Mało kto odróżni wronę od gawrona, ale wróbla z niczym nie pomyli Pełno ich wszędzie; nawet jak ich nie widać, to wystarczy rzucić na ziemię garstkę okruszków, a za chwilę kilkanaście szaro opierzonych maleństw zjawia się jak deux ex machina, ćwierkaniem dodając sobie animuszu w tej nieustającej pogoni za pokarmem. Wróble! Są pierwszymi lub jednymi z pierwszych ptaków, które uczy się rozpoznawać każde dziecko. Nie ma też dorosłego, który nie znałby wróbli. (…) Mało kto potrafi odróżnić wronę od gawrona lub od kawki, ale wróbla z niczym nikt nie pomyli. A jednocześnie nic właściwie o nich nie wiemy. Ot, po prostu mały ptaszek! W Polsce są dwa gatunki wróbli: domowy i mazurek. Zwykle widzimy tego pierwszego, natomiast mazurek w miastach spotykany jest dosyć rzadko, głównie w większych parkach, na terenach ogródków działkowych i zadrzewionych cmentarzy. Jest poranek. Na parapecie mojego gabinetu we Wrocławiu siedzą tylko dwa wróble; szare kruszyny na tle sytej zieleni ogrodu botanicznego. Ale na pobliskim krzewie laurowiśni i na zwisających ze ściany pędach winobluszczu jest ich ponad dwadzieścia. Czekają. Każdego dnia od rana czekają na swoją porcję okruchów. Już tak się przyzwyczaiły, że nie przestrasza ich moja sylwetka za szybą (moje doktorantki twierdzą, że w czasie, gdy mnie nie ma – nawet jeżeli wyrzucą jedzenie na parapet – wróble przylatują niechętnie i są bardzo bojaźliwe). Nie mogę też za długo zwlekać z przygotowywaniem im śniadania, bo co odważniejsze rozpoczynają przypominanie od lądowania na parapecie, niecierpliwego ćwierkania, a potem postukują dziobkami w szybę. Po najedzeniu się kilka jeszcze przez jakiś czas baraszkuje w pobliżu okna; ich akrobacje na cienkich gałązkach są jak najciekawszy film. Ostatnio wróbel zanurkował między krzewy i po chwili, z dużym wysiłkiem, wyfrunął ze słonym paluszkiem w dziobie; paluszek był dłuższy od ptaka. Pokonawszy oporną materię, wróbel siadł na murze, wyraźnie zastanawiając się, co zrobić z tak olbrzymią zdobyczą. Dylemat rozwiązała za niego wrona – po chwili ona trzymała cały paluszek, a nastroszona ze strachu szara ptaszyna zanosiła się donośnym ćwierkaniem. Wiele lat temu, gdy mieszkałem jeszcze w Gdyni, dzieci przyniosły mi wróblego pisklaka. Nazwałem go Kajtek; codziennie wędrował w kieszeni mojej marynarki do pracy i z powrotem. W drugiej kieszeni była pipeta i mała buteleczka z żółtkiem jaja rozrobionym z wodą – pisklę często musiało być karmione. Czasem, jak trolejbus jechał za długo, zniecierpliwiony Kajtek popiskiwał cicho; podobnie jak inni pasażerowie rozglądałem się wokoło, szukając źródła dźwięku. Jednocześnie wsuwałem rękę do kieszeni i zamykałem pisklę w dłoni – od razu uspokajało się. W pracy Kajtek szalał w dżungli kwiatów na parapetach, ale co pewien czas przeskakiwał na moje biurko, siadał na lewym przedramieniu i domagał się jedzenia. Nauka latania była szybka, chociaż trochę bolesna. Za pierwszym razem, gdy upuściłem go na podłogę, Kajtek plasnął miękko o wykładzinę, leżąc zadarł łepek i popatrzył na mnie z wyrzutem. Podobnie za drugim, trzecim…, ale za piątym zdążył rozłożyć skrzydła i sam wylądował. Spodobało mu się: z radosnym ćwierkaniem przez najbliższe godziny i dni trenował latanie. Potem przyszedł czas na otwarcie okna. Kajtek nieufnie podszedł do świata za szybą. Posiedział chwilę na parapecie, a potem wfrunął do pokoju i siadł w swoim ulubionym miejscu na maszynie do pisania. Następnego dnia zdobył się jednak na odwagę i wyleciał na pobliską jabłoń. Jeszcze wrócił, ale pod wieczór bezpowrotnie odleciał. Dla mnie coś się skończyło, dla niego – zaczęło. Każdego dnia jadę do pracy prawie 20 km. Za mną i przede mną suną blaszane pudełka na czterech kołach. Senne miny, czasem błysk złości w oczach (…). A wkoło tyle szarego piękna, mijanego obojętnie, które – zauważone – mogłoby rozjaśnić zamglony poranek. Zszarzałe, suche pędy bylic na poboczach wyglądają jak choinki narysowane ołówkiem niewprawną ręką dziecka. Grafiki gałęzi drzew na niebie przewijają się w bezgłośnym filmie za oknami auta. Dziury w jezdni tworzą obraz ameboidalnych pierwotniaków, oglądanych przez dobry mikroskop. Nie dostrzegamy tych wróbli naszego krajobrazu, szarych mieszkańców przydroży, dróg i chodników, wtopionych w tło, zdominowanych przez wszechobecną zieleń roślin i mamiące kolorami bilbordy. A szkoda! Szare jest piękne! Fragmenty książki Wiesława Fałtynowicza O czym szumią wężymordy,









