Śmierć małego Paryża

Śmierć małego Paryża

Każdy mieszkaniec Bukaresztu połyka dziennie kilogram kurzu Korespondencja z Rumunii Kiedyś Bukareszt zachwycał klasycystyczną architekturą. Dziś „mały Paryż” przeżywa bum budowlany. Biurowce i apartamentowce ze stali i szkła zdominowały miasto, nie przeszkadzał w tym ani brak siły roboczej, ani obecny kryzys. Podczas gdy część mieszkańców uznaje zmiany za przejaw europeizacji ich miasta, inni ostrzegają przed nieodwracalnym zniszczeniem stolicy. Odgłosy borowania i stukania boleśnie wdzierają się w uszy, tumany piasku wbijają się pod powieki. Koparki tłoczą się na chodniku, zmuszając pieszych do przemykania się ruchliwą jezdnią. Codzienność w Bukareszcie. Stolica Rumunii od dwóch lat jest jednym wielkim placem budowy. Statystyki alarmują, że każdy bukareszteńczyk połyka dziennie kilogram kurzu. Nie ma przed nim ucieczki, podobnie jak przed wszechobecnym w stolicy hałasem. I dezorientującym chaosem. Błyszczące fasady nowoczesnych biurowców ze szkła i stali wpychają się brutalnie między stare cerkwie, pałacyki i socrealistyczne, odrapane bloki. Każdy centymetr przestrzeni musi być maksymalnie wykorzystany. Nie zawsze z korzyścią dla estetyki. – Uwierzysz, że po rewolucji wielu okrzyknęło Pałac Ludu najbrzydszą budowlą Bukaresztu? – pyta mój przewodnik, 30-letni Catalin, rodowity bukareszteńczyk. – Na tle tego, co powstaje teraz, trzeba by tamte oceny zrewidować. Pokazuje klasyczny dom, na którym piętrzy się współczesna szklana nadbudówka. Architektoniczny zgrzyt. – Przed wojną mówili o nas „mały Paryż”, teraz to już chyba tylko z tego „mały Meksyk” pozostał – dodaje. Ceausescu mógłby się cieszyć. W latach 80. decyzją dyktatora zburzona została wielka część śródmieścia, zastąpiona przez szeroki bulwar, ciągnący się od ogromnego budynku Pałacu Ludu, dziś siedziby parlamentu. Rumuńskie wydanie Champs-Elysées. W miejscu burżuazyjnych pałaców miał powstać nowy, socjalistyczny Bukareszt. Rewolucja 1989 r. przerwała plany komunistycznego dyktatora. Teraz rumuński Paryż pada ofiarą kapitalizmu. Bukareszt potrzebuje powierzchni. Powierzchnia biurowa, mieszkalna i handlowa jest tu produktem deficytowym. – Przed 2000 r. oddawano w stolicy tylko ok. 100 nowych mieszkań rocznie – mówi Shimon Golan z firmy GTC budującej powierzchnie wszelkiego rodzaju w Rumunii. – W tym samym czasie w Warszawie było to 10 tys. To, co w Europie Środkowej miało miejsce w latach 90., w Rumunii dzieje się dopiero po wejściu do Unii Europejskiej, wraz z nagłym napływem inwestycji. W prawie trzymilionowej metropolii powstały w ostatnich latach tuzin centrów handlowych długo nie zaspokoi potrzeb. To niewiele w porównaniu z nieco tylko mniejszą aglomeracją warszawską, nie mówiąc już o takich centrach zachodnioeuropejskich jak Paryż czy Berlin. Powierzchnia biurowa w pierwszym kwartale 2009 r. przekroczy granicę miliona metrów kwadratowych, to dwa razy tyle, ile było w stolicy w 2007 r. A podnajemcy nadal chcą więcej. Mimo głoszonego wszem wobec kryzysu. Na korki, kurz i hałas mieszkańcy narzekają. Jednak dla każdego szklany biurowiec jest dowodem na europejskość miasta. Vera Martin, młoda architektka, należy do mniejszości. – Na dłuższą metę ta niekontrolowana eksplozja nie przyniesie miastu nic dobrego – ocenia – bo ani władze, ani mieszkańcy nie są na to przygotowani. Budynków powstaje dużo, infrastruktura pozostaje bez zmian. Zwoje kabli telefonicznych i przewodów kłębią się wprost nad głowami przechodniów, grożąc wypadkiem. Nie ma miejsca na nowe parkingi, co w mieście z ponad 1,1 mln samochodów, statystycznie jednym na niecałych dwóch mieszkańców, prowadzi do całkowitej anarchii i zablokowanych chodników. Anarchia panuje w samym prawie budowlanym. Vera Martin pokazuje zdjęcia. Na jednym opuszczony pałac w ogrodzie. Na następnym to samo miejsce, tylko zamiast pałacu stoją klocowate biurowce. Drzewa i ogród zniknęły. Władze miejskie zmiany odkryły przez przypadek. Nowy właściciel posesji zgody na nie nie miał. Nawet o nią nie wystąpił. – Tak właśnie u nas jest – mówi Martin. – Całkowita samowolka. Własność prywatna traktowana jest dosłownie. – Na własnej ziemi można robić, co się komu podoba. Za to obowiązków wynikających z posiadania najchętniej właściciel nie widzi – wyjaśnia. Martin jest architektem krytycznym – oprócz projektowania zajmuje się wytykaniem tego, co zbudowane być nie powinno, a przynajmniej nie na tym miejscu. – Takie przypadki to zdrada naszego zawodu – twierdzi. Jej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2009, 2009

Kategorie: Świat