Śmierć nadejdzie z wysoka

Śmierć nadejdzie z wysoka

Poparcie opinii publicznej dla wojny dronów, jaką rozpętała administracja Obamy, zależy od skuteczności nalotów. Kiedy w styczniu 2015 r. wyszło na jaw, że wśród ofiar nalotu na obóz Al-Kaidy na pograniczu afgańsko-pakistańskim znaleźli się Amerykanin Warren Weinstein i Włoch Giovanni Lo Porto, na Biały Dom spadła fala krytyki. Obama przeprosił i wziął odpowiedzialność na siebie. Wiadomości o przypadkowych ofiarach (Weinstein i Lo Porto przebywali tam jako zakładnicy) są ciosem dla wiarygodności wojny prowadzonej za pomocą dronów.

Im więcej rakiet typu Hellfire (standardowe wyposażenie drona) spada na górskie prowincje Pakistanu, tym częściej pojawiają się doniesienia o zabitych cywilach. Z czasem stało się jasne, że gdy operator drona odpala rakietę w kierunku anonimowej wioski na innym kontynencie, nie wie na sto procent, kogo zabija. Z raportu Letty Tayler z Human Rights Watch opublikowanego jesienią 2015 r. wynika, że w przypadku 6 na 80 ataków przeprowadzonych w Jemenie można było uniknąć ofiar cywilnych. Biały Dom zaś zapewnia, że na tzw. kill liście znajdują się wyłącznie ci, co do których rząd ma pewność, że stanowią bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych.

Kropki na monitorze

Najpoważniejszy cios dla wiarygodności dronów jako chirurgicznego narzędzia eliminującego wrogów Ameryki nadszedł z najmniej oczekiwanej strony. W listopadzie 2015 r. z listem otwartym do Obamy i dyrektora CIA Johna Brennana zwróciło się czterech wojskowych, którzy sterowali bezzałogowcami podczas śmiercionośnych misji. Brandon Bryant, Cian Westmoreland, Stephen Lewis i Michael Haas napisali, że program dronów nie tylko „destabilizuje sytuację na całym świecie”, ale również stanowi najskuteczniejsze „narzędzie rekrutacyjne” dla takich grup jak ISIS: „Prowadzone przez amerykańską armię ataki na cywilów wzmogły nienawiść do USA i ułatwiały fanatykom, także tym z Państwa Islamskiego, rekrutację nowych dżihadystów”.

29-letni Michael Haas w wywiadzie dla „Guardiana” opowiadał, co czuł podczas i po zakończeniu swoich misji: „Rozdeptaliście kiedyś mrówkę bez zastanowienia? Nasi przełożeni chcieli, abyśmy myśleli o celach w ten sposób. Mieliśmy je traktować jak ciemne kropki na monitorze. Do tego dochodziła psychologiczna gimnastyka. Tłumaczysz sobie, że to nie twoja decyzja, że tamci to zagrożenie, ale jak długo można zagłuszać własne sumienie?”.

Cała czwórka z różnych powodów została zwolniona lub odeszła ze służby. U dwóch stwierdzono zespół stresu pourazowego. Ich zdaniem, największymi bolączkami programu dronów są brak przejrzystości i nadzoru nad procesem podejmowania decyzji oraz niechęć wojska do ujawniania danych o cywilnych ofiarach nalotów.

Administracja Obamy wciąż obiecuje, że będzie w większym niż dotąd stopniu dzielić się informacjami o działaniach z użyciem dronów. W rzeczywistości nie musi tym się martwić, bo nie wzbudzają one większego zainteresowania opinii publicznej. Docierające do nas obrazy zburzonego budynku czy szczątków zwęglonego samochodu to nic w porównaniu z siłą oddziaływania obrazów „tradycyjnej” wojny.

Fakt, że wspomniany atak w Somalii z 6 marca nie wywołał większej reakcji mediów, bardzo zaniepokoił Glenna Greenwalda (w 2013 r. to on jako pierwszy poinformował świat o rewelacjach Edwarda Snowdena). W komentarzu na łamach The Intercept Greenwald zwrócił uwagę, że efektem stosowania dronów na masową skalę jest odhumanizowanie operacji antyterrorystycznych. Dodatkowo media coraz mniej interesują się cywilnymi ofiarami tych misji. „Jeśli bezkrytycznie przyjmujemy, że terrorystami są wszyscy, którzy giną w atakach przeprowadzanych przez nasz rząd raz za razem na drugim końcu świata, to oznacza, że żyjemy w niebezpiecznych czasach”, podsumowuje Greenwald.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 13/2016, 2016

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy