Spalanie świata

Spalanie świata

An aerial view shows floodwater surrounding a van in a residential street in Wraysbury, west of London on January 9, 2024., after heavy rain brought flooding to much of the country, following Storm Henk. (Photo by Daniel LEAL / AFP)

Utrzymanie wzrostu temperatury na poziomie 1,5 st. C jest celem nierealistycznym. Ale czy należy go porzucić? Choć na półkuli północnej panuje zima, i to jedna ze sroższych w ostatnich latach, refren typowy dla dziennikarskich depesz okresu letniego już zaczyna wybrzmiewać całkiem głośno. Dopiero co analitycy z NASA oficjalnie zaprotokołowali fakt oczywisty chyba dla wszystkich: rok 2023 był najcieplejszy, od kiedy prowadzone są systematyczne pomiary. Dla reportera klimatycznego styczeń oznacza też lato w Australii, z którym wiążą się coraz większe pożary lasów i buszu, oraz forum w Davos, gdzie dyskutuje się m.in. właśnie o klimacie, ale decydenci z całego świata przylatują tam flotyllą prywatnych odrzutowców. Zaraz potem zacznie się europejska wiosna, a z nią pewnie gwałtowniejsze opady i podtopienia. A potem już lato, przedwczesne zgony z powodu upałów, wypalone brzegi Sycylii i Rodos, na koniec sezonu pożary trawiące Amazonię. Później znowu COP, po raz kolejny w petrodolarowej autokracji (Azerbejdżan) pod przewodnictwem osoby przyklejonej do przemysłu naftowego. Tak w dużym skrócie wygląda roczny cykl międzynarodowych debat na temat zmiany klimatu i katastrof z tą zmianą związanych. Coraz bardziej przypomina „Dzień świstaka”, hollywoodzką produkcję, w której bohater budzi się codziennie tego samego dnia. Decydenci, zarówno z sektora publicznego, jak i prywatnego, starają się ten stan rzeczy zmienić, ale działania często są spóźnione, zbyt mało ambitne albo utrącane w negocjacjach. Bo jednak wszelkie uzgodnienia co do zeroemisyjności, odchodzenia od paliw kopalnych, ograniczania konsumpcji czy produkcji plastiku wymagają konsensusu. To zasada chwalebna, ale też stanowi przeszkodę w dojściu do skutecznych rozwiązań. Deklaracje deklaracjami… Dlatego obserwatorzy polityki klimatycznej nierzadko zmagają się z dysonansem poznawczym. Z jednej strony bowiem przewodniczący ubiegłorocznej konferencji COP28 w Dubaju, sułtan Ahmed al-Jaber, ogłosił w trakcie obrad, że związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy wydobyciem paliw kopalnych a ociepleniem klimatu nie został naukowo udowodniony ponad wszelką wątpliwość, a z drugiej w dokumencie końcowym zawarto po raz pierwszy zapis o „odchodzeniu” od tych źródeł energii. Otrąbione to zostało jako wielki sukces dyplomatyczny. Żeby ta informacja wybrzmiała odpowiednio, należy ją ubrać w inne słowa. Nikt nie mówi, że paliwa kopalne mają całkowicie zniknąć z listy wykorzystywanych źródeł energii, że są szkodliwe, że mamy dążyć do stworzenia gospodarki, która będzie od nich wolna. Mówimy, że trzeba powoli je wygaszać. Sam Al-Jaber tłumaczył potem, że ten dokument oznacza „początek końca” ery ropy i gazu ziemnego. Ale nawet jeśli tak rzeczywiście jest, koniec tej ery może nie nadejść przed końcem Ziemi jako relatywnie stabilnej, zamieszkiwanej planety. Nawet uznając deklarację z COP28 za sukces, nie można jej analizować poza szerszym kontekstem. A ten jest dla klimatu przytłaczający. Jak w grudniu informował brytyjski dziennik „The Guardian”, Stany Zjednoczone, drugi największy na świecie (za Chinami) emitent dwutlenku węgla, zanotowały w ubiegłym roku rekordowo wysokie wskaźniki wydobycia ropy i gazu. Dziennie wydobywano tam prawie 13 mln baryłek, czyli ponad dwa razy więcej niż dziesięć lat wcześniej. Rynek zaś jest tak chłonny, że eksperci są przekonani o trwałości trendu wzrostowego w dłuższej perspektywie. Jak długo ten trend się utrzyma? Nawet do 2050 r. Czyli, przypomina „Guardian”, właśnie do momentu, gdy według ustaleń Narodów Zjednoczonych mieliśmy globalnie zejść do zerowego poziomu emisji, żeby uniknąć katastrofalnych skutków zmian klimatycznych. W świetle takich danych trudno uznać deklaracje o „wygaszaniu” paliw kopalnych czy „odchodzeniu” od nich za przełom w dyplomacji na rzecz klimatu. Ten rozdźwięk jednak może mieć paradoksalnie pozytywne konsekwencje. Jak na łamach „New York Timesa” zauważył David Wallace-Wells, może to się przyczynić do powstania nowej globalnej polityki klimatycznej, ponieważ coraz więcej ludzi na świecie zauważa, że dostępne w tej chwili narzędzia nie są dostosowane do skali problemu, jakim jest katastrofa klimatyczna. Wallace-Wells wie, o czym mówi, bo sławę przyniósł mu opublikowany jeszcze w 2017 r. w „New York Magazine” esej „Niezamieszkiwalna Ziemia”. Poszerzony później do rozmiarów książkowych tekst dotyczył zmian, które zajdą na planecie, kiedy zabraknie zasobów niezbędnych do podtrzymania codziennego stylu życia zwłaszcza w krajach rozwiniętych.  David Wallace-Wells zwrócił uwagę na konsekwencje pośrednie, a więc często pomijane, mniej oczywiste

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2024, 2024

Kategorie: Ekologia