Suchy świat

Suchy świat

Woda jest już najważniejszym surowcem – i dla ludzi, i dla rynków

Położone w południowym, przygranicznym stanie Chiapas miasto San Cristóbal de Las Casas mogłoby się znaleźć na typowej pocztówce z Meksyku. Stolica kultury regionu, uznawana za jedno z najbardziej malowniczych miast kraju, co roku gości dziesiątki tysięcy turystów spragnionych widoku Meksyku z czasów kolonialnych. Wycieczki do katedry, kościoła św. Dominika czy okolicznych hacjend rodem ze starych wersji serialu o Zorro napędzają w dużej mierze lokalną gospodarkę. Jeśli dodać do tego fakt, że miasto leży przy słynnej Autostradzie Panamerykańskiej, najważniejszym lądowym szlaku transportowym w tej części świata, można by uznać, że San Cristóbal de Las Casas to jedno z lepszych miejsc do życia, przynajmniej w samym Meksyku.

Przeszło stutysięczne miasto światowy rozgłos zyskało jednak nie dzięki zabytkom czy rozwojowi gospodarczemu, ale przez wodę. A precyzyjniej rzecz ujmując, z powodu coraz większych jej niedoborów. Choć region ten charakteryzuje się jednym z najwyższych wskaźników opadów w całej centralnej Ameryce, mieszkańcy San Cristóbal i okolicznych miast czy wsi od dawna mają problemy – techniczne, ale też finansowe – z utrzymaniem regularnego dostępu do wody pitnej. A to wszystko właśnie z powodu lokalizacji: fatalnej dla mieszkańców, idealnej dla kapitalistycznych interesów globalnych korporacji.

Na rogatkach miasta znajduje się bowiem rozlewnia koncernu Coca-Cola. Na terenie kraju prawa do butelkowania kultowego napoju i pozostałych z firmowej oferty ma Femsa, jedna z największych i politycznie najbardziej wpływowych spółek w całym Meksyku. Bliskie związki z nią miał chociażby Vicente Fox, prezydent w latach 2000-2006. Zanim wszedł na stałe do polityki, wspinał się po szczeblach kariery właśnie w Coca-Coli. Zaczynał w wieku 23 lat, rozwożąc butelki po zatłoczonych dzielnicach Mexico City, żeby z czasem awansować na szefa krajowego oddziału spółki, a potem na prezesa całego latynoamerykańskiego ramienia koncernu. Jego prezydentura naznaczona była licznymi skandalami, od afer korupcyjnych, przez związki niektórych członków administracji z gangami narkotykowymi, po naruszenia procedur demokratycznych na każdym etapie działania państwa. Oprócz autokratycznych zapędów Fox zdradzał jednak smykałkę do interesów w liberalnym stylu. Jako wielki fan NAFTA, rozmontowanego już przez Donalda Trumpa Północnoamerykańskiego Układu o Wolnym Handlu, pozwalał amerykańskim korporacjom szaleć w Meksyku bez względu na konsekwencje. Jednym z beneficjentów była jego dawna firma – Coca-Cola, za pośrednictwem Femsy otrzymująca setki milionów dolarów w ulgach podatkowych i rządowych zapomogach. A przede wszystkim krok po kroku przejmująca za bezcen meksykańskie ujęcia wody pitnej.

Tak stało się w Chiapas. Jak donosi „New York Times”, lokalna rozlewnia Femsy zużywa dziennie ponad 300 tys. galonów (ponad 1,1 mln litrów) wody pitnej. Zyskuje nie tylko na prawach do korzystania z miejscowych źródeł, ale też na niezwykle rozwiniętej sieci dystrybucji i roli, którą coca-cola jako napój odgrywa we współczesnym Meksyku. Ponieważ rozlewnie praktycznie nie muszą płacić za surowce, mogą swój produkt sprzedawać relatywnie tanio. A że monopolizują zużycie wody, ograniczają konkurencji jej dostępność. Skutek – butelkę coli w Meksyku łatwiej kupić niż butelkę wody mineralnej, a cena obu napojów jest porównywalna. Często nawet napoje gazowane są tańsze niż sama woda, bo koszty rozlewania i dystrybucji tej drugiej nie są zmniejszane dzięki rządowemu wsparciu. To z kolei przekłada się na ogromne problemy zdrowotne miejscowej ludności, bo cola zamiast wody to prosta droga do masowej cukrzycy.

Odpowiedź władz globalnej korporacji na zarzuty zaniedbywania zdrowia publicznego i sprzedaży uniwersalnego dobra, jakim jest woda pitna, jest dość przewidywalna. Femsa generuje przychód, daje ludziom pracę, jest kołem zamachowym gospodarki całego stanu. I rzeczywiście, według oficjalnych danych Chiapas zyskuje ponad 200 mln dol. na obecności rozlewni, w której pracuje na co dzień ponad 400 osób. Liczby te jednak nie odpowiadają na pytanie, czy to właściwa cena za zagwarantowanie ludziom możliwości korzystania z wody pitnej.

