Obama i Dalajlama. Czas płynie, a tak zwana niesłusznie prawica nie może się pogodzić z wyróżnieniem Baracka Obamy pokojową Nagrodą Nobla. Również ze strony tak zwanej niesłusznie lewicy dochodzą ciągle opinie kwaśno-słodkie. Jedni i drudzy mają za złe prezydentowi Stanów Zjednoczonych, że nie przyjął peregrynującego po całym świecie Dalajlamy, teokratycznego władcy Tybetańczyków na uchodźstwie i wicepapieża Polaków czytających gazety. Wszędzie, gdzie się pojawi, przynosi ze sobą przesłanie pokoju, miłosierdzia i życzliwości dla wszystkich ludzi. Jest nawet czymś więcej niż papież, bo – jak wiadomo – wcieleniem bóstwa. Polacy czytający gazety wolą go od Obamy nie ze względu na jego pokojową misję i odżegnanie się od stosowania przemocy, lecz z powodów całkiem przeciwnych, mianowicie dlatego, że wydaje im się zimnowojenny, podczas gdy Obama jest zbyt pokojowy. W tym przekonaniu nie są całkiem wyjątkowi; zachodnie media szerzą kult Dalajlamy, licząc nie bez podstaw, że w jakimś momencie wcielony bóg może się przydać w walce z chińskim smokiem. W pewnym, ale nikłym stopniu już się przydaje. Te rachuby nie tłumaczą kultu Dalajlamy w całości; jego egzotyczność, „medialność”, podobieństwo do Gandhiego ubranego w prześcieradło, to, że jest „uciśniony”, a jednocześnie wszechobecny i że „cierpi” wygnanie na oczach całego świata i w towarzystwie osobistości na świecznikach, przydaje mu uroku. Wśród Polaków jednakże, jeśli nie liczyć poszukiwaczy mądrości Wschodu, jest on czczony przede wszystkim jako rycerz zimnej wojny z Chinami. Czy jest już w Warszawie rondo Dalajlamy? Niezadowoleni z Nobla dla Obamy mają swoich kandydatów do tego wyróżnienia. „Przywódcy mocarstwa – twierdził komentator „Wyborczej” – nie potrzebują wsparcia Nagrodą Nobla. Potrzebują go za to tysiące działaczy praw człowieka…”. Ta nagroda nazywa się pokojową i trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, kto bardziej przyczynia się do pokoju: przywódcy państw czy różnego rodzaju dysydenci, buntownicy, kontestatorzy, „nielegalnicy” najróżniejszych odmian? W dwudziestym wieku w Chinach prawie bez przerwy toczyły się wojny domowe. Czy obecnie pokój gwarantuje siła wyższa? Kto tam ma łatwiejsze zadanie: ci, którzy utrzymują pokój, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętają (panowanie Mao było przecież nieustającą rewolucją), czy ci, którzy chcą istniejący porządek zburzyć w imię wolności, sprawiedliwości czy autonomii Tybetu? Liczy się tylko odpowiedź oparta na rozeznaniu rzeczywistości, ale zdobycie takiego rozeznania jest niezmiernie trudne, ponieważ mało kto potrafi być w tej kwestii obiektywny. Gdyby jedynymi przeciwnikami pokojowego porządku, zawsze przecież mniej lub bardziej złego, byli tylko jacyś buntownicy, rządzenie byłoby sprawą niezmiernie prostą, bo buntowników nietrudno zamknąć w więzieniach. Niestety, skłonności buntownicze tkwią w każdym człowieku, a porządek prawny jest stanem sztucznym. I pokój jest stanem sztucznym, o czym każdy może się przekonać, dowiadując się, co się dzieje z ludźmi, gdy nie czują już nad sobą żadnej władzy. Dlatego pewien brytyjski polityk i pisarz głosił, że pierwszym prawem człowieka jest istnienie rządu. „Mając prawo do wszystkiego, ludzie pragną wszystkiego. Władza państwowa jest wynalazkiem ludzkiej mądrości służącym zaspokojeniu ludzkich pragnień. (…) Do pragnień człowieka (…) należy skuteczne powściąganie [przez państwo] namiętności innych ludzi. Społeczeństwo wymaga ujarzmienia nie tylko namiętności jednostek, nawet w masie i grupie, często trzeba hamować skłonności ludzi, kontrolować ich wolę, powściągać złe emocje. A może dokonać tego tylko władza wobec nich zewnętrzna, w wypełnianiu swoich funkcji nieulegająca tej woli i tym namiętnościom, do których okiełznania i pokonania została powołana. W tym sensie zarówno ograniczenia narzucane ludziom, jak i ich swobody zaliczyć należy do ich praw”. Nagroda, która nazywa się pokojową, powinna być przyznawana tym, którzy potrafią narzucać pokój, to jest ludziom władzy, prezydentom, ministrom, generałom. Buntownicy, dysydenci, wywrotowcy też są czasem potrzebni, ale dla nich należy ustanowić inną, niepokojową Nagrodę Nobla. Złe wieści z Moskwy zawsze są dobre. Za czasów „komuny” do korespondentów zagranicznych należało nie informowanie, co się na świecie dzieje, lecz utwierdzanie nas w przekonaniu, że kapitalizm jest zły, a socjalizm dobry. Teraz równie nieskomplikowane zadanie mają korespondenci w Moskwie. Wiedzą oni, jaka „prawda” o Rosji obowiązuje w Polsce, i do nich należy tylko dostarczanie ilustracji. Korespondent „Gazety Wyborczej” donosi, że ciężko prześladowany jest
Tagi:
Bronisław Łagowski









