Co się stało z naszą klasą?

W mojej szpitalnej izolacji od świata nawiedzają mnie – pod wpływem tego, co czytam w gazetach i słyszę w radiu – re­fleksje dające się ogólnie określić słowami z piosenki Jacka Kaczmarskiego ‘‘Co się stało z naszą klasą?”. Byliśmy przecież wspaniali, dziesięć milionów ludzi, wśród których były najtęższe i najszlachetniejsze umysły i charaktery – jakimi Polska dysponowała. Było także sporo ludzi przypadkowych. Jako członek władz krajowych i regionalnych (w zakresie komisji rewizyjnych) miałem, co prawda, sporo wiedzy o tych właśnie przypadkowych osobach, ale wszyscy mieliśmy na­dzieję, że w krótkim okresie nastąpi samooczyszczenie naszej związkowej społeczności, a kiedy wreszcie pokonamy czerwonego smoka, rządy kraju trafią do rąk tych prawych i szlachetnych. Niestety, nadszedł stan wojenny – zarządzony nie bez przyczyny, bo wielu naszych głosiło groźne dla bezpieczeństwa państwa hasła w rodzaju (przepraszam za użycie brzydkiego sło­wa): “Tak przyp…, żeby kremlowskie kuranty zagrały Mazurka Dąbrowskiego”. Jeszcze dzi­siaj wielu ma takie marzenia, tyleż głupie, co nierealne. Jedną z najgorszych dla przyszłości Polski konsekwencji stanu wojennego było swoiste beatyfikowanie ludzi Solidarności razem z tymi wszystkimi, o których można powiedzieć, że się do nas przyplątali. Nie dostaliśmy od losu i władz PRL czasu, by się z tego wrednego bractwa oczyścić. Potrzeba było na to jed­nej lub nawet dwu kadencji władz związku, by usunąć tych, co zdali egzamin tylko z pysko­wania na buntowniczych wiecach – zaś nie sprawdzali się w pracy lub zaczynali tworzyć za­lążki formacji nacjonalistycznych, antysemickich i jakie tam jeszcze paskudne ideologie nimi zawładnęły. Warto pamiętać o tym, że gdy na I Zjeździe Solidarności, w hali Olivii, stanęła sprawa po­dziękowania dla KOR-u, który właśnie ogłosił swoje rozwiązanie, to przeszło jedna trzecia de­legatów głosowała przeciw, pod hasłem, iż “Żydom nie będziemy dziękować”. Z tej ksenofo­bicznej wspólnoty wyłonili się tak zwani “prawdziwi Polacy”, którym nawet symboliczny zna­czek zjazdowy, trzy skrzyżowane, wydłużone elipsy, kojarzył się z gwiazdą Dawida. Domaga­li się wykrycia i ukarania winnych. Ten element to był jednak margines, liczny i groźny, ale jednak margines. Przeważali ludzie mądrzy i odważni, rokujący nadzieję, że wyrośnie z nich w przyszłości, gdy już poćwiartuje­my smoka, wspaniała elita polityczna kraju. Te nadzieje rozwiewały się szybko. Sporo głośno gadających przeciw smokowi liderów re­gionalnych dało w stanie wojennym drapaka na Zachód, głównie do USA, i tam grali wielkich bohaterów i męczenników. Gdy w roku 1984 odwiedzałem mego syna i wnuki w Ameryce, zdarzało mi się mówić na spotkaniach prawdę o tym ich zbiegostwie z kraju – zaczęli mnie wtedy szkalować w prasie jako agenta czerwonych tak skutecznie, że nawet sam Czesław Miłosz napisał do Giedroycia paskudny donos na mnie, co aż do dzisiaj oddzieliło mnie od obu tych wspaniałych osób, zaś w kraju po powrocie spotkałem się z wielką nieufnością mo­ich kolegów z więzienia i z interna­tu, co zaowocowało niezaproszeniem mnie do Okrągłego Stołu. Ale to wszystko, o czym piszę, było jednak marginesem wielkiej sprawy, jaką był potężny ruch związkowy pod nazwą Solidarność. Odzyskana suwerenność pań­stwa polskiego nie wyszła na do­bre naszej – jak się wydawało pa­triotycznej – wspólnocie. Gdy zbiorowy wróg, czyli państwo komunistyczne, przestał istnieć, Solidarność nie odzyskała dawnej świetności. W działaniach struktur związkowych pojawi­ły się bardzo wyraźne poczynania rodem ze skrajnego totalitaryzmu. Po jednej z takich afer, gdy dygnitarze związku, ludzie – z pozoru – uczciwi, próbowali stalinowskimi metoda­mi zniszczyć uczciwego człowieka, zrozumiałem, że sprawa się rypła. Wtedy po raz pierw­szy zadałem sobie pytanie: “Co się stało z naszą klasą?”. Gdzie się podziała dawna ofiar­ność, uczciwość, patriotyzm? Co się nagle stało z tymi niezłomnymi, w których pokładali­śmy nadzieje? Jak to było możliwe, że pewni ludzie, pewne redakcje, które przetrwały w chwale nieugiętości wobec czerwonego smoka, kilka­naście lat po jego poćwiartowaniu postępują nagle wbrew wszelkim zasadom, już nie mówię, że moralno­ści, lecz zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Kamieniem probierczym stała się sprawa Olina, oskarżenie niewinnego premiera o szpiegostwo tylko dlatego, że Wałęsa po przegraniu wyborów zapowie­dział taką zemstę, “że szczęka opadnie’’. Ale po Wa­łęsie, mając doświadczenia z jego pobytem u władzy, nie należało się niczego innego spodziewać. Jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 18/2000, 2000

Kategorie: Felietony