Zakłady Coca-Coli, ale również innych koncernów spożywczych, np. Nestlé czy Danone, są tak bardzo dochodowe właśnie dlatego, że władze wielu państw pozwalają na ich budowę w bezpośrednim sąsiedztwie ujęć wody. Sprawia to, że dane źródło, strumyk, akwen staje się prywatny i nawet jeśli wciąż coś z niego wypływa i trafia do publicznego użytku, firmy te mają pełne prawo pobierać za wodę haracz. To zjawisko powszechne w krajach rozwijających się. WHO szacuje, że ponad 2,2 mld ludzi na świecie nie ma regularnego dostępu do czystej wody. Do tego trzeba doliczyć ponad 450 mln osób, które czerpią wodę ze źródeł całkowicie prywatnych. Oznacza to, że spółki odpowiedzialne za dostawy nie podlegają wcale lub podlegają w minimalnym stopniu regulacjom rządowym. Dotyczy to zarówno cen, dostępności, przerw w dostawach, jak i kontroli bakteryjnej i czystości wody dostarczanej do domów, szkół bądź publicznych studni.

Ekspansja globalnych koncernów w kwestii kontroli nad źródłami wody nie zawsze bezpośrednio dotyczy ich głównej działalności. Często służy jako element łańcucha produkcyjnego lub wręcz ubezpieczenie na gorsze czasy na rynku. Przykładem takiej polityki względem zasobów wodnych jest chociażby coraz większa obecność odzieżowego koncernu Benetton w argentyńskiej Patagonii. Początkowo włoska firma skupowała tereny pod pastwiska, tworząc własne hodowle owiec i uniezależniając się w ten sposób od dostawców z innych części świata, tąpnięć na globalnych rynkach i biznesowych kataklizmów. Z czasem jednak imperium rodzeństwa Benetton osiągało coraz większe rozmiary, rosły też koszty jego utrzymania. Szybko zorientowano się, że wraz z kolejnymi zakupami gruntów, na które rząd federalny w Buenos Aires patrzył bardzo przychylnie, bo sprzedawał przecież ziemię „niczyją”, warto zainwestować w te obszary, na których znajdują się źródła wody pitnej. W ten sposób nie trzeba będzie nikomu płacić za wodę potrzebną do utrzymania hodowli. Od pierwszego zakupu ziemi w 1991 r. minęły już prawie trzy dekady. Dopiero niedawno w obronie rdzennych mieszkańców tych terenów, ludu Mapucze, stawać zaczęły światowe organizacje pozarządowe. Dla Indian prywatyzacja źródeł wody oznaczała ryzyko wyginięcia – nie mieli gdzie poić swoich zwierząt, musieli migrować dalej na południe lub przechodzić przez Andy na terytorium Chile. W dodatku wiele z tych sprywatyzowanych źródeł miało charakter sakralny lub znajdowało się w bezpośrednim sąsiedztwie miejsc kultu i pochówku.

Gonzalo Sanchez, argentyński dziennikarz śledczy, autor dwóch książek na temat prób wyparcia Indian Mapucze z Patagonii, sądzi, że właśnie duchowy aspekt odebrania im możliwości korzystania z wody pitnej jest najboleśniejszy. „Są związani z tą ziemią przez naturę i przez przodków, których tu chowali, przez ich duchy. Odcięcie ich od możliwości życia w symbiozie z wodą zabija ich tożsamość”, pisze w książce „Lost Patagonia” („Utracona Patagonia”).

Prywatyzacja ujęć wody to nie tylko problem dawnego Trzeciego Świata. Według danych EPA, amerykańskiej agendy rządowej zajmującej się ochroną środowiska, wodę z prywatnych źródeł dostaje 15% mieszkańców USA. W Irlandii (i innych krajach europejskich) odsetek ten jest znacznie wyższy – wynosi aż 40%. Czasem wynika to z uwarunkowań geograficznych, decentralizacji usług, ale często – jak np. w Chile – jest konsekwencją prywatyzowania wszystkich możliwych obszarów działalności państwa. Fakt, że wodę można sprywatyzować, powoduje także bardzo niebezpieczną konsekwencję – przekonanie, że na wodzie można (i warto) zarabiać.

Już w tej chwili nie jesteśmy daleko od momentu, w którym dostępność wody w kranie czy publicznej fontannie zależeć będzie od decyzji pojedynczego prezesa spółki. Blisko współpracujące francuskie korporacje Suez i Vivendi, odpowiedzialne za dostęp do wody prawie 230 mln ludzi w Europie i Afryce Północnej, niejednokrotnie w ostatnich latach dawały do zrozumienia urzędnikom w Paryżu, że muszą otrzymywać większe ulgi i wsparcie w ekspansji na amerykański rynek, w przeciwnym razie kurki mogą zostać – nawet na chwilę – zakręcone. Jeżeli doda się do tego katastrofę klimatyczną, szalejące w Europie susze i ryzyko, jakie niesie to dla produkcji żywności, widać gołym okiem, że woda jest już najważniejszym surowcem – i dla ludzi, i dla rynków finansowych.

Fot. bewphoto

Wydanie: 17/2020, 2020

Kategorie: Ekologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy