Śląsk złomiarzy

Śląsk złomiarzy

Górników mamiono odprawami i zachęcano do działalności gospodarczej. Udało się niewielu. Reszcie pozostało nielegalne wydobycie zostawionego pod ziemią złomu

Dwóch mężczyzn kilofem przebija się przez kolejne warstwy ziemi. Wykopali już rów, w którym z powodzeniem mieści się człowiek. Wygrzebują grudy ziemi i szukają w nich metalu lub drutu. Jeśli znajdą kawałeczki drutu, opalają go nad ogniskiem i wyciągają z koszulek drogocenną miedź. Są w zszarganych drelichach i butach górniczych, lecz ich stanowisko pracy zorganizowane w młodym lasku wyrosłym na terenie dawnego wysypiska jednej z bytomskich kopalń jest porządnie zorganizowane. Oczyszczony metal ładują do parcianych worków. Pokopią tu jeszcze parę dni, potem przeniosą się gdzie indziej. Jeden z nich pracował kiedyś w kopalni jako strzałowy, drugi jako elektryk. Nic więcej nie chcą o sobie powiedzieć.
– Jeszcze rok temu codziennie o piątej rano przychodziłem tu z nimi – opowiada Kazimierz Czokajło, który przyprowadził mnie w to miejsce. – Nigdy więcej nie chcę tak żyć.

Z ratownika górniczego na dno
– Straciłem pracę w 2001 r. – opowiada Kazimierz Czokajło.
– Byłem ratownikiem górniczym. Dobrze zarabiałem. Mieliśmy samochód, w domu wszystko, co potrzeba, małą działkę. Dzieci co roku wyjeżdżały na kolonie, a my na wczasy. Byliśmy typową górniczą rodziną. Do czasu, gdy zamknięto kopalnię.
Kopalnia Powstańców Śląskich w Bytomiu została zamknięta w rekordowym tempie. Jedna z lepiej prosperujących – zniknęła z mapy miasta w niespełna dwa lata. Czokajle i innym górnikom oraz pracownikom powierzchniowym przedstawiono plan restrukturyzacji, który nie dawał żadnego wyboru. Albo wzięcie tzw. odprawy górniczej, możliwość uczestniczenia w kursach przekwalifikowujących i brak możliwości powrotu do pracy w górnictwie, albo trzymiesięczne wypowiedzenie i radź sobie sam.
– Odprawy były różnej wysokości, ja dostałem niecałe 40 tys. zł. Wiem, że w Polsce jest wiele mitów na ten temat. To była najgorsza decyzja i propozycja, jaką kiedykolwiek dostałem.
Górników mamiono wysokimi odprawami i zachęcano do rozpoczęcia działalności gospodarczej, obiecywano też pomoc w znalezieniu nowej pracy. Żadna z tych obietnic nie miała pokrycia w rzeczywistości. Czy planujący restrukturyzację wyobrazili sobie, że nagle w miejsce kopalń powstanie 100 tys. małych firm?
– Mieliśmy jakiś kredyt, więc część pieniędzy poszła na jego spłatę. Potem przez pewien czas szukałem pracy i pieniądze topniały na życie. Gdy w końcu musiałem przyznać, że pracy szybko nie znajdę, postanowiliśmy z żoną otworzyć kiosk z papierosami. Okazało się, że wszelkie formalności, kiosk, towar itd. kosztują tyle, że musiałbym dołożyć do tego, co zostało, więc musieliśmy zrezygnować z pomysłu. I tak zaczęła się nasza gehenna.
Kazimierz szukał pracy, ale bezsilność pociągnęła go w stronę alkoholu. Zaczął się spotykać z kolegami, rozpamiętywać stare czasy. I pić. Powoli pieniądze się skończyły, żona dostała pracę w kawiarni za 300 zł, a dorastające córki nie mogły w niczym pomóc. Zaczęli wyprzedawać to, co mieli. Najpierw poszedł samochód, potem działka, a wreszcie telewizor, pralka i lodówka.

Złomiarz
– Gdy w końcu poszedłem do lombardu z obrączkami, a potem wróciłem do domu, w którym córki uczyły się przy świeczkach i w kurtkach, bo wyłączyli nam prąd i ogrzewanie, zupełnie się załamałem. I zobaczyłem tylko jedno wyjście – złom.
Rytuał złomiarza jest stabilny. Pobudka o piątej rano. Wyznaczenie miejsca. Górnicy świetnie się orientują, gdzie jeszcze w czasie istnienia kopalń było wysypisko tego wszystkiego, co wywożono spod ziemi. Czasami marnuje się dzień na znalezienie kilku kilogramów, czasami trafi się na żyłę, którą można wybierać kilka dni. 50 kg na głowę to w miarę zadowalająca ilość. Worki ładuje się na wózki – zazwyczaj własnej roboty. Pracuje się w małych grupkach, po dwóch, trzech. Koniec pracy wyznacza godzina, do której przyjmuje się złom w skupie. Lepiej go nie przechowywać, bo ktoś może w nocy ukraść, nawet z dobrze zabezpieczonej piwnicy. Zarobione pieniądze zazwyczaj dzieli się na dwie części. Na jedzenie dla rodziny i na piwko.
– Czułem się tak upodlony, podobnie jak moi koledzy, że nie mogliśmy tego wszystkiego robić na trzeźwo. Więc myliśmy się, przebieraliśmy i do baru. I tak dzień w dzień. Po pewnym czasie zacząłem tracić nad tym kontrolę. Mam słabą głowę.
– Było nam bardzo ciężko, ale wszystko znosiłam, oprócz palącego wstydu, gdy musiałam zbierać męża z chodnika, a potem gdy zaczął robić awantury. Mogłam znieść biedę, przeczekać, ale tego wstydu, jego upadku na dno – nie – wyznaje żona, Grażyna.
I odeszła. Czokajło czuł się upodlony. Uznał, że to koniec. Rozchorował się na grypę i przez trzy dni leżał w gorączce bez leków, jedzenia, nawet nie zrobił sobie pić. W końcu spojrzał w lustro i postanowił się uratować.

Z samego dna na Ślązaka Roku
– Poszedłem do ciotki, jedynej, jaka mi została. Wychowywała mnie w dzieciństwie. Na przywitanie rzuciła niewybredne przekleństwa, które zupełnie zaskoczyły mnie w jej ustach: „Skoro ty możesz się zachowywać tak, jak się zachowujesz, to ja mogę przeklinać i nawet wyrzucić cię domu”. Jej nieugiętość pomogła mi. Pod jej kierunkiem pozbierałem się, przestałem pić i wziąłem udział w konkursie na Godki Śląskie. Przygotowałem siedmiominutową opowieść o swoim życiu. I wygrałem. Zostałem Ślązakiem Roku i to odmieniło moje życie. Uwierzyłem w siebie i w to, że mogę jeszcze coś zrobić.
Nagrodą był bon na 12 tys. zł na zakup sprzętu AGD. Nie mógł trafić w bardziej potrzebujące ręce. Kazimierz przeprosił żonę i córki. Kupili telewizor, lodówkę i pralkę.
– To był trudny powrót, ale postanowiłam spróbować. Mąż jest dobrym człowiekiem, tylko życie go pokonało i zagubił się. Wychodzimy powoli na prostą.
Jeszcze niedawno groziła im eksmisja, na szczęście spółdzielnia zgodziła się rozłożyć narosłe długi na raty. Pan Kazimierz pracuje jako ochroniarz w jednym z supermarketów.
– Nigdy nie wrócę do takiego życia. Ale będę zawsze głosił bezsens tej reformy – mówi. – Kopalnię zamykano rabunkowo. Byłem przy tym. Pod ziemią kazano nam zamurowywać wszystko. Całkowicie wyposażone warsztaty z narzędziami i drogimi urządzeniami, wiertarkami, tokarkami itd. Tam są tysiące ton stali, złomu – kombajny, mnóstwo maszyn, setki kilometrów kabli. Nawet takie specjalistyczne urządzenie, reduktor, wart kilkaset tysięcy złotych. Chodziły słuchy, że za każdy szybko zamknięty metr chodnika dyrekcja dostaje wysokie premie. Bo po co ten pośpiech? Przecież mogły zostać małe brygady, które wydobyłyby na powierzchnię te olbrzymie bogactwa. Na pewno zmniejszyłoby to deficyt, a już na pewno pokryło koszty naszych odpraw. Gdybym mógł dostać w dzierżawę ten teren, po roku byłbym miliarderem. Kolejny bezsens to zakaz ponownego zatrudnienia w górnictwie. W kopalni Wujek w Katowicach brakuje rąk do pracy. Jestem fachowcem, wielu moich kolegów też. Złożyłem podanie, ale żebyśmy mogli dostać pracę, decyzję w tej sprawie musi wydać osobiście minister gospodarki, indywidualnie dla każdego. Podczas gdy teraz są uruchamiane szkoły górnicze, młodzi ludzie nie mają żadnego doświadczenia, a zanim je zdobędą, kopalnia może już nie funkcjonować. To czysta paranoja. My chodzimy bezrobotni, a w kopalni nie ma kto pracować.

Do dziś bez odpraw
Leokadia Szołtysik przez 16 lat pracowała w kopalni Powstańców Śląskich w Bytomiu. Zaczęła jako młodziutka dziewczyna, początkowo była telefonistką, potem planistką, w końcu została sekretarką głównego inżyniera.
„Jakież to były piękne lata, kiedy wchodząc o godzinie 5.45 na teren kopalni, każdy pozdrawiał się słowami: Szczęść Boże. Tłumy ludzi, na cechowni gwar. Wszyscy pogodni czekali na swego sztygara lub kierownika, by dowiedzieć się, co dziś robimy. Dziś zostały tylko wspomnienia z lat beztroskich”, napisała pani Leokadia w swoim liście do pełnomocniczki ds. równego statusu kobiet i mężczyzn.
Wypowiedzenie z pracy dostała, gdy leżała na porodówce, rodząc trzecie dziecko, córeczkę.
– Wszyscy myślą, że reforma była przeprowadzana z korzyścią dla pracowników. To nieprawda. Nie mieliśmy wyboru – wypomina z goryczą Leokadia Szołtysik. – Wraz z grupą kobiet postanowiłyśmy odmówić przyjęcia zwolnień, wówczas dyrektor nas wezwał i powiedział, że daje nam ostatnią szansę: albo podpisujemy, albo lądujemy na bruku bez żadnych świadczeń.
Mimo deklaracji około 300 pracowników nie otrzymało należnych im odpraw. Po roku, gdy likwidator kopalni powiedział im wprost, że nie ma pieniędzy, pani Leokadia mimo fatalnej sytuacji finansowej i życiowej stanęła na czele społecznej grupy, która postanowiła odzyskać swoje pieniądze. Udało im się wywalczyć odprawy, ale dla… mężczyzn. Około 60 kobiet do tej pory pozostaje bez pracy, pieniędzy i perspektyw. A należne im odprawy to 4-6 tys. zł.
– Nikt nie chce nam pomóc – żali się pani Leokadia. – Likwidator, moim zdaniem figurant, ciągle nas mamił i powoływał się na przepisy. W grudniu dopuszczono nas nawet przed oblicze nowego ministra, Pawła Poncyljusza, ale zrobił na nas fatalne wrażenie. Gładkimi słowami po prostu zbył nasz problem i jak każdy zostawił z niczym. Obiecał powołanie komisji i nic. Jednak nie poddam się. Nie chodzi tylko o mnie. To, co wydarzyło się na Śląsku, my, dawni pracownicy kopalń, uważamy za planowe wyniszczenie Ślązaków. W Bytomiu zamknięto siedem na dziewięć kopalń, pozbawiono pracy i środków do życia tysiące ludzi, a teraz okazuje się, że reforma była błędna. To jakiś absurd.

Bezsensowne kursy
Warunkiem otrzymania odpraw było m.in. ukończenie kursów przekwalifikowujących. Pani Leokadia ukończyła aż trzy, na wszystkie dojeżdżała na własny koszt. Zdobyła kwalifikacje magazyniera potrafiącego obsługiwać komputer (na pięć kobiet przypadało jedno stanowisko komputerowe), nauczyła się obsługi kas fiskalnych i podstawowych zagadnień higieny. Przedstawiała te świadectwa wielu pracodawcom, ale żaden nie zwrócił na nie uwagi.
– Rozesłałam prawie 200 podań z prośbą o przyjęcie do pracy, odbyłam niezliczone rozmowy kwalifikacyjne, ale dla wielu pracodawców odrażający był sam fakt pracy w górnictwie, nie wspominając o moim wieku (36 lat) i trójce dzieci – Leokadia Szołtysik dziś już ze spokojem opowiada o próbach znalezienia pracy.
Po głębokim zastanowieniu i rozmowach z wieloma kobietami w podobnej sytuacji doszła do wniosku, że szkolenia oferowane w ramach przekwalifikowań są bezsensowne. Nieoficjalnie dowiedziała się, że koszt kursu na jedną osobę wynosił około 2 tys. zł, podczas gdy sama zapisała się na inny o podobnych warunkach i zapłaciła tylko tysiąc. Wydano olbrzymie pieniądze, nieprzynoszące żadnych wymiernych efektów. Nie ma doradztwa ani biura pośrednictwa pracy dla byłych górników, wszędzie odsyła się ich z kwitkiem. Są firmy obsługujące istniejące kopalnie, gdzie trzeba pracować po 16 godzin za lichwiarskie stawki.
Leokadia Szołtysik ukończyła kurs kuratora sądowego i od ponad roku pracuje społecznie, zajmując się rodzinami patologicznymi. Prowadzi swoją własną, małą misję charytatywną, wspomagając podopiecznych niewielkim darami serca w postaci ubrań, żywności itp. – tego, co uda się uzbierać z pomocą koleżanek i znajomych.
– Spotykam się z olbrzymimi tragediami. Rodziny, którymi się zajmuję, były kiedyś normalne, teraz znalazły się na marginesie.

