Jestem aktorem plastycznym, wypożyczam siebie reżyserom do wypełniania ich wizji i wyobrażeń Nie wygląda jak James Bond, ale gra tak, że jego kreacje aktorskie zapadają w pamięć. John Hurt, rocznik 1940, chowa się za swoimi rolami. Ma ich na koncie ponad setkę. Na festiwalu w Wenecji promował sensacyjny thriller „Szpieg” w reżyserii Tomasa Alfredsona. To adaptacja głośnej książki Johna le Carrégo. Hurt gra tu agenta brytyjskiego wywiadu. W swoich rolach niczego nie szuka, nie nasyca ich sobą, a miałby czym. Choć życie wiódł burzliwe – przygody z alkoholem, cztery żony, romanse, późne ojcostwo – to dziś więcej mówi się o jego rolach niż o ekscesach. Wielu by tak chciało. Jest pan aktorem brytyjskim, który zrobił karierę w Hollywood. Osiągnął pan sukcesy i w megaprodukcjach, i w kinie niezależnym. Pamięta pan wszystkie swoje filmy i seriale? – O niektórych nie chcę pamiętać, bo zrobiłem też wiele śmieci. Zagrałem dla kasy. W innych wziąłem udział, bo dobrze się bawiłem na planie, chociaż to nie były wybitne role. Nie lubię oglądać swoich filmów i wracać do nich wspomnieniami, chyba że upłynęło już wystarczająco dużo czasu i moje emocje związane z danym filmem opadły na tyle, że nie denerwuje mnie fakt, że jakąś scenę mogłem zagrać lepiej albo inaczej. Jakieś swoje filmy chyba pan jednak lubi? – Nie wiem, czy „lubi” to dobre określenie, ale owszem, jest kilka takich, które zaznaczyły się mocniej w moim życiu i w karierze. Parę lat po debiucie zagrałem faceta, który nie może pogodzić się ze zdradą, w filmie Freda Zinnemanna „Oto jest głowa zdrajcy”. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Przyszedł serial „Ja, Klaudiusz”, gdzie wcieliłem się w krwawego Kaligulę, i film „Midnight Express” Alana Parkera, gdzie stałem się narkomanem Maksem. Za tę ostatnią kreację otrzymał pan nominację do Oscara, kolejną zaś za „Człowieka słonia” Davida Lyncha. – To prawda, ale pamiętam, że po pierwszym dniu zdjęć i po trwającej ponad osiem godzin charakteryzacji zadzwoniłem do żony i powiedziałem, że w końcu Lynchowi udało się wzbudzić we mnie nienawiść do aktorstwa. Maska, którą nakładano mi codziennie na głowę, składała się z 16 misternie łączonych elementów. Prawie nie mogłem poruszać mięśniami twarzy. Byłem wycieńczony, przez cały dzień nic nie jadłem. Jeśli chciałem się zdrzemnąć, po prostu kładłem tę olbrzymią, ciężką i potwornie zniekształconą głowę na kolanach. Męczyłem się tak, bo bardzo ważne było zachowanie autentyzmu postaci, która istniała naprawdę. Prawdziwy Joseph Carey Merrick żył w Anglii w XIX w., urodził się z zespołem Proteusza – straszną chorobą, która powoduje zniekształcenia czaszki i sprawia, że ciało pokrywa się naroślami. Rola agenta brytyjskiego wywiadu w „Szpiegu” w reżyserii Tomasa Alfredsona już takich poświęceń, przynajmniej fizycznych, nie wymagała. Dlaczego przyjął pan tę propozycję? – Zachwycił mnie scenariusz. Chociaż to film szpiegowski, nie ma w nim fajerwerków i akcji spod znaku Jamesa Bonda. To odarta z romantyzmu i efektów specjalnych wizja profesji szpiega, kino, które odwołuje się do inteligencji widza. Napięcie w tym filmie budują bowiem dialogi, a jeszcze częściej to, co jest między słowami. Niuanse, aluzje, niedopowiedzenia. To świetny materiał do zagrania. No i wielka przyjemność pracy z Garym Oldmanem, Colinem Firthem, Tomem Hardym czy Markiem Strongiem. Mój bohater, Kontroler, pierwszy ostrzega, by nikt nikomu w siatce brytyjskiego wywiadu nie ufał, bo oto pojawia się w nim podwójny agent, zdrajca, który pracuje dla KGB. Bardzo lubię grać postacie, które pod pozornym chłodem i pokerową twarzą kryją prawdziwe emocje. Ten film to psychologiczne studium zdrady, lojalności, przyjaźni i zaufania, uniwersalna historia, choć odwołuje się do czasów zimnej wojny. To dobrze, że reżyserem „Szpiega” jest młody, zupełnie nieznający tamtych czasów i realiów cudzoziemiec? – O, tak. Jestem o tym głęboko przekonany. Tomas Alfredson jest Szwedem i ma po prostu obiektywny stosunek do tego okresu i tematu. Powierzenie reżyserii jemu, a nie np. Anglikowi, było świetnym pomysłem. Widziałem horror Alfredsona „Pozwól mi wejść”, który w Ameryce doczekał się remake’u, i już wtedy zachwycił mnie stosunek tego reżysera do detalu, klimatu, atmosfery filmu. Na planie „Szpiega” Tomas zbudował









