Im bardziej świat się globalizuje, tym bardziej potrzebuje regulacji, i to opartej na podstawowych wartościach Ile razy jestem w Czarnej Afryce czy w Indiach, mam wyrzuty sumienia, że jadam dwa razy dziennie. Ile razy odwiedzam środowiska popegeerowskie koło Ełku, Kętrzyna lub Giżycka – z ich biedą, brakiem perspektyw oraz wskaźnikiem 1% młodzieży na studiach – czuję się źle, wracając do Olsztyna lub Warszawy. Czy istnieje wspólny mianownik tych zjawisk, czy też nie? To istotne pytanie i szkoda, że nie toczy się na ten temat poważniejsza dyskusja w Polsce. Sześć miliardów ludzi na świecie to jedna rodzina, bo przecież żyjemy na „samotnej planecie”, by użyć nazwy wspaniałego australijskiego wydawnictwa podróżniczego. Ale jedni mieszkają w Bangladeszu, a inni robią interesy na Wall Street. W Polsce jedni latają prywatnymi samolotami, a inni, robiąc zakupy w lokalnych sklepach na wsi, muszą brać podstawowe artykuły „na kreskę”. Obie strony wiedzą o sobie sporo w dobie rozwiniętych technik komputerowych, Internetu, CNN, zbliżonej mody, znanych wszystkim piosenek oraz coraz powszechniejszej dominacji angielskiego. Niekiedy wszakże żyją w odległych galaktykach. Czym jest więc globalizacja, jakie są jej skutki i skąd biorą się gwałtowne protesty w nią wymierzone? Choć to temat na książki i sympozja, pozwolę sobie na kilka syntetycznych uwag. Zacznijmy do tego, że skala demonstracji antyglobalistów zaskoczyła niemal wszystkich. Pięć lat temu w meksykańskim stanie Chiapas było ich około 5 tys., w grudniu 1999 r., na konferencji Światowej Organizacji Handlu w amerykańskim Seattle już 50 tys. Davos, Melbourne, Praga, Nicea, a w tym roku Quebec, Göteborg, Salzburg i wreszcie Genua, gdzie w lipcu zginął 23-letni Carlo Giuliani, znaczą mapę masowego protestu, porównywalnego co do formy jedynie z wydarzeniami 1968 r., ale nie ograniczonego tylko do Europy i USA. Skierowany jest on głównie przeciwko międzynarodowym koncernom i wielkim organizacjom jak Bank Światowy, Fundusz Walutowy, wspomniana ŚOH czy struktury Grupy G8 bądź Światowego Forum Gospodarczego. Dochodzi do tego, iż dla utrudnienia organizacji protestów następne spotkanie G8 ma się odbyć w Górach Skalistych, a Światowej Organizacji Wyżywienia w Nairobi. Spór toczy się w istocie o charakter współczesnego, globalnego kapitalizmu. Antyglobaliści wskazują, że dawne mocarstwa kolonialne zostały dziś zastąpione przez ponadnarodowe koncerny i międzynarodowe organizacje. Przypominają, że w 1960 r. najbogatsza, piąta część społeczeństwa zagospodarowywała 60% światowego bogactwa, a współcześnie już 86%, podczas gdy odpowiedni wskaźnik dla najbiedniejszych 20% zmniejszył się z 2,3% do 1,3%. Jest prawdą, że obecnie na Ziemi miliard ludzi pozostaje bez pracy, tyle samo nie ma trwałego dostępu do zdrowej wody pitnej, na świecie jest 900 mln analfabetów, a 1,6 mld osób – nie tylko w Etiopii, Kongo czy Pakistanie – żyje za mniej niż 2 dolary dziennie, z reguły zresztą nie posługując się w ogóle pieniędzmi. Afryka wyłączona w większości z dobrodziejstw globalizacji to ojczyzna 25 mln chorych na AIDS. Wielu nie podoba się, że spośród stu największych gospodarek świata aż 51 to monopole, a tylko 49 stanowią poszczególne państwa. Majątek naftowego ExonMobilu jest większy od produktu narodowego Szwecji, General Motors od Danii, Daimlera Chryslera od 210-milionowej Indonezji, a amerykańskiego Forda (181 mld dolarów) większy od PNB Polski (161 mld dolarów). Niepoważne są opinie, iż antyglobalizm to „niestrawiony marksizm” czy relikt ideologii komunistycznej. Zażarta dyskusja toczy się natomiast np. wokół tego, czy kraje afroazjatyckie i latynoamerykańskie są biedne, bo mają zbyt bliskie powiązania z najbogatszymi państwami, czy dlatego że są zbyt wątłe. Linie podziału układają się często nietypowo i np. jeden z największych współczesnych finansistów, George Soros, jest sympatykiem krytyków globalizacji. Sytuacji z pewnością nie należy postrzegać w kategoriach czarno-białych. Globalizacja to obiektywny proces, lecz chodzi o to, by przynosiła korzyści jak największej grupie ludzi (najlepiej wszystkim!), a nie tylko grupie wielkich korporacji. A zatem: globalizacja tak, ale uczciwa. Rzadko zgadzam się z prof. Jeffreyem Sachsem z Harvardu (niemającym u nas najlepszej opinii ze względu na rady udzielane na przełomie lat 80. i 90.), ale ma rację, gdy pisze: „Wśród krajów rozwijających się są takie, którym globalizacja przyniosła duże korzyści (zwłaszcza sąsiadującym z państwami bogatymi, np. Meksykowi – T.I.), ale większości krajów tej grupy nie można uznać za beneficjentów tego
Tagi:
Tadeusz Iwiński









