Matka mówiła, że jestem w czepku urodzony. I rzeczywiście tak było, są na to dowody Józef Wilkoń – mistrz ilustracji i rzeźby, autor scenografii i gobelinów, historyk sztuki, także mistrz życia Niektórzy ludzie wykluczają przypadek i uważają, że organizują sobie życie według własnego planu, że nic nie może się zdarzyć przypadkowo, bo według nich przypadkowo oznacza byle jak. Planowanie życia tak, jakby się zakładało plantację, jest nie dla mnie. Nigdy mi nie wychodziło. Piekielnie istotne, odwracające historie zdarzenia przytrafiały mi się zawsze zwyczajnym przypadkiem. I według mnie to jest w porządku i trzyma się kupy. Kiedy patrzę na świat, na wszechświat, widzę, że cały jest wypadkową rzeczy i sumą przypadków. Opowiem o przypadku w malarstwie, w pracy, ale przypadek w moim życiu osobistym miał również istotne znaczenie. Matka mówiła, że jestem w czepku urodzony. I rzeczywiście tak było, są na to dowody: moje przypadki były szczęśliwe. Sięgam pamięcią do młodości i widzę, że było ich niemało. Przypadek miłosny Jak trafił pan do Warszawy? – Latem 1955 r. przyjechałem do Warszawy na Światowy Festiwal Młodzieży. Dopiero co oddano do użytku Pałac Kultury i Nauki. Cała stolica była pięknie udekorowana przez Wojciecha Fangora, Henryka Tomaszewskiego i innych późniejszych asów. Przyjechałem to wszystko zobaczyć, ale też spotkać się z Mirosławem Kijowiczem, którego poznałem na studenckim obozie historyków sztuki w Klimontowie. Kiedy go odwiedziłem w mieszkaniu przy Hożej, drzwi otworzyła mi pewna blondynka. Dalej sprawy potoczyły się same. Myślałem, że to żona mojego kolegi. Od razu mi się spodobała, ale to przecież żona kolegi. Dopiero jak przyszedł Kijowicz i powiedział: „Małgosiu, a gdzie Hanka?”, to okazało się, że piękna blondynka jest siostrą żony mojego kolegi. To chyba najpiękniejszy przypadek w pana życiu. – Chyba tak. Spędziłem u nich półtora dnia i kiedy Małgosia potem odprowadzała mnie na pociąg, widziałem, jak się troszczy i martwi, czy bezpiecznie wsiadam i jadę, to czułem już, że coś dziwnego się ze mną dzieje. Miała 23 lata, ja 25. Pobraliśmy się tego samego roku w grudniu. Ale znaliśmy się właściwie tylko dwa tygodnie. Następnym razem spotkaliśmy się w górach, spędziliśmy razem kilkanaście dni. Potem pojechała już ze mną do moich rodziców i umówiliśmy się, że w grudniu przyjadę do Warszawy. Ona przyjechała po mnie i pamiętam tę podróż pociągiem, przepychanka straszna, tłum. A ja dźwigałem żelazne sztalugi. No i w tym grudniu wzięliśmy ślub. Zostałem już w Warszawie na dobre. Pewnie gdyby nie ona, zostałbym w Krakowie. (…) Wiele rzeczy u mnie dzieje się bez analizy, bez planowania, bez szukania uzasadnienia, robię rzeczy instynktownie, nie kombinuję, zdaję się na los. Wszyscy się dziwią, że pobraliśmy się po dwóch tygodniach i przeżyliśmy razem kilkadziesiąt lat. (…) Przypadek w ilustracji Skąd u pana zamiłowanie do zamaszystej kreski? – Zamaszystej, ale ruch musi być precyzyjny jak u chirurga. Od dawna urzekały mnie prace o zdecydowanej formie, wynikającej z dynamicznego ruchu ręką. Zwróciłem uwagę na biegłość mistrzów japońskich, którzy duży pędzel maczany w wodzie zamieniali w precyzyjne narzędzie. Szpicem mógł ciągnąć cienkie linie, a taki nieściągnięty w formie luźnej miotły malował szeroką plamą. Japończycy są w tym mistrzami. Wiąże się to z umiejętnością kaligrafii, w której gwałtowne ruchy ręką budują kształt litery. Japończycy podobno dostrzegają we mnie coś swojego. Na pewno dlatego polubiłem Chełmońskiego, właśnie ze względu na tę dynamikę. Na przełomie wieków w Zachęcie na wystawie pokazano bardziej dynamiczne obrazy Chełmońskiego. Dla publiczności były zbyt ekstrawaganckie i gwałtowne, więc spotkały się z krytyką. Urzekła mnie słynna recenzja Witkiewicza z tamtych czasów w piśmie „Kłosy”, który napisał wtedy o tych obrazach Chełmońskiego: „Tak, jak mogłoby być za dużo życia w obrazie!”. A przecież im więcej życia w obrazie, tym lepiej! Kiedy zainteresował się pan taszyzmem i szybką, mniej realistyczną kreską? – Zaraz po przyjeździe do Warszawy. Początkowo kontynuowałem jeszcze studia kompozycji, postacie figuratywne, geometryzujące, wywodzące się ze skłonności do starożytnego Egiptu, do reliefów płaskich, egipskich, greckich. Trwało to kilka lat. Kiedy zacząłem ilustrować książki w latach 50., w tym okresie właśnie być może inspirowała mnie sama istota taszyzmu, kult plamy. Można to było rozumieć i uprawiać na różny sposób. Wtedy popularny był Antoni









