt powstania takiego rozporządzenia wynika z obowiązku dostosowania polskich standardów w zakresie opieki medycznej do prawa unijnego. To o tyle ciekawe, że takiej troski ministerstwo nie przejawia w innych aspektach opieki zdrowotnej, gdy chodzi o prawa reprodukcyjne. W Polsce wskaźnik dostępności antykoncepcji jest najniższy na kontynencie – 35,1%, podczas gdy w Belgii to 96,4%, we Francji 90,1%, w Niemczech 75,1%, a we Włoszech 59,3% (dane za Atlasem Antykoncepcji). Poza tym dostęp do opieki ginekologicznej jest utrudniony. Z raportu „Przemoc instytucjonalna w Polsce. O systemowych naruszeniach praw reprodukcyjnych” wynika, że w 2017 r. porad z zakresu ginekologii i położnictwa udzielono 4,1 mln kobiet dorosłych. Tyle że w wieku reprodukcyjnym w Polsce jest 9 mln kobiet, a populacja potencjalnych pacjentek ginekologicznych – powyżej 15. roku życia – obejmuje 17 mln. Powód? W gminach miejskich na jedną poradnię przypada ponad 4 tys. kobiet, a w wiejskich aż 10 tys. Mimo że NFZ refunduje procedurę założenia i usunięcia wewnątrzmacicznej wkładki antykoncepcyjnej, w 2017 r. skorzystało z niej zaledwie 8,1 tys. pacjentek. Większość poradni nie informuje kobiet o takiej możliwości, w dodatku uniemożliwia skorzystanie z bezpłatnego świadczenia poprzez odmowę lub pobieranie opłat. Z danych Fundacji Rodzić po Ludzku wynika, że ponad 50% kobiet rodzących padło ofiarą przemocy na porodówkach, a standardy opieki okołoporodowej, tak długo ignorowane przez ministerstwo, nie są przestrzegane. Dołóżmy do tego wyrok Trybunału Konstytucyjnego, który w 2020 r. przesłankę embriopatologiczną do terminacji ciąży uznał za niezgodną z konstytucją, skazując kobiety na aborcyjne podziemie. Ministerstwo Zdrowia, to samo, które obecnie, wprowadzając rejestr ciąż, zapewnia o trosce o kobiety, przedstawia przedziwne dane, z których wynika, że aborcji w Polsce jest około tysiąca, podczas gdy wiadomo – dzięki pracy Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny – że jest ich grubo ponad 100 tys. Tyle że poza systemem. Mając te dane w pamięci, trudno uznać, by ministerstwo nagle zaczęło tak się przejmować zdrowiem kobiet. Tymczasem zapewnia ono, że nie powstaje żaden rejestr. Na początku czerwca rzecznik MZ Wojciech Andrusiewicz mówił, że poszerzenie zakresu danych raportowanych w ramach systemu informacji medycznej to wynik zaleceń wypracowanych przez zespół, który został powołany przez Komisję Europejską. W podobnym tonie wypowiada się teraz szef resortu, Adam Niedzielski. „Nie było i nie ma ani mojej zgody, ani zgody rządu na prowadzenie jakiegokolwiek rejestru ciąż. Działamy tu w interesie pacjentów i dla ich dobra w zgodzie ze standardami UE. Apeluję do mediów i polityków o niesianie niepotrzebnych emocji”, napisał na Twitterze. Dodał do tego większy apel do mediów: „Prosimy wszystkie media o odpowiedzialność za słowo. Dziś nie wchodzi w życie żaden rejestr ciąż. Takowego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. W związku z wymogami na szczeblu Komisji Europejskiej, dla dobra pacjentów i pacjentek rozbudowujemy jedynie elektroniczną Kartę Pacjenta”. Ministerstwo snuje więc swoją opowieść o trosce, zwiększeniu dostępności i przejrzystości informacji oraz lepszym obiegu danych, a opozycja nie ma litości, uważając, że stworzono po prostu kolejne narzędzie do kontrolowania kobiet, te zaś boją się, że w razie poronienia będą musiały tłumaczyć się w prokuraturze. Zważywszy na fakt, że w listopadzie 2020 r. kobiety, które kupiły środki do aborcji farmakologicznej, dostawały wezwania na policję, by złożyć zeznania w charakterze świadka, i znając retorykę obecnej władzy, obawy te są uzasadnione. Wicemarszałkini Senatu Gabriela Morawska-Stanecka skomentowała w rozmowie z TVN 24: „Plan to całkowity zakaz aborcji, nawet tych za granicą. Kobiety, kiedy lekarz wprowadzi informację o ich ciąży do systemu, będą inwigilowane”. Podobny był wydźwięk wypowiedzi Agnieszki Dziemianowicz-Bąk (Lewica): „Dziś
Tagi:
aborcja, Adam Niedzielski, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, antykoncepcja, biopolityka, Federa, Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, Gabriela Morawska-Stanecka, Karta Pacjenta, Katarzyna Kotula, lekarze, Mariusz Dzierżawski, Ministerstw Zdrowia, Ministerstwo Zdrowia, NFZ, opieka zdrowotna, Parlament Europejski, pielęgniarki, polska prawica, prawa reprodukcyjne, Przemoc instytucjonalna w Polsce. O systemowych naruszeniach praw reprodukcyjnych, rejestr ciąż, Robert Biedroń, rząd PiS, służba zdrowia, Solidarna Polska, społeczeństwo, wkładki antykoncepcyjne, Zbigniew Ziobro, zdrowie, zdrowie publiczne, ziobryści