W śnieżycy na Zakopiance

W śnieżycy na Zakopiance

Zapieramy się nogami i na komendę pchamy autobus do tyłu. Koła buksują, nie posuwamy się nawet o kawałek

Drugi dzień nowego, 2002 roku. 7 rano. W Krakowie szaleje zamieć śnieżna. W radiu podają komunikaty o nieprzejezdnych drogach. „Trudna sytuacja – mówi spiker – jest też na zakopiance. Pługi utknęły w korku, na odcinku Myślenice-Zakopane”. Mój autobus do stolicy Tatr powinien odjechać o 8.30 (firma Szwagropol), 8.50 (firma Frey) lub 9.00 (PKS Kraków).
We Freyu nic nie wiedzą o warunkach na drodze, chociaż ich pierwsze autobusy są od dawna w drodze. W informacji PKS dowiaduję się, że kursu o 9.00 chyba nie odwołają. Chyba…
Wracam na przystanek prywatnych linii. Jest już kilkanaście osób i autobus Szwagropolu. Właśnie wrócił z trasy. – Do Zakopanego nie powinno być źle – mówi kierowca. Wsiadamy.
Bez kłopotów docieramy do Myślenic. Po drodze mijamy pracujące pługi, autobus, który jadąc w stronę Krakowa wpadł w zaspę i tira częściowo tarasującego jezdnię. Są już strażacy i pomoc drogowa. Za Stróżą droga gorsza. Wiatr nawiewa na nią tumany drobnego, kłującego śniegu. Prawie nic nie widać. Jest ślisko. W Lubniu półciężarówka z pieczywem zatarasowała połowę jezdni. Z trudem ją wymijamy. Od Rdzawki zaczyna się korek.
Do Zakopanego docieram z godzinnym opóźnieniem. Na przystanku prywatnych linii kilkadziesiąt osób od świtu czeka na jakikolwiek transport do Krakowa. Od razu próbuję kupić bilet powrotny. W kasie Szwagropolu już dawno nie ma biletów. Kasjerka nie potrafi powiedzieć, czy autobusy w ogóle dziś odjadą. – Kiedy będzie wiadomo? – pytam. Wzruszenie ramion.
We Freyu rozczarowana kolejka. Właśnie skończyły się bilety na 18.40 i na 20.20… Ale ze mnie szczęściara! Ktoś odstępuje mi miejscówkę na 17.15. Kątem oka łapię zazdrosne spojrzenia kolejkowiczów.

Trzy herbaty z jednej torebki

Stawiam się na godzinę przed odjazdem, bo już dowiedziałam się na Krupówkach, że będzie szturm na autobus. Moja miejscówka może się okazać zupełnie bez znaczenia. Na dworcu od południa koczują pragnący wrócić do domu sylwestrowicze. We Freyu tłum wylewa się z biura. Ludzie stoją w ogonku, by oddać bilety, po które kilka godzin wcześniej czekali w równie długiej kolejce. Przeciskam się do kasy. – Mam bilet na 17.15. Jest opóźnienie?
No jest. Ten z 16.15 dotrze tu może za pięć godzin i już chyba nie wróci na trasę. – A mój? – pytam nerwowo. – Co pani? Jest zawieja, korki. Chyba nie pojedzie. Lepiej szukać hotelu.
Wracam na miasto. Jest coraz zimniej. W kawiarni w Domu Wypoczynkowego „Kolejarz” trudno przebić się do bufetu. – To miejsce jest zajęte – mówi mi młody człowiek, jak się okazuje, z Kielc. – Koleżanka poszła po jednego z naszej paczki na stację. Zastąpi go przy bagażach, a on się ogrzeje.
Dosiadam się do trójki studentów z Warszawy. Ania dzwoni właśnie do ojca: – Siedzimy na dworcu. Nie denerwuj się. Nasz pociąg jest na razie opóźniony o 120 minut, ale będzie więcej.
Kelnerka z jednej torebki robi trzy herbaty. – Przepraszam, ale nie spodziewałam się takiego najazdu. W końcu dzwoni do szefa: – Niech pan przyjeżdża. Potrzebuję pomocy. Nie ma herbaty, kawy, cukru. Kończy się rum.
Wracam na przystanek. Na zwałach śniegu czeka już ponad 150 osób. Nikt się nie rusza z miejsca, bo podobno za pół godziny ma dotrzeć jakiś autobus, która wyruszy do Krakowa.
Wśród czekających przemykają gaździny z tablicami „wolne pokoje” – i namawiają na nocleg. Decydują się dziewczyny ze snowboardami i para z czerwonymi, identycznymi plecakami. Chłopak przytula dziewczynę. Nie targują się długo i idą za góralką. Wszyscy wyglądają na zadowolonych.
W przeciwieństwie do mnie. Ja chcę wracać. Idę na dworzec kolejowy. Tłok, nawet szpilki nie dałoby się chyba wcisnąć. – Szlag to trafi, że nas akurat skusiło Zakopane – pomstują Krzysiek i Andrzej. – Pan Bóg czuwał, że nie dał im zrobić tu olimpiady. Ludzie by się pozabijali.
– Na pociąg nie ma co liczyć – słyszę z boku. – Podobno pękła szyna.
Zachodzę jeszcze na dworzec PKS-u. Ku memu zdumieniu na „krakowskim” stanowisku stoi autobus. – Do Krakowa!? – nie mogę uwierzyć. Za moment jestem w środku. Patrzę na zegarek. 17.30. Siedzę przy oknie. Mam bilet – drugi, bo nie zdążyłam oddać tego z Freya, i nadzieję, że dotrę do domu.

Trzymajcie się!

Do Nowego Targu jedziemy przez Chochołów i Czarny Dunajec. Za oknem czerń, zawierucha, a w autobusie słychać przytłumione odgłosy rozmów: – Mamo jadę… nie wiem kiedy będę, ale jesteśmy wszyscy razem. – „Jacek, wsiadłam, chyba dojadę przed północą. Nie wyjeżdżaj, wezmę taksówkę. Dam znać.
Za moimi plecami jakaś Kasia instruuje męża: – Wyślij SMS-a do domu, powtarzaj co chwilę, to może dojdzie. Nie chcę, żeby mama się martwiła.
Ich synek, czyli Misiu, ma jakieś półtora roku i bardzo mu się podoba taka podróż.
Nam trochę mniej. Na otwartej przestrzeni sypiący śnieg miesza się z nawiewanym na drogę pyłem. Kierowca z trudem trzyma się jezdni. Co rusz mijamy wracające do Zakopanego auta. W Nowym Targu wysiada kilka osób. – Trzymajcie się – mówią na odchodnym.
Wjeżdżamy na zakopiankę. – Zajedziemy na stację. Muszę mieć pełny bak – decyduje kierowca. Zgadzamy się bez szemrania. Nie wiadomo, co nas jeszcze czeka.
W radiu podają komunikat: „Droga do Nowego Targu przez Czarny Dunajec zakorkowana. Policja zawraca auta do Zakopanego”. Nam jeszcze udało się przemknąć przed kompletnym zamknięciem zakopianki na cztery godziny. Wprawdzie suniemy bardzo wolno, ale jedziemy.
I nagle autobus staje. – A szlag by to trafił – złorzeczy uprzejmy dotąd kierowca. Siedzimy w zaspie.
Wychodzimy zobaczyć, co się stało. Prawe koła obracają się w powietrzu. Śnieg sypie tak, że w kilka sekund zmienia nas w bałwany.
Okazuje się, że jesteśmy już właściwie w obrębie stacji CPN. Stoimy. Misiu marudzi. Przez co chwilę otwierane drzwi do wnętrza autobusu sypie się śnieg. Trzeba popędzić do WC i sklepiku. Jest już prawie dziewiąta wieczorem, a przed nami kawał drogi. Chciałoby się łyk gorącej herbaty, może coś do przegryzienia… Ajent zamyka nam drzwi przed nosem. – Jest po godzinach – słyszę.
W czynnej pizzerii niebotyczna kolejka. Ja rezygnuję. Wychodzę na parking i wszystko znika mi z oczu. Widzę tylko śnieg, czuję, jak rzuca mną wiatr i nie wiem, w którą mam iść stronę. Nie ma mojego autobusu, nie ma ludzi. Ktoś łapie mnie za ramię: – Nie wie pani, gdzie tu jest jakiś motel? – Nie wiem.
Rozpaczliwe szukam naszego pojazdu. Zawieja na chwilę cichnie, wreszcie dostrzegam światła. Idę tam. Mężczyźni usiłują wypchnąć autobus z zaspy.
Wewnątrz zostały tylko Kasia z Misiem, sześcioletnia Joasia z mamą i kilka dziewcząt, które muszą pomóc rozhuśtać autobus.
My zapieramy się nogami i na komendę pchamy autobus do tyłu. Koła buksują, nie posuwamy się nawet o kawałek. Nie udaje się nam też zepchnąć go w stronę stacji. Wszyscy jesteśmy oblepieni białym pyłem. Ręce mamy kompletnie zgrabiałe. Nagle skądś pojawia się traktor i powoli wyciąga nas z poślizgu. Tankujemy, wymiatamy śnieg z autobusu.
– A może wrócić do Nowego Targu? – pyta kierowca.
Nie. Jest już prawie dziesiąta w nocy. Chcemy jechać do domu.

Pomagamy sobie

Spokojny dotąd Misiu zaczyna płakać. Wszyscy ściszamy głosy, żeby mógł zasnąć. Kierowca przykręca radio. Na szczęście jest dosyć ciepło. – A mogliśmy wrócić wczoraj. Przecież kursowały pociągi – szepcze do mnie Kasia, gdy dziecko zmorzył sen. – Nie chcieliśmy się tłoczyć z małym. No i teraz mamy. Dzisiaj poszłam nawet na postój busów, które odjeżdżały do Krakowa. Jeden był już pełny. Pasażerowie płacili po 30 zł od osoby. Gdy się okazało, że nie odjeżdżają pociągi, miejsce w następnym kosztowało już 50 zł. Ale i tak nie chcieli nas wziąć z wózkiem.
Coraz bliżej Krakowa. Zbliżamy się do Naprawy. Kierowca przystaje. Oskrobuje wycieraczki z lodowej skorupy. Tak będzie robił jeszcze kilka razy, bo śnieg nie ustaje. Na poboczu mnóstwo unieruchomionych samochodów. Przez komórki, które w miarę oddalania się od Zakopanego oszczędzaliśmy z obawy, że się wyładują i nie będziemy mieli kontaktu ze światem, dostajemy krzepiącą informację: mieszkańcy Miechowa przygarnęli pod swe dachy ponad 1000 pasażerów z samochodów, które jechały z Zakopanego w kierunku Warszawy i utknęły w zaspach. To inicjatywa tamtejszego starosty.
Ale my na szczęście ciągle posuwamy się przodu. Już pokonaliśmy serpentyny. Im bliżej Krakowa, tym droga lepsza. Przed dworzec PKS zajeżdżamy kilka minut po północy. Siedmiogodzinna podróż dobiegła końca. W autobusie rozlegają się brawa.

(dziennikarka „Dziennika Polskiego”)

 

Wydanie: 01/2002, 2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy