Spotkanie z czasem

Spotkanie z czasem

Kraków, słońce, białe dorożki jak wycięte z żurnala, z rzadka jednak stukają końskie kopyta, turystów niewielu, bo zaraza, jak przyjemnie, bo nietłoczno, kościół Mariacki nagle ożywiony grą trębacza. Piję kawę na rynku, Mickiewicz na pomniku patrzy na gołębie. To tędy szedłem przed laty z Miłoszem i bawiło mnie, że tak go porusza i cieszy, że wszyscy go rozpoznają. Potem w antykwariacie ABC, obok płynie Wisła, do Wawelu pięć minut piechotą. Spotkanie poświęcone felietonowi. W dawnej starej aptece szafy przerobione na półki, tajemnicze szufladki. Książki, książki, mam mieszane uczucia, książki mnie zjadają w moim Międzylesiu, ale wzruszenie, bo znajduję tomik moich wierszy, wydany w podziemiu, w latach 80. Mam w domu tylko jeden egzemplarz. Kupuję za 12 zł. Mówię do niewielkiej grupki, bo pandemia, i nagle uświadamiam sobie, że piszę felietony od początku lat 80., pracując nad nimi niemal codziennie, nieprzerwanie. To już dziesiątki tysięcy stron, ileż tam mojego życia, wadzenia się z Polską. Właściwie żyję dla felietonu i poprzez niego, to jakaś forma publicznego dziennika.

Nocuję u znajomej malarki. Jest właścicielką okazałej kamienicy niedaleko rynku. Piękna, ale domagająca się odnowienia klatka schodowa, na zapleczu zdziczały ogród. Wielopoziomowe mieszkanie, przyciemnione przez czas, pełne zakamarków, kręte schodki prowadzące w dół, gdzie stoi maszyneria do robienia akwafort. Krzewią się antyczne rośliny, busz – stanowiły tło wielu obrazów naszego wspólnego przyjaciela, wybitnego malarza K. Był bardzo nieszczęśliwy, gdy kiedyś dokonano tu jakichś zmian. A cały dom przypomina człowieka już poważnie zużytego, rzec można starego. Na parterze indyjska restauracja, kilka firm wynajmuje tu lokale. Znajoma jest więc kamienicznikiem, zdaje się, że to luksus, ale ta kamienica ją zjada, psują się jelita, wątroba do wymiany. Robimy sobie nocne pranie duszy.

 

Wzruszyłbym się, że prezes tak kocha zwierzęta futerkowe, że rzuca cały ciężar swojej władzy, by je bronić, i naraża się politycznie, zarzynając branżę futrzarską, ale jakoś nie mogę się wzruszyć, bo pamiętam, jakie okropne postacie kochały zwierzęta, jednocześnie nienawidząc ludzi. Ale to prawda, urządziliśmy tym stworzeniom obozy zagłady tylko po to, by je obdzierać ze skóry i je na sobie nosić (jakby pożeranie zwierząt było o wiele lepsze). A jednak to mały heroizm prezesa – psuje swoją przyjaźń z ojcem dyrektorem. Inna sprawa, że wielbiony przez lud radiomaryjny duchowny, który nie ma w sobie nawet okruszka litości dla cierpień istot żywych, ma za to futrzarskie interesy, jest osobliwą moralnie figurą. Tak jednak często bywało w Kościele. I to nie przypadek, że właśnie polski skostniały Kościół wydał takie monstrum jak ojciec dyrektor.

 

15 września były moje 70. urodziny. A 69 tak dobrze mi się kojarzyło. Teraz już nie ma żartów, sytuacja jest dramatyczna. I tego właśnie dnia w kinie Atlantic spotkanie wokół mojej książki „Dom pisarzy w czasach zarazy”. Są na sali ludzie ze wszystkich warstw geologicznych mojego życia, od wczesnego dzieciństwa, szkoły, przez studia, stan wojenny, po lata ostatnie. Wszyscy zdają się zanurzeni w czasie i z niego wyjęci, już w zmienionej postaci. I ta książka jest wielowarstwowa, losy budynku, mieszkańców – pisarzy, opowieść rodzinna, życie codzienne i obłęd stalinizmu. Dlaczego artyści dali się tak uwikłać? Ale są też kolory i smaki tamtego czasu. Była nas czwórka dzieci na podwórku, gdzie królował trzepak. Z naszej czwórki tylko ja jestem na spotkaniu. Monika podobno chora, Agnieszka na wsi. Adam zrobił mi karczemną awanturę kilka dni temu, bo napisałem, że jego ojciec, znakomity krytyk, idąc z wizytą do sąsiada, Seweryna Pollaka, przyniósł im podwiędłe kwiaty ociekające wodą. I Adam zbojkotował spotkanie. Sandauer był dziwolągiem – to słowa samego Adama o ojcu. Ileż anegdot zrodziła jego niezwykła postać. Nie mogłem przecież ich nie zapisać. Herbert ładnie powiedział: „Pan Bóg miał wielkie poczucie humoru, że stworzył Sandauera”. To więc nie ja wymyśliłem Sandauera. Geniusz był, to jasne, a ludzie genialni bywają osobliwi. W sumie piszę o nim serdecznie. A spotkanie było podobno bardzo udane, jak mozaika z różnej zrobiona materii. Na wejściu piosenki z lat 50., zdjęcia na ekranie, aktorzy czytali fragmenty książki, nawet pies prowadzącego zagrał ładną rolę. W puencie wjechał tort z lukrowaną okładką mojej książki. Zanurzam w nim nóż jak w swoim minionym życiu. Miękkie jest już i podatne na krojenie.

Wydanie: 2020, 39/2020

Kategorie: Tomasz Jastrun

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy