Sezon bez Beczały

Sezon bez Beczały

Rozluźniony gorset „Halki”, sceny teatrów zalane hektolitrami wody – czyli co się działo w polskich operach Czy w polskim teatrze operowym dzieje się dobrze? Czy tegoroczny sezon zakończył się sukcesem? Najkrótszym jego podsumowaniem byłoby stwier­dzenie, że żadnemu z teatrów nie udało się sprowadzić choćby na jeden spek­takl tenora Piotra Beczały, który stał się gwiazdą światowego formatu i święci ogromne sukcesy w Metropolitan Ope­ra w Nowym Jorku (spektakle „Manon” Masseneta z udziałem zjawiskowej Anny Netrebko), o czym mogli się przeko­nać widzowie transmisji internetowych w technologii HD. Cykl takich wydarzeń zainicjowała już w 2009 r. sieć Multikino w 10 salach projekcyjnych w kraju, a dziś te transmisje stały się bardzo popularne. Teraz czekamy na następne spotkanie ze sztuką Beczały – w sierpniu w… kinach. Tym samym Multikino stało się poważną konkurencją dla tradycyjnych teatrów. Także w TVP Kultura pokazywano nagra­nie opery Mozarta „Don Giovanni” z na­szym śpiewakiem. Na polskich scenach bardziej jednak pasjonujemy się grami personalnymi w operach niż ich rzeczywistym pozio­mem wykonawczym. Przykłady: Opera na Zamku w Szczecinie, Teatr Wielki w Po­znaniu, gdzie do konkursu na nowego dy­rektora zgłosił się jeden kandydat, a wła­ściwie kandydatka, Warszawska Opera Kameralna, Opera i Filharmonia Podlaska w Białymstoku. O większości tych spraw pisaliśmy w 24. numerze „Przeglądu”. MADAME CURIE ORAZ WODNY PARK Wizytówką sezonu mógłby być XIX Bydgoski Festiwal Operowy, do dziś je­dyny w Polsce, który ściąga aż 11 teatrów operowych. Tym razem na bydgoskiej scenie Opery Nova zaprezentowała się tylko piątka z owej jedenastki, z tym że stołeczny Teatr Wielki przywiózł przed­stawienie baletowe. Gospodarze poka­zali bardzo dobre wykonanie „Rusałki” z doskonale radzącymi sobie w trudnych rolach miejscowymi solistami Magdale­ną Polkowską i Tadeuszem Szlenkierem (choć regułą jest, że na uroczyste pre­miery sprowadza się wykonawców z za­granicy). Z pewnością wydarzeniem sezonu była gdańska (a wcześniej paryska) pre­miera opery Elżbiety Sikory „Madame Curie” pod kierownictwem muzycznym Wojciecha Michniewskiego i w reżyserii Marka Weissa, pokazana także w Byd­goszczy. W ważnym z wielu powodów, ale bardzo trudnym dziele (skompono­wanym na rok naszej noblistki) występują znakomici wykonawcy. Marię Skłodowską-Curie wykreowała na scenie Anna Mikołajczyk, Piotra Curie – Paweł Skałuba. Był nawet śpiewający Einstein – Leszek Skrla. Rzecz jednak jest muzycznie na tyle nowoczesna i trudna w odbiorze, że do kanonu operowego szybko nie wejdzie. Natomiast żelazną pozycją jest ope­ra Czajkowskiego „Eugeniusz Oniegin”, której nową inscenizację – tonącą w stru­gach wody – zaproponował Michał Zna­niecki. Jego dzieło, będące międzynarodową, a nawet międzykontynentalną koprodukcją, bo w przygotowaniu przed­stawienia brały udział teatry z Polski (Kra­ków, Poznań), Hiszpanii i Argentyny, wy­wołało zachwyt za granicą i zróżnicowane głosy w Polsce. Kraków zapewnił sobie udział w tytułowej roli gwiazdora Mariu­sza Kwietnia, Poznań zaś wicegwiazdora Marcina Bronikowskiego, ale do premie­ry studenckiej zaangażowano zdobywają­cego wysoką pozycję w Polsce śpiewaka z Ukrainy Stanisława Kufluka. Bydgoski festiwal zaproponował też jakby dla przeciwwagi do „Madame Cu­rie” musical Leonarda Bernsteina „Wonderful Town” w reżyserii Zbigniewa Maciasa, pod kierownictwem muzycznym Lesława Sałackiego i w wykonaniu arty­stów łódzkiego Teatru Muzycznego. NAMOLNA GÓRALKA I MARATON MOZARTA To oczywiście nie wszystkie interesu­jące pozycje sezonu operowego. Trzeba koniecznie dodać dwie nowe „Halki” Stanisława Moniuszki, obie sensacyjne, bo nowatorsko traktujące dosyć przaśne i archaiczne libretto opisujące tra­giczną historię. W Operze Krakowskiej z tematem zmierzył się Waldemar Zawodziński, w Teatrze Wielkim w War­szawie – Natalia Korczakowska. Obie inscenizacje były chwalone tylko przez nielicznych krytyków, jednak to one skutecznie rozluźniły gorset tradycji, choć muzycznie zostały przygotowane z ogromnym szacunkiem dla Moniusz­kowskiego oryginału przez Łukasza Bo­rowicza i Marca Minkowskiego. Do grupy „rozluźniaczy” trzeba też zaliczyć Mariusza Trelińskiego i jego mocno higroskopijną wizję „Latającego Holendra” Ryszarda Wagnera – panowie Znaniecki i Treliński chyba się umówili, że sceny teatrów operowych będą za­lewać hektolitrami wody. Tutaj również krytyka nie była miłosierna dla reżysera, choć przedstawieniu nie można odmó­wić efektowności wizualnej. Wydarzeniem sezonu operowego by­ła też z pewnością „Noc

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2012, 25/2012

Kategorie: Kultura