Recydywista
Jedną z takich rodzin tworzą Ola i Andrzej Ł. z trójką dzieci, dwoje z wrodzonymi wadami wzrostu. Gdy Andrzej stracił pracę w kopalni Miechowice, próbował podobnie jak Kazimierz Czokajło coś wymyślić. Nie udało się. Teraz jest recydywistą. Nie pije i nie jest awanturnikiem. Żeby wyżywić rodzinę i leczyć dzieci, załapał się do grupy złomiarzy pracujących na większą skalę i nielegalnie wywożących złom z byłych hut i kopalń. Gdy pierwszy raz został złapany i osądzony, a potem wypuszczony na wolność, obiecał sobie, że nie będzie więcej kradł złomu. Do czasu, gdy zabrakło na lekarstwa i jedzenie dla dzieci. Policjantowi, który go odprowadzał do aresztu, powiedział: – Niech mnie pan zrozumie, jestem porządnym człowiekiem, ale niech pan idzie i da jeść moim dzieciom. Nie potrafię znaleźć normalnej pracy.
– Z moich obserwacji jako kuratora w centrum Bytomia wynika, że na trzech bezrobotnych jest zatrudniona jedna osoba w rodzinie. To straszne – podsumowuje Leokadia Szołtysik.
Dlatego przygotowuje projekt nieco szalony i wierzy, że znajdzie dla niego poparcie. Chce doprowadzić do tego, aby zamiast wydawać olbrzymie sumy na nic niedające szkolenia, zbudować zakład produkcyjny, który dałby realne zatrudnienie.
Jej marzeniem jest też zorganizowanie w Bytomiu punktu informacyjnego dla bezrobotnych, ale takiego ludzkiego, gdzie nie ma przepychu, papierków i zdystansowanych urzędników – tylko druga bezrobotna osoba o większej świadomości może uzmysłowić ludziom długo pozostającym bez pracy, jak polepszyć swój los, od czego zacząć. Chciałaby wspierać inne kobiety w podobnej sytuacji radą i zrozumieniem.
Pani Leokadia została wyróżniona za swoje działania i hart ducha tytułem Bytomianki Miesiąca przyznawanym przez Ligę Kobiet Nieobojętnych działającą w tym mieście. Jej upartymi działaniami zainteresowali się przedstawiciele Banku Światowego, którzy odwiedzili ją w domu. Bankowcy byli wstrząśnięci ogromem bezrobocia i jego skutkami na Śląsku. Towarzysząca im dziennikarka z Anglii opisała te problemy. Bank rozważa wiele pomysłów na dofinansowanie różnych programów.
– Mam nadzieję, że pieniądze nie trafią w urzędniczą czarną dziurę, tylko rzeczywiście zostaną przeznaczone na konkretne potrzeby. Na razie w Bytomiu powstaje stowarzyszenie wspierania kobiet zwolnionych z górnictwa, finansowane przez Górniczą Agencję Pracy. To światełko w tunelu – cieszy się Leokadia Szołtysik.

Ambasadorzy bezrobotnych
Kazimierzowi Czokajle udało się odbić od dna, zmienić swoje życie. Wszędzie, gdzie może, opowiada swoją historię: – Górnicy, podnieście głowy, nie pozwólcie robić z siebie nędzarzy, to trudne, ale można odmienić swój los.
Zarówno on, jak i Leokadia Szołtysik na własnej skórze odczuli skutki nędzy, w jaką wpędziła ich reforma górnictwa. Stali się ambasadorami biedy, bezrobocia i patologii. Szkoda tylko, że nikt, kto ma na to wpływ i odpowiednie narzędzia w ręku, nie zwraca na ten problem uwagi.

Wydanie: 2006, 26/2006

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy