Gdyby nie pomoc wojska, zima sparaliżowałaby kraj. Jak będzie, gdy ruszą lody? Kiedy zawiodą wszystkie inne środki i trzeba podjąć specjalistyczne prace, wtedy wkracza wojsko. – Zaczęliśmy pomagać już w pierwszych dniach tego roku – mówi gen. Janusz Lalka, szef wojsk inżynieryjnych w Polsce. Saperzy są podczas tej zimy najbardziej zapracowanym rodzajem wojsk. Gdy 4 stycznia wezbrał Bug, odcinając od świata wioskę Bużyska, która zamieniła się w wyspę, niezbędna okazała się wojskowa amfibia. Tylko ona mogła pokonać przeszło 200-metrowy odcinek drogi zalanej wodą, na której szybko wytworzyła się kilkucentymetrowa pokrywa lodowa. Wieś liczy zaledwie 50 mieszkańców, więc amfibia – czyli pływający transporter gąsienicowy PTS, zabierający 80 osób albo 10 ton ładunku i mogący radzić sobie z falami sięgającymi 4 stopni w skali Beauforta – mogła ich wszystkich ewakuować na stały ląd jednym kursem. Mieszkańcy nie chcieli jednak opuścić domów. Ośmiu żołnierzy z 2. Mazowieckiej Brygady Saperów wraz z amfibią zostało zatem na miejscu, wożąc dzieci do szkoły, a dorosłych do pracy. W Mościcach Dolnych, jakieś 100 km na południowy wschód, ewakuacja była już konieczna. Ich koledzy wywieźli więc z gospodarstw nad Bugiem cztery osoby i prawie 200 owiec. Takich amfibii jest w wojskach inżynieryjnych 75, oprócz tego 85 dziesięcioosobowych motorówek desantowych i 40 śmigłowców. Jeśli przyjdzie gwałtowne ocieplenie i woda raptownie się podniesie, będzie więc czym ewakuować ludzi. Najnowszy nabytek saperów to maszyna napełniająca piaskiem dziesięć worków jednocześnie. – Mamy 2,5 tys. jednostek sprzętowych. Jesteśmy wyposażeni jak należy i niczego nie zazdroszczę wojskom inżynieryjnym w innych państwach. To raczej inni mogą się uczyć od nas – podkreśla gen. Janusz Lalka. Wybuchy na lodzie Dziś wojska inżynieryjne w Polsce to dwie brygady saperów, 1. brzeska (bo z Brzegu) i 2. mazowiecka (z Kazunia). Brzeska generalnie zajmuje się dorzeczem Odry, mazowiecka – Wisły. Oprócz tego funkcjonują cztery samodzielne pułki saperskie, ośrodki przechowywania sprzętu, bataliony inżynieryjne w dywizjach. W sumie do walki z powodzią i jej skutkami można w razie potrzeby rzucić ponad 4,3 tys. żołnierzy. Wszyscy są zawodowcami, ostatni poborowi już skończyli służbę. Wśród saperów jest dużo pań, i to nie tylko na stanowiskach oficerów prasowych czy w administracji, lecz także w jednostkach liniowych, tak jak ppor Patrycja Meks z 2. brygady, która w styczniu uczestniczyła w akcji kruszenia zatoru lodowego na Wiśle pod Tczewem, dowodząc jedną z grup saperskich. Jak mówi, takie warunki, czyli śnieg, mróz i lód, są idealne do szkolenia i pozwalają na bardzo dobre przygotowanie się do działania w sytuacjach kryzysowych. – Wojska inżynieryjne są tym rodzajem, w którym służy najwięcej kobiet. Saper musi przede wszystkim myśleć, siła fizyczna wbrew pozorom nie jest taka ważna. Panie bardzo dobrze dają więc sobie radę – uważa gen. Janusz Lalka. Rozbijaniem zatoru pod Tczewem zajmowało się w tym roku ponad 100 żołnierzy. Do zrobienia sporej dziury w lodzie wystarczy kostka trotylu ważąca 20 dag, ładunki były umieszczane w otworach wywierconych za pomocą świdrów spalinowych lub wykładane ze śmigłowców. Wykładane, a nie zrzucane. Wbrew pozorom efektowne bombardowania zatorów lodowych zdarzają się w Polsce bardzo rzadko, tej zimy jeszcze nie było takich nalotów i najprawdopodobniej nie będzie. Na Wiśle ostatnie duże bombardowanie lodu miało miejsce w 1982 r. podczas powodzi, która zalała Radziwie, prawobrzeżną część Płocka. Akcja lotnicza pomogła wtedy w uratowaniu zapory we Włocławku, zagrożonej napierającymi lodami. Powietrzne ataki na zatory wymagają dobrej, „lotnej” pogody, sporo kosztują i są mniej precyzyjne. Jeśli rzeka jest wąska, łatwo trafić w brzeg, zamiast w nurt. Dlatego saperzy zwykle wybierają metodę wiercenia otworów. Wymaga to więcej wysiłku, bo trzeba pieszo taszczyć sprzęt i ładunki wybuchowe na środek rzeki, przez spiętrzony lód. Nawet jeśli grubość lodu sięga, tak jak w tym roku, pół metra, w płynącej z prądem pokrywie zdarzają się pęknięcia, w które łatwo wpaść. Saperzy nie wychodzą więc na lód bez kamizelek ratunkowych. Na Wiśle pod Tczewem nie trzeba było aż tak bardzo
Tagi:
Andrzej Dryszel









