W Iraku rebelianci zdobywają coraz większe obszary Marionetkowy rząd Iraku z amerykańskiego nadania traci kontrolę nad krajem. Rebelianci praktycznie panują w miastach Bakuba, Samarra, Kut, Mahmudija, Hilla, Faludża, Ramadi. Amerykanie zazwyczaj kryją się w swoich bazach. Iracki premier, Ijad Alawi, ma władzę niewiele większą niż burmistrz Bagdadu, a przecież także w stolicy partyzanci codziennie dybią na życie urzędników państwowych. „Czy Blair nie rozumie, że Irak bliski jest zapaści? Czy nie rozumie tego Bush?”, dramatycznie pyta dziennikarz brytyjskiego dziennika „The Independent”, znawca problemów Bliskiego Wschodu, Robert Fisk. Twierdzi on, że gdy jechał ponad 110 km autostradą nr 8 z Bagdadu do Nadżafu, nie widział ani jednego posterunku sił bezpieczeństwa. Spostrzegł za to spalone pojazdy irackiej policji i wraki amerykańskich ciężarówek. W sierpniu w Nadżafie trwała rewolta, wzniecona przez radykalnego przywódcę szyitów, Muktadę al-Sadra. Do jej zakończenia doprowadził wielki ajatollah Ali al-Sistani, największy autorytet wśród irackich szyitów. Pod wpływem Sistaniego Sadr wycofał bojówkarzy swej Armii Mahdiego ze świętego meczetu w Nadżafie i z całego miasta. Ale Muktada nie przegrał tej bitwy – wielu uznało go za bohatera, który stawił czoła „niewiernym”. Sadryści zachowali broń, z Nadżafu na wozach zaprzężonych w osły wywozili stosy granatników przeciwpancernych. Muktada może jeszcze sprawić siłom koalicji oraz tymczasowym władzom irackim wiele kłopotów. Autorytet Sistaniego wzrósł zaś niepomiernie. Czterej wielcy ajatollahowie szyiccy z Nadżafu, podobnie jak Muktada dążą do usunięcia Amerykanów ze swego kraju. Uważają jednak, że czas na to jeszcze nie nadszedł. Sistani i jego współpracownicy mają zamiar poczekać do wyborów, które przypuszczalnie przyniosą zwycięstwo większości szyickiej. Wtedy nowe władze, z demokratyczną legitymacją, zwrócą się do Amerykanów o opuszczenie kraju. Waszyngtonowi trudno będzie takiej prośbie odmówić.Już teraz zresztą oddziały Stanów Zjednoczonych i proamerykańskie władze w Bagdadzie tracą grunt pod nogami. Kiedy oczy całego świata zwrócone były na Nadżaf, sunniccy rebelianci umacniali panowanie w rozległej prowincji Anbar, obejmującej około 40% powierzchni kraju, rozciągającej się na zachód od Bagdadu aż po granice z Jordanią i Syrią. Liczne pasma wzgórz i koryta wyschniętych rzek zapewniają partyzantom znakomite kryjówki. Miasta prowincji Anbar były matecznikiem partii Baas, wielu urzędników i wojskowych Saddama Husajna pochodzi z tych stron. Kiedy Amerykanie usunęli dyktatora, pozbawieni dawnych wpływów i środków do życia funkcjonariusze reżimu chwycili za broń. Przyłączyli się do nich fundamentaliści islamscy oraz przybysze z innych krajów arabskich, spragnieni „świętej wojny”. Także zbrojne bandy przemytników i rabusiów stwarzają zagrożenie dla sił koalicji. W lipcu wojska amerykańskie zaprzestały patrolowania znacznej części prowincji Anbar. Od tej pory przeważnie pozostają w swych bazach przy dużych miastach i strzegą kluczowych dróg. Decyzje tę podjęto, aby uniknąć dalszych dotkliwych strat. Od 1 maja 2003 r., kiedy prezydent Bush ogłosił koniec poważnych działań wojskowych w Iraku, w prowincji zginęło prawie 130 żołnierzy Stanów Zjednoczonych, zaś setki odniosły rany. Z kompanii piechoty morskiej Echo, liczącej 185 żołnierzy, 22 wróciło do ojczyzny w trumnie. Większość poległa podczas walk w Ramadi, 450-tysięcznej stolicy prowincji. W kompanii kpt. Mike’a Taylora 18 z 76 żołnierzy otrzymało Purpurowe Serca za rany odniesione w boju. Szef wywiadu I Brygady Piechoty US Army, mjr Thomas Neemeyer, pokazuje na mapie rozległy obszar między Ramadi a Faludżą. „Tam już się nie pokazujemy. Po co mielibyśmy to robić, skoro ciągle do nas strzelają? To tereny wiejskie, z taktycznego punktu widzenia nieważne”. Ale tych nieważnych terenów, pozostawionych partyzantom, jest coraz więcej. Rząd USA przeznaczył 18 mln dol. na odbudowę Ramadi, mimo to nastroje wśród irackiej ludności przeważnie są nieprzyjazne. „Aby wykorzenić rebelię z umysłów, musielibyśmy wybić całą populację”, mówi zrezygnowany Neemeyer. Całkowicie poza kontrolą wojsk amerykańskich znajduje się 300-tysięczna Faludża, położona na pustyni 55 km na zachód od Bagdadu, bastion ruchu oporu, gniazdo terrorystów i fanatyków dżihadu. W kwietniu 2003 r. Amerykanie zastrzelili tu 17 demonstrujących Irakijczyków. Odtąd niemal codziennie mudżahedini z Faludży atakowali siły okupacyjne. W marcu 2004 r.
Tagi:
Krzysztof Kęciek









