Subkontynent wagi ciężkiej

Subkontynent wagi ciężkiej

India's Prime Minister Narendra Modi (C), US President Joe Biden (L) along with world leaders arrive to pay their respect at the Mahatma Gandhi memorial at Raj Ghat on the sidelines of the G20 summit in New Delhi on September 10, 2023. (Photo by PIB / AFP) / RESTRICTED TO EDITORIAL USE

Na ostatnich przesunięciach w światowym układzie sił Indie zyskują najbardziej Jeszcze kilka lat temu łatwo było, przynajmniej z politycznego punktu widzenia, o tym kraju zapomnieć. Na prośbę o wskazanie najludniejszej demokracji świata często reagowano odruchową odpowiedzią: Stany Zjednoczone, niektórzy eksperci w powiewie optymizmu wymieniali Unię Europejską, choć w instytucjach wspólnotowych demokracja to nierzadko towar deficytowy. Patrząc na Wschód, partnerem strategicznym zawsze była Japonia, potem do tego grona dołączyła Korea Południowa. Indie przez lata były natomiast miejscem bardziej z baśni niż z rzeczywistości – obszarem bez wyraźnych konturów i kształtów, przez Europę orientalizowanym, czyli postrzeganym i definiowanym stereotypowo w opozycji do Zachodu. Zmitologizowaną stolicą dawnych wielkich cywilizacji, z których dzisiaj nie zostało wiele poza potencjałem demograficznym, religią i kilkoma „produktami eksportowymi”, takimi jak joga, kadzidła i curry, choć to ostatnie akurat z subkontynentu wcale się nie wywodzi. Bez zasad To jednak pocztówka z zupełnie innych czasów, naznaczonych dominacją Zachodu w systemie stosunków międzynarodowych opartym na uniwersalnych wartościach i zakotwiczonym w powojennych instytucjach. Dziś, jak słusznie zauważyła Anne Applebaum, komentując na łamach „The Atlantic” atak Hamasu na Izrael i będące jego następstwem naloty na Gazę, zasad w stosunkach suwerennych państw już nie ma. Jeśli istnieją, to raczej na papierze, w miejscach, w których konflikt i tak gości z rzadka, a wojna byłaby tak droga, że aż nieopłacalna – z ekonomicznego, politycznego i technologicznego punktu widzenia. W takim właśnie świecie, w którym przywództwo Stanów Zjednoczonych nieustannie poddawane jest próbie, Unia Europejska przestaje mieć globalne znaczenie, a chińska ekspansja – ta jawna i ta tajna – powoduje permanentny stan niepewności w Waszyngtonie i europejskich stolicach, pojawia się miejsce dla nowych graczy z ambicjami. Nowych, ale nie „wschodzących”, jak przyjęło się kiedyś określać kraje globalnego Południa, których znaczenie polityczne rosło w szybkim tempie. Indie są już bowiem ugruntowaną potęgą regionalną, która w nowym, wielobiegunowym porządku zaczyna mieć coraz więcej do powiedzenia – i wobec której mnożą się wątpliwości. Już sama przynależność instytucjonalna pokazuje, że Indie nie tyle usadowiły się w komfortowym miejscu pomiędzy Zachodem a czymś na kształt neutralności ze wskazaniem, ile nauczyły się korzystać z bezkrólewia na arenie międzynarodowej. Z jednej strony, to przecież kraj założycielski BRICS+, a więc pierwszej organizacji, która miała stworzyć alternatywę dla liberalnego ekosystemu instytucji międzypaństwowych. Od jej powołania w 2009 r. zrzeszeni w niej liderzy kontestowali fundamenty powojennego porządku: dominację dolara w handlu międzynarodowym, rabunkową gospodarkę zachodnich firm w Afryce i Ameryce Łacińskiej czy brak przedstawicieli tych regionów w gronie stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Z drugiej strony, Indie są dzisiaj bezapelacyjnie najważniejszym sojusznikiem USA w całym szeroko rozumianym regionie Azji Południowej, wchodzą w skład czteropaństwowej inicjatywy bezpieczeństwa QUAD – z Japonią, Australią i właśnie Stanami Zjednoczonymi – oraz, co może najważniejsze, stanowią główną barierę dla dalszej ekspansji Chin w tej części świata. Barierę w sensie dosłownym, bo przecież oba państwa wciąż nie uznają wszystkich elementów dzielącej je, długiej na 3,4 tys. km granicy, i w sensie metaforycznym – rosnąca liczba indyjskich inwestycji w krajach pozaeuropejskich często powoduje, że na chińskie projekty w ramach Nowego Jedwabnego Szlaku nie ma już miejsca albo lokalne władze nie są nimi zainteresowane. Umizgi do Modiego Dowodem na to, jak ważne dla liderów supermocarstw są teraz stosunki z Indiami, był przebieg ostatniego szczytu G20, który odbył się na początku września w New Delhi. Choć sama konferencja trwała tylko dwa dni, począwszy od 9 września, Joe Biden był na subkontynencie już dzień wcześniej, spotykając się sam na sam z premierem Narendrą Modim. Wcześniej Modi został zaproszony do Białego Domu, gdzie jako drugi zagraniczny przywódca dostąpił zaszczytu wydania na jego cześć przez Bidena oficjalnej kolacji dyplomatycznej (pierwszym był prezydent Korei Południowej Yoon Suk-yeol). Amerykanom tak bardzo zależy na przychylności Modiego, bądź co bądź polityka nacjonalistycznego, rządzącego w sposób typowy dla nieliberalnych populistów, że są w stanie przymykać oko na systemowe łamanie praw człowieka, jeśli chodzi o niektóre mniejszości w Indiach. Co więcej, robią to nie tylko amerykańscy dyplomaci, np. chwalący na każdym kroku indyjską demokrację sekretarz stanu Antony

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 43/2023

Kategorie: Świat