Ciekawe, czy ten tekst, to pytanie o Godota, nie jest dzisiaj zawracaniem głowy
Piotr Cieplak – reżyser spektaklu „Czekając na Godota” w Teatrze Narodowym
O wystawieniu „Czekając na Godota” myślał pan od pewnego czasu; jak to u pana bywa – rzecz musiała dojrzeć. Dlaczego właśnie teraz przyszła pora na Becketta?
– Rzeczywiście myślałem o tym od dawna, to już jest moje trzecie podejście. Dwukrotnie nie doszło do realizacji z rozmaitych powodów, tak czy owak trwało to wiele lat. Akurat przyszła kolej na ten tekst, ale i on, i twórczość Becketta znajdowały wyraz w moich przedstawieniach, potrafiłbym pokazać palcem cytaty i nawiązania. Słowem, obcuję z tym dramatem od dawien dawna. A jeszcze dodatkowym argumentem za wystawieniem go teraz jest 70. rocznica paryskiej prapremiery. Wtedy to była sztuka rewolucyjna w sensie dramaturgicznym, obowiązywało zupełnie inne myślenie o teatrze. U Becketta objawił się nie tylko teatr absurdu, ale i głęboki egzystencjalizm. Sztuka była nowością nie tylko w sensie formy, ale i treści – doszło do głosu myślenie wcześniej nieobecne w teatrze. Ciekawe, czy ten tekst, będący już klasyką, to pytanie o Godota, nie jest dzisiaj zawracaniem głowy.
Przy poprzedniej premierze w Teatrze Narodowym ktoś z branży faktycznie powiedział mi, że to już tekst anachroniczny, że awangarda starzeje się najszybciej.
– Przystępowałem do pracy z pytaniem, czy to dzisiaj wybrzmi, czy nie. Czasy się zmieniają, konwencje się zmieniają, ale nie o awangardowość formalną tej sztuki chodzi – ona przecież jest sprzed 70 lat. To wybitny, matematycznie skonstruowany tekst – przez minione siedem dekad niewiele powstało tekstów dramatycznych o równej pod względem literackim skali i poziomie. Powiedziałbym, że pytania, które stawia Beckett, może nawet dzisiaj brzmią dramatyczniej niż wtedy, kiedy zostały zapisane.
Beckett ukończył tę sztukę w roku 1953, kiedy jeszcze sadze po wielkiej wojnie nie opadły, chwilę po masakrze cywilizacyjnej, kulturowej. Dramat wyrósł na gruzach Europy. Dziś pamięć o tej wojnie oddaliła się. Ale wciąż wypowiadane słowa o kryzysie, niepokoju, lęku i braku poczucia stałości świadczą, że te wszystkie dramatyczne myśli obecne w sztuce Becketta wcale nie uległy unieważnieniu, ale trwają i napinają się na nowo. Słowem, to czekanie na odpowiedź, na wyznaczenie jakichś kierunków – prawo, lewo, poziom, pion – poczucie stania na rozstajach, niewiedza i nieufność wobec słów, co prawdziwe, co nieprawdziwe, co sztuczne – te wszystkie pytania ten tekst stawia i dzisiaj przywołany uderza swoją aktualnością.
Jeden z najciekawszych spektakli na podstawie tekstu Becketta zobaczyłem w Seulu. Reżyser Young-woong Lim otworzył tym tytułem Koreę na Europę. Kiedy oglądałem przedstawienie, aktorzy grali je już od 38 lat, wciąż próbując rozszyfrować zagadkę tej sztuki: na co bohaterowie czekają. Okazuje się, że to nie jest jakaś absurdystyczna zabawka, ale sztuka z metafizycznym tchnieniem.
– Sam się waham, czy używać tego słowa, bo nadużywane może być nadęte, ale rzeczywiście Beckett ma metafizyczny słuch. Mimo że żaden Godot ani odpowiedź się nie pojawiają, z człowieczej perspektywy to otwarcie się, nasłuchiwanie, oczekiwanie jest niesłychanie dotkliwe. Postacie pytają: jak długo tak ze sobą chodzimy? Można też zapytać: jak długo to już gramy? W tekście pada odpowiedź, że jakieś 50 lat. Ci Koreańczycy jeszcze nie doszli do tej granicy. My dopiero będziemy mieli premierę (odbyła się 9 grudnia – przyp. red.), czyli będziemy grali pierwszy raz. Jedną z moich pierwszych decyzji, właściwie pierwszą decyzją po podjęciu się reżyserii tego dramatu, była decyzja o ludziach, którzy mieliby to zagrać. Że to będą Mariusz Benoit i Jerzy Radziwiłowicz, doświadczeni aktorzy, którzy niosą ogromny bagaż, te 50 lat chodzą już po scenie. Plan osobisty nakłada się więc na plan sztuki i przez to – tak mi się wydaje – staje się ona jeszcze bardziej dotkliwa.
Ma pan jednak do czynienia z rozmaitymi ograniczeniami – Antoni Libera czuje się strażnikiem prawdy Becketta i nie dopuszcza do naruszania wizji zapisanej w tekstach autora. Przed laty w Teatrze Polonia, wystawiając „Szczęśliwe dni” z Krystyną Jandą, przekroczył pan te obostrzenia i zrealizował spektakl jawnie niekanoniczny. Jak to się panu udało?
– Wtedy w Polonii, jeśli w roli głównej występowała Krystyna Janda, nie mogło być takich ograniczeń, barier czy odważnych, którzy mogliby się przeciwstawić jej perswazji. To ona rozstrzygała w sposób bezpardonowy.
Teraz jest inaczej, nie ma pan takiej „tarczy”.
– Inaczej. Miałem w pamięci moje wcześniejsze podejścia do tego tekstu, kiedy nie tyle próbowałem dekonstruować, ile myślałem o muzyce i o wielu innych decyzjach nieortodoksyjnych. Teatr jednak, aby uzyskać prawa autorskie, musiał podpisać deklarację „wierności”. A ja po chwili pewnego wahania uznałem, że to jest bardzo dobre.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 1/2024, dostępnym również w wydaniu elektronicznym
Fot. Krzysztof Żuczkowski
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy