Tag "aktorzy filmowi"

Powrót na stronę główną
Kultura Wywiady

Życie to nie Hollywood

Nikt z nas nie chce być sam. Wszyscy marzymy o miłości. Potrzebujemy dotyku drugiego człowieka

Arkadiusz Jakubik – aktor filmowy i teatralny. Czterokrotny laureat Orła, wokalista zespołu Dr Misio. Na najnowszej solowej płycie „Romeo i Julia żyją”, będącej albumem koncepcyjnym, reinterpretuje klasyczną historię Szekspira. Poprzez dziesięć utworów opowiada historię Jana i Krystyny Marców z Piaseczna, pokazując słuchaczom, że miłość nie zna wieku.

Zna pan takich Janków Marców? Tych gości, którym nieco rozjechały się oczekiwania względem własnych miłostek i związków? Wykluczonych przez społeczeństwo, nieco wyśmianych, może i niemających nic do stracenia?
– To często są moi bliżsi albo dalsi znajomi. Specjalnie umieściłem akcję tej opowieści w małym Piasecznie, bo wydaje mi się, że ludzie w takich miejscach są prawdziwsi; często okazują się ciekawsi i bardziej skomplikowani. Mają też tajemnice, które skrzętnie skrywają przed sąsiadami. Takich Janków, borykających się z problemami w relacjach partnerskich, mających kłopot z ułożeniem sobie życia, z brakiem samoakceptacji, znam bardzo wielu.

A jakie są Krystyny?
– W tej opowieści Krystyna jest nieodłącznie związana z Janem. Trudno mi określić, jakie one są. Wszyscy jesteśmy inni i to także ważny aspekt historii, którą przedstawiam swoim słuchaczom.

Gdzie pan tych Marców znalazł, poznał? Wystarczy jeździć tramwajem i notować podsłuchane rozmowy, czy są oni jakąś składową relacji i znajomości budowanych przez lata?
– Jakoś tak się złożyło, że moi przyjaciele z reguły funkcjonują w nierozłącznych parach i długoletnich związkach. Ten system naczyń połączonych towarzyszy mi więc od lat. Trudno mi zatem nie zwracać uwagi na dynamikę poszczególnych relacji. Ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do uważnej obserwacji i rozmów z ludźmi. Przy okazji dochodzą spotkania w trakcie tras koncertowych, których odbywam mnóstwo, i to zawsze są konwersacje pozostające ze mną na długo. Natomiast prawda jest też taka, że historii tego rodzaju nie wymyśla się przed ekranem laptopa. To jest oparte poniekąd na moich doświadczeniach. Opowiadam o Marcach przez pryzmat swoich przeżyć, bo kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia to była Ruth.

To znaczy?
– Moi bohaterowie Jan i Krystyna Marcowie chcą razem wystawić sztukę Szekspira, a finalnie odgrywają ten spektakl w swoim domu. U mnie było dosyć podobnie, ponieważ dramat Ingmara Villqista „Oskar i Ruth”, opowiadający o szalonym małżeństwie, które na przemian kłóci się i zaleca do siebie w różnych estetykach oraz gatunkach teatralno-filmowych, grałem z moją żoną Agnieszką. Razem jesteśmy już ponad 33 lata. Staliśmy się dinozaurami w naszym środowisku! (śmiech). A samo przedstawienie graliśmy 17 lat. Wyobraża pan sobie? Doszliśmy do momentu, w którym teksty tego dramatu weszły do naszego codziennego języka. Z Agnieszką przerzucamy się nimi non stop aż do dzisiaj.

Ma pan jakiś ulubiony?
– Gdy w najróżniejszych okolicznościach przyrody mówię do Agnieszki: „Co jest nie tak?”, ona zawsze odpowiada z lekką afektacją: „Wszystko jest nie tak. Zawsze wszystko było nie tak”. Niezależnie od okoliczności zawsze wybuchamy śmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale cały czas bardzo nas to bawi!

Coś jeszcze o tym przedstawieniu?
– Dziś mam wrażenie, że było ono bardzo istotną częścią naszej relacji. Trochę opowiadało o nas i o tym, jak funkcjonujemy, ale w jakimś sensie stało się też częścią naszej małżeńskiej autoterapii.

Dlaczego?
– Ponieważ umówiliśmy się, że nigdy nie zagramy tego spektaklu pokłóceni. A nawet w najlepszym związku mają miejsce tzw. ciche dni. I proszę sobie wyobrazić taką sytuację, że akurat jest taki cichy dzień, a my wieczorem musimy zagrać „Oskara i Ruth”. Mamy około godziny drogi z naszej wsi pod Piasecznem do Teatru Powszechnego w Warszawie. No i oczywiście jak jedna strona się nie odzywa, to druga podobnie. Agnieszka jest Skorpionem, a ja upartym osłem spod znaku Koziorożca. No i jedziemy do teatru. Oczywiście żadne z nas nie wyciągnie ręki, więc i godzina w samochodzie milcząca. Napięcie takie, że siekierę można w powietrzu zawiesić. Lądujemy w teatrze o 18.00, spektakl już za godzinę. Cichy dzień trwa w najlepsze. W garderobie Agnieszka się maluje, ja się przebieram. Widownia zajmuje miejsca, za chwilę startujemy. Minuta do spektaklu, a dalej żadna strona nie wyciąga do drugiej ręki. W końcu zaczyna się przedstawienie. Stoimy w kulisach i słyszymy pierwsze dźwięki symfonii Beethovena. Zapalają się światła. A my nie wychodzimy na scenę. Ludzie czekają…

I nic?
– Nic a nic! (śmiech). Każda sekunda trwa wieczność. Raz… Dwa… Trzy… A my dalej stoimy w kulisach. Każde liczy, że to druga strona w końcu wyciągnie rękę. I ta strategia, o dziwo, działała (śmiech). Ktoś musiał pierwszy się złamać; objąć i powiedzieć: „ty głupolu jeden”, „ty kretynie”, „ty durna babo, chodź tutaj, już przestań, zaczynamy, dajmy sobie spokój”. Jak się przytuliliśmy i pocałowaliśmy, to dopiero wtedy mogliśmy wyjść na scenę. Ten spektakl był dla nas bardzo istotny i z pewnością miał funkcję terapeutyczną. Te wszystkie doświadczenia i emocje z teatru przerobiłem na opowieść o Janie i Krystynie. Czyli rzeczywistość zderza się u mnie z fikcją.

Dziś Arek Jakubik woli być aktorem czy może jednak muzykiem?
– To zależy od miejsca, w którym Jakubik aktualnie się znajduje (śmiech). Z zawodu jestem aktorem, a muzyka zjawiła się w moim życiu, kiedy zacząłem odczuwać potrzebę mówienia własnym głosem. Właśnie dlatego powstał Dr Misio – potrzebowałem mieć coś własnego. Jako aktor dostaję czyjś scenariusz do przeczytania, a potem do zagrania. Ktoś napisał te dialogi dla mnie i oczywiście staram się jak najlepiej je zinterpretować przed kamerą. Tylko to nie są moje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Aktor zwyczajny, aktor wyjątkowy

Król drugiego planu – tak mówiono o mnie i czasami faktycznie nim jestem. A to trudna sztuka, choć mało kto dziś o tym wie

Jan Frycz – jeden z najważniejszych aktorów filmowych i teatralnych swojej generacji. W 1978 r. ukończył PWST w Krakowie. W ostatnich 50 latach zagrał m.in. w „Wielkim Szu”, serialu „Blisko, coraz bliżej”, „Na srebrnym globie”, „Pornografii”, „Komorniku” i wielu innych. Nowe pokolenia kinomanów poznały go za sprawą roli złowieszczego Daria w serialu „Ślepnąc od świateł”. Zdobywca trzech aktorskich Orłów (na osiem otrzymanych nominacji).

Czy takie projekty jak serial komediowy „Edukacja XD” ekscytują, są jakąś odskocznią?
– Lubię, jeśli projekt mnie ekscytuje i zaskakuje. To jedna z jasnych stron naszego zawodu: nigdy nie wiemy, kogo lub co spotkamy na naszej drodze. Jest tyle niewiadomych, a to wywołuje we mnie ekscytację, o którą pan pyta. Wiadomo, że wszystko zaczyna się od scenariusza, a potem to już tylko praca własna. Tutaj było mi o tyle łatwiej, że widziałem pierwszy sezon serialu – „Emigrację XD” – i uznałem, że to mój typ humoru i ten rodzaj komedii, w którą chcę się zaangażować.

A potrafi pan sam siebie zaskoczyć jako aktor?
– Na pewno! Jestem absolwentem krakowskiej szkoły teatralnej, a tam bardzo dużą wagę przywiązywano do zespołowości. To, do czego człowiek jest zdolny w pracy artystycznej, zależy w dużej mierze od partnerów. I nie chodzi wyłącznie o aktorów – myślę też o reżyserach, scenografach, kostiumografach itd. W tym zawodzie nie mogę być sam. Samemu trudno jest ocenić wykonaną przez siebie pracę. Jako aktor wolę, żeby ktoś mnie w rolę „ubrał”, niż żebym ja sam miał to robić. Wtedy ta druga osoba z zewnątrz ma szansę mnie czymś zaskoczyć. W tym zawodzie nie chcę się „ubierać” na własną rękę. Nie wiem, czy mam dobry gust. Zaufanie to podstawa w aktorstwie.

Ale role wybiera pan sam. Czyli ten proces „ubierania się” i tak zaczyna się od Jana Frycza.
– Zgadza się, ale w dzisiejszych czasach roli nie można sobie wybrać. Co najwyżej można ją odrzucić. Często ta koncepcja wymarzonej roli okazuje się bardzo niebezpieczna. I zgubna.

Dlaczego?
– Użyję przenośni: uważam, że z dobrych uczuć powstaje zła literatura. Jeżeli czegoś bardzo się chce i pojawia się to pragnienie opowiedzenia danego tematu, to dany autor pisze książkę lub tworzy film z potrzeby serca. I nie widzi świata poza swoją twórczością. Tym samym traci dystans, który jest tutaj niezbędny. Dzieła powstałe głęboko z nas samych często bywają nieudane. Mnie aktorstwo kojarzy się przede wszystkim z zadaniem, które należy wykonać. To albo „zlecenie”, albo „cierpienie”. Nie ma nic pomiędzy.

To cierpienie często przychodzi do pana?
– Czasami, tak jak mówiłem, ten zawód mnie zaskakuje, głównie propozycjami. A ja to lubię.

Legendarny brytyjski aktor Alec Guinness powiedział kiedyś, że jest aktorem mniejszych ról, który miał szczęście być obsadzanym na pierwszym planie. Natomiast ja powiedziałbym, że Jan Frycz jest aktorem pierwszoplanowych ról, który ma szczęście być obsadzanym na drugim planie. Bo dzięki temu te drugoplanowe role wybrzmiewają. Są jakieś.
– Król drugiego planu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Kryminał z domieszką szaleństwa

Twórczość jest odzwierciedleniem nie tyle rzeczywistości, ile stanu ducha danych czasów

Dawid Ogrodnik, Olaf LubaszenkoTomasz Schuchardt – aktorzy serialu „Czarne stokrotki” (Canal+)

Gdy oglądałem pierwsze odcinki „Czarnych stokrotek”, zastanawiałem się, skąd ta zawziętość u Rafała. Intryga zaczyna się niepozornie, bo o nagłym zaginięciu dzieci w Wałbrzychu mało co wiadomo. Postać policjanta detektywa skojarzyła mi się z Philipem Marlowe’em Raymonda Chandlera.
Dawid Ogrodnik: – To znaczy?

On także bierze nowe sprawy właśnie z powodu swojej samotności. Stara się być częścią jakiejś wspólnoty. I kryje to pod maską trochę zgrywusa, trochę amanta. Jak bardzo samotny jest Rafał?
– Trafiłeś w samo sedno. Kiedy pracowałem nad postacią Rafała, tego typu konstrukcję bohatera sobie wymyśliłem. Znajdziemy u niego podkręconą aktywność zawodową właśnie dlatego, że próbuje przykryć tym samotność. Rafał nie chce, aby ktokolwiek zauważył, jaki jest naprawdę. Nawet nie potrafi dotrzeć do swojego partnera i powiedzieć mu, jak faktycznie się czuje. Kreując Rafała, chciałem przykryć wszystko, co tylko się dało.

W serialu poznajemy powody tego osamotnienia.
– Jego aktualny stan ducha bierze się z traum dzieciństwa. Rafał stracił ojca w wypadku w kopalni. Brak męskiego wzorca wpłynął na jego sposób wyrażania emocji i poczucie własnej wartości. W sytuacjach stresowych te wszystkie rzeczy wychodzą, najczęściej w najmniej spodziewanych momentach.

Trudno było znaleźć balans między jowialnym zacięciem a wewnętrznym cierpieniem?
– Dla mnie to zawsze praca zespołowa, bo tylko dzięki niej będę w stanie znaleźć złoty środek między skrajnymi emocjami mojego bohatera. Obraz, który widz ogląda, nie jest w pełni tym, co sobie na początku wymyśliłem. Aktorzy nie mają takiej władzy, więc mogą jedynie wnieść wkład własny i liczyć na to, że ten niuans nie zniknie wraz z montażem i reżyserią. Dostałem od Mariusza Paleja (reżyser serialu – przyp. red.) tak ogromny kredyt zaufania, że w żadnej scenie nie musiałem się ograniczać. To pozwoliło mi grać Rafała na różne sposoby.

Serial przypomina produkcję „Dark”, choć to porównanie trochę na wyrost. Czy w trakcie pracy nad rolą odwoływałeś się do jakichś dzieł kultury?
– Netfliksowe „Dark” zdecydowanie było naszą główną inspiracją wizualną, jeszcze na etapie produkcyjnym. Kiedy czuję, że moja postać będzie bliska znanemu mi archetypowi, przypominam sobie dany film lub serial, aby popracować nad jej zróżnicowaniem. Tu nie musiałem tego robić – nie wydaje mi się, by Rafał przypominał jakiegokolwiek znanego nam bohatera współczesnej popkultury.

 

Dobrze pan się czuł w roli serialowego złoczyńcy?
Olaf Lubaszenko: – Tylko czy to na pewno złoczyńca? Oto prawdziwe pytanie, z którym musiałem się zmierzyć. Dr Konstanty Lubiński jest lekarzem, wręcz wybitnym fachowcem. Leczy ludzi, czyli czyni dobro i dzięki temu mieszkańcy Wałbrzycha go

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Wierny elektorat wybaczy

Prowincja głosami widzów dopomina się o to, żeby ją zauważyć

Jerzy Niemczuk – (ur. w 1948 r. w Lublinie) scenarzysta serialu „Ranczo”, pisarz, felietonista, autor słuchowisk, widowisk telewizyjnych, powieści dla dorosłych i dzieci. Debiutował w 1970 r. w czasopiśmie „Nowe Książki”, pracował w pismach „Nowy Wyraz” i „Kultura”, gdzie w stanie wojennym dostał wilczy bilet. Od tej pory jest wolnym strzelcem. Publikował też w „Literaturze”, „Poezji” i „Odrze”, a jego „Przygody Zuzanki” zdobyły Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego. Autor scenariuszy, m.in. do filmów „Prywatne niebo”, „Nigdy nie mów nigdy” oraz seriali telewizyjnych „Stacyjka”, „Ranczo” i „Siła wyższa”. Jego najnowsze powieści to „Bat na koty” i „Królowa nieszczęścia”. scenarzysta serialu „Ranczo”,

Od naszej poprzedniej rozmowy dla „Przeglądu” minęło już ponad 12 lat, ale serial „Ranczo” ciągle cieszy się dużą popularnością. Potwierdziło się, że trafiliście na żyłę złota?
– Powtórzę, co wtedy powiedziałem („Żyła złota w Wilkowyjach”, nr 27/2012): tę żyłę odkrył nasz producent Maciej Strzembosz. Najpierw trafił na notatkę prasową o Amerykance, która po przyjeździe do Polski została sołtyską wsi w Bieszczadach. Robert Brutter, taki pseudonim literacki nosił zmarły sześć lat temu Andrzej Grembowicz, napisał trzy pierwsze odcinki i konspekty pozostałych części serii.

Ale projekt nie od razu chwycił, bo odrzuciły go kolejno trzy stacje: TVP, Polsat, a wreszcie TVN. Uzasadniały odmowę tym, że nikt nie będzie chciał oglądać serialu o polskiej prowincji. W sensie geograficznym, nie tej w ludzkich głowach niezależnie od miejsca zamieszkania. W serialach dominowały wielkie miasta ze stolicą na czele. Nieliczne próby, z moją wcześniejszą „Stacyjką” oraz „Miasteczkiem” do scenariusza Manueli Gretkowskiej, nie znalazły uznania widowni. Dopiero gdy szefem telewizji publicznej został Jan Dworak, przypomniano sobie o serialu z życia wiejskiej wspólnoty i postanowiono podjąć próbę realizacji.

Wtedy zostałeś włączony do ekipy „Rancza”?
– W tym czasie Brutter był bardzo związany z „Rodziną zastępczą” i nie mógł pociągnąć sam nowego serialu, więc zwrócono się do mnie o pomoc. Projekt był podobny do mojej „Stacyjki”, którą pogrążyła reżyseria, ale doszedłem do wniosku, że jeśli scenariusz trafi w dobre ręce, to powstanie oryginalny serial i będzie miał dużą widownię. Tak się stało dzięki świetnemu reżyserowi Wojciechowi Adamczykowi.

Trzeba przyznać, że odważnie zabraliście się do dzieła, w satyrycznym zwierciadle ukazując miniaturę kraju. Przypomnijmy, że pierwsze odcinki emitowano w TVP w 2006 r., gdy Polską rządzili bracia bliźniacy, zupełnie jak wsią Wilkowyje, gdzie wójtem był Paweł Kozioł, a proboszczem jego bliźniak Piotr Kozioł.
– Pewnie niektórych rozczaruję, ale nie był to pomysł polityczny. Raczej wyzwanie, które rzucił nam Cezary Żak, odtwórca obu postaci. Popierałem propozycję Czarka i bardzo się cieszę, że udało się ją wcielić w życie, bo to jego wybitna, podwójna rola. Każdej postaci dodał charakterystyczne, osobne rysy, do tego stopnia, że widzi się dwie osoby i nie odczuwa, że wójta i księdza gra ten sam aktor. A to świadczy o wysokim poziomie jego sztuki aktorskiej.

Ale spotykaliście się z reakcją widzów, że to aluzja do Kaczyńskich?
– Dopiero teraz kojarzę, że mogły być takie sugestie. Wtedy chyba tak tego nie odbieraliśmy. Tym bardziej że w realu mieliśmy bliźniaków idących ręka w rękę, a w serialu wyraźnie zwaśnionych. Ale owszem, jakieś porównania do ówczesnej rzeczywistości mogły się pojawiać, chociaż nie były oczywiste. Co ciekawe, w Polsce taka dwuwładza we wsi, świecka i kościelna, nie wzbudzała kontrowersji, natomiast już w Ukrainie, gdzie format został sprzedany, jako antagonista wójta wystąpił nauczyciel, bo ani greckokatolicki, ani prawosławny ksiądz im nie pasował.

Bo Kościół katolicki w Polsce ma zdecydowanie mocniejszą pozycję?
– Nie ma wątpliwości, że Kościół w Polsce był ostoją tożsamości narodowej, a choć wiele w ostatnich czasach się zmieniło, to – jak zauważył w niedawnym wywiadzie dla „Przeglądu” Stefan Chwin – mnóstwo Polaków nadal wierzy, że Najświętsza Panienka otacza nas płaszczem swojej opieki. Dlatego dla wszystkich opcji politycznych było do przyjęcia, że w „Ranczu” ks. Kozioł jest w Wilkowyjach autorytetem, tak jak generalnie na polskiej prowincji pleban cieszy się jeszcze uznaniem znacznej części społeczeństwa. Niemniej jednak wiatr europejski mocno powiał i w naszym kraju, więc Kościół powoli będzie u nas przechodził w formę reliktową, choć ze względu na bogactwo materialne tej instytucji potrwa to dłużej, ale będzie dotkliwe. Mariaż z prawicową władzą w dziele niszczenia demokracji i ograniczanie praw kobiet oraz mniejszości, zawłaszczanie wspólnego dobra, afery pedofilskie i nieczyste interesy finansowe – wszystkie grzechy polskiego Kościoła zaowocują zasłużonym czyśćcem.

W serialu pojawiło się też inne odniesienie do rzeczywistości politycznej. Można powiedzieć, że ją antycypowaliście – myślę o urzędniku gminnym Fabianie Dudzie.
– Wymyśliłem to nazwisko, nie mając pojęcia, że po roku pojawi się w rzeczywistości politycznej, i to na czołowym miejscu. Nie zdawałem sobie nawet sprawy z istnienia realnego Dudy, który z woli prezesa Kaczyńskiego i wyborców PiS stanie się niebawem głową państwa, co do tej pory jest dla mnie nieprawdopodobne. Ale epizod z Fabianem Dudą, który wygrywa wybory samorządowe w Wilkowyjach, był emitowany w czasie kampanii prezydenckiej i oskarżano nas, że przyczyniliśmy się do sukcesu wyborczego Andrzeja Dudy, a wręcz suflowaliśmy wyborcom jego kandydaturę, co było niedorzeczne.

Pewnie dlatego, że to była przede wszystkim komedia, a komedii nie traktuje się poważnie.
– Odnoszę wrażenie, że komediowość serialowej opowieści okazała się jej atutem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Wspomnienie

Wspaniałego Stańczyka mieliśmy

Stanisław Tym (1937-2024) był jednym ze sterników masowej wyobraźni, uczył nas dystansu i paradoksalnie niecierpliwej cierpliwości

STANISŁAW TYM – (17 lipca 1937-6 grudnia 2024) satyryk, aktor, scenarzysta filmowy, reżyser i komediopisarz. Studiował chemię na Politechnice Warszawskiej i aktorstwo w PWST. Imał się wielu zawodów, był m.in. szatniarzem. W latach 1960-1972 aktor i autor Studenckiego Teatru Satyryków, a w latach 1984-1986 dyrektor Teatru Dramatycznego w Elblągu. Współpracował z wieloma teatrami i kabaretami.

Stanisław Tym był kameralistą. Bawił nieraz publiczność w wielkich salach, nawet podczas kabaretonów na festiwalach piosenki w Opolu, ale zawsze za cenę jakiegoś kompromisu. Albo sala mu wybaczała, mając w pamięci legendarnego „Misia”, albo on wybaczał sali, że nie łapała jego puent. Rzecz inna w niewielkim gronie – wówczas Tym kwitł, nie miał sobie równych, czując bezpośredni kontakt z publicznością, jak ktoś, o kim się mawia, że to dusza towarzystwa.

Dość długo szukał dla siebie miejsca, niepewny wyboru życiowej drogi, o czym świadczy kilkukrotna zmiana kierunku studiów – studiował nawet chemię, aktorstwa zaś nie ukończył, podobno za sprawą Jana Świderskiego. Wreszcie przystał do kabaretu studenckiego, początkowo jako ochroniarz w Stodole, klubie Politechniki Warszawskiej, a potem dostawca tekstów i ich wykonawca. Od 1960 r. związał się na kilkanaście lat ze Studenckim Teatrem Satyryków – przez jeden sezon był nawet jego dyrektorem. Tutaj debiutował także jako dramaturg, wystawiając swoją komedię satyryczną „Kochany panie Ionesco!” (1968). Po latach krytyk teatralny Jerzy Koenig uznał ten utwór za jedną z pięciu komedii wszech czasów obok „Sługi dwóch panów” Goldoniego i „Szewców” Witkacego, opatrując wybór komentarzem: „Ionesco nie wymyśliłby takiego teatru absurdu, jakim nas dręczyła nasza PRL-owska codzienność”.

Kiedy Tym sercem i duchem stał się człowiekiem STS, pisywał teksty i występował w innych kabaretach. Najsłynniejszy miał się okazać skecz o fachowcach, napisany na zamówienie Edwarda Dziewońskiego dla kabaretu Dudek, „Ucz się, Jasiu”, unieśmiertelniony wykonaniem Jana Kobuszewskiego i Wiesława Gołasa. Kto choć raz słyszał ten dialog, zapamięta na zawsze słowa majstra: „Chamstwu w życiu należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom”.

Przepustką do szalonej popularności stał się dla Tyma uwielbiany do dziś film Marka Piwowskiego „Rejs” (1970). Zagrał w nim pasażera na gapę, wziętego omyłkowo za osobę służbową, czyli kaowca. Wkrótce dołączył do ekipy Stanisława Barei, aby stać się twarzą jego filmów i współtwórcą scenariuszy, w tym „Misia”, w którym brawurowo zagrał Ryszarda Ochódzkiego, prezesa klubu sportowego Tęcza. Jego role i scenariusze filmowe, a wkrótce także utrzymane w klimacie absurdu komedie, okazały się celnym portretem społeczeństwa, które utknęło w marazmie przekrętów, opresji i bezradności.

Taka była komedia „Rozmowy przy wycinaniu lasu” w reżyserii Edwarda Dziewońskiego wystawiona w Teatrze Kwadrat (1975).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Władca, który przeprasza, to rzadki przypadek

Na każdym kroku domagamy się empatii wobec siebie, nie mając żadnego zrozumienia dla innych

Jan Englert – (ur. w 1943 r.) od 2003 r. dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie. Jeden z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia. W wieku 14 lat zadebiutował w „Kanale” Andrzeja Wajdy. Na koncie ma role w takich tytułach jak „Dom”, „Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, „Katyń” czy „Kiler”. Premiera filmu „Skrzyżowanie” z jego udziałem została zaplanowana na marzec 2025 r.

Jak często mówi pan „przepraszam”? Przychodzi to panu z trudem?
– Chyba całkiem często przepraszam. I nie, dziś nie przychodzi mi to z trudem. Jeśli kogoś przepraszam, to dla kompromisu, a nie z konformizmu. To ma być kompromis! Często mieszamy te dwa pojęcia, zapominając, że kompromis służy sprawie, a konformizm naszym korzyściom.

Podpytuję, bo pański bohater dramatu „Skrzyżowanie”, Tadeusz, ma z tym problem. Po nieumyślnym spowodowaniu śmierci na tytułowym skrzyżowaniu czuje skruchę, choć nie potrafi jej oswoić. Tłumi emocje, oszukując cały świat zewnętrzny.
– Rozmawiamy o mnie czy o roli?

Zależy, czy i gdzie zaciera się granica między rzeczywistością a fikcją.
– Przeprosiny mojej postaci filmowej, Tadeusza, które niejako rozumiem, w moim wypadku nie byłyby takie proste. On jest schorowanym człowiekiem i ma pełną świadomość odchodzenia: może dlatego niektóre rzeczy (m.in. samo przepraszanie) przychodzą mu tak bezproblemowo. Niegdyś był ordynatorem, kierownikiem szpitala i miał pełnię władzy. Gdy ją stracił, już nigdy nie był do końca sobą. Władca, który przeprasza, to bardzo rzadki przypadek. Kiedy panujący wypowiada to jedno magiczne słowo, musi oddać również pole bitwy. Jednak musimy pamiętać o jego chorobie. Słowo „przepraszam” mówi do kogoś zupełnie obcego, a nie do rodziny lub do najbliższych przyjaciół. Tak jest dla niego łatwiej; być może widzi tę osobę ostatni raz w życiu.

Czuć w pańskim głosie zwątpienie.
– Bo według mnie on nie ma za co przepraszać, nie popełnił żadnego błędu! Tadeusz bez niczyjej pomocy nałożył na siebie bagaż niezawinionej odpowiedzialności i teraz sam będzie musiał nieść ten ciężar. Tak naprawdę o tym jest cały film. Dlatego nie do końca potrafię się z Tadeuszem identyfikować. Oczywiście w „Skrzyżowaniu” znajdziemy całkiem sporo ze mnie. Ale nie w formie 1:1.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Aktor uczy się każdego dnia

Chciałbym doświadczyć spektaklu nie do uratowania

Łukasz Simlat – (ur. w 1977 r.) w 2000 r. ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. W latach 2007-2010 związany z Teatrem Powszechnym, a w latach 2012-2016 z Teatrem Studio. Od 2022 r. jest członkiem zespołu Ateneum. Współpracował z wieloma innymi warszawskimi teatrami. Za drugoplanowe role w „Zjednoczonych stanach miłości” i „Amoku” otrzymał nagrody na FPFF w Gdyni. Drugoplanowa kreacja w „Bożym Ciele” przyniosła mu Orła.

W ostatnich latach jesteś bardzo aktywny zawodowo i współpracujesz z czołowymi polskimi reżyserami. Wszedłeś w najlepszy etap kariery?
– Czuję się dobrze w obecnym momencie kariery. Ludzie mnie różnie odbierają, nie jestem zaszufladkowany, staram się bawić swoim zawodem w całej rozciągłości, od komedii po dramat. Przede wszystkim chcę, żeby praca mnie satysfakcjonowała, bo przyniesie to najlepszy efekt przed kamerą i dam radość widzom. Nieposkromione aktorskie ego każe jednak cały czas czekać na to, co jest za zakrętem. Niewiadoma daje rodzaj adrenaliny, bo pytamy, jaki będzie następny projekt i kiedy się przydarzy. Ogólnie jest dobrze, warto wychodzić z domu i czasem schylać się po najmniejsze role, zwłaszcza jeśli są równie ciekawe jak epizod w „Kosie”. W naszym zawodzie trzeba szukać frajdy i korzystać z pomocy wyobraźni, która pozwala oszacować, jaki film może powstać. Cała praca odbywa się przed wejściem na plan. Dopiero w trakcie zdjęć zderzamy nasze potrzeby i pomysły z rzeczywistością.

Wydaje się, że starannie dobierasz role. Można w Polsce pozwolić sobie na odrzucanie słabszych propozycji?
– Czytałem raz wywiad z Seanem Pennem, który był w szczytowym momencie kariery, niedługo po odebraniu Oscara za „Rzekę tajemnic”. Wzruszyło mnie, jak aktor powiedział, że scenariusz „Obywatela Milka” wyciągnął ze sterty 50 tekstów leżących na biurku i pomyślał: „To jest ten szczęśliwy reżyser, do którego się uśmiecham”. Nie jestem w tak uprzywilejowanej sytuacji jak Penn. Odrzucam propozycje, które mnie kompletnie nie interesują, są opakowane w rodzaj złej emocji albo dotykają tematu, którego nie należy moim zdaniem promować. Czasem z przymusu, gdy dostaję nie do końca satysfakcjonujący tekst, staram się nałożyć na niego własne pomysły, aby rozwinąć postać. Może twórcy mnie posłuchają i stwierdzą, że warto coś zmienić? Za każdym razem rozpoczynam nową przygodę, która zależy od koncepcji scenariusza i wizji reżysera.

Co najbardziej zafascynowało cię w scenariuszu „Sezonów”, które opowiadają o parze aktorów pracujących w małym teatrze i przeżywających kryzys małżeński?
– Czytając tekst, miałem wrażenie, że każdą scenę przeżyłem, byłem jej świadkiem, słyszałem, że się zdarzyła, albo wierzę, że mogłaby się zdarzyć. Znam środowisko teatralne i realia ciasnych korytarzy, wiem, jak cały organizm pracuje na zapleczu, podczas prób lub w trakcie spektaklu. Elementem, który chyba najbardziej mnie ujął i przyciągnął do pracy z Michałem Grzybowskim, była mieszanka gatunkowa. Lubię się poruszać w konwencji komediodramatu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Kariera Romana Wilhelmiego

Oglądana po latach „Kariera Nikodema Dyzmy” przynosi coraz to nowe, aktualne znaczenia.

Pomyśleć, że mógłby nie zagrać roli, która okaże się jedną z najważniejszych w jego artystycznym życiu. Kiedy reżyser Jan Rybkowski zwraca się do Wilhelmiego, ten się waha, zastanawia i hamletyzuje. W wywiadzie tłumaczył to następująco:

„Kiedy mi zaproponowano rolę Nikodema, dwukrotnie odmawiałem i przyjąłem dopiero za trzecią namową. Uważam, że aktor powinien dawać z siebie wszystko, co może, ale mnie strasznie przeraził już rozmiar serialu – 11 tys. m taśmy – oraz sam Dyzma – postać w powieści dość prymitywna – praktycznie nieschodzący z ekranu przez siedem godzinnych odcinków. Wątpliwości były duże. Jak rozdzielić wszystkie środki aktorskie, by się nie powtarzać, by uczynić tę postać niejednoznaczną, jak ukazać wnętrze człowieka obracającego się w środowisku dlań obcym? Chyba się udało…”.

Wilhelmi nie mówi o tym, że w dużym stopniu przyjął rolę Nikodema Dyzmy dzięki reżyserowi Maciejowi Domańskiemu.

„Powiedziałem, że zgodził się zagrać Jerzy Stuhr, choć było oczywiste, że rola jest dla Romana – opowiada Domański. – Ale bał się wchodzić w serial, co jest zrozumiałe. Po »Czterech pancernych«, którzy na lata włożyli go do szuflady, miał awersję do seriali. Nie chciał się zmierzyć z legendą postaci, którą zagrał przed nim Adolf Dymsza”.

Pierwsza ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza powstaje w 1956 r., reżyseruje także Jan Rybkowski, a oszusta Dyzmę gra wielki aktor i komik przedwojennego kina Adolf Dymsza. Dla Wilhelmiego to wyzwanie, które chyba mu się podoba. Przecież uwielbia udowadniać, że jest najlepszy, pierwszy, jedyny. Wchodzi też w już raz włożone buty, co dla aktora może okazać się ryzykowne. Uśmiecham się na myśl o tym, że Domański podszedł Wilhelmiego jak dziecko. Ale to ponownie dużo mówi o jego charakterze. Ktoś inny miałby zagrać taką rolę? Do tego dopuścić nie może.

Andrzej Haliński, który odpowiada na planie za scenografię, w książce „10 000 dni filmowej podróży” wspomina przygotowania do rozpoczęcia zdjęć:

„Reżyser Jan Rybkowski leżał w szpitalu, i to w nie najlepszym stanie, a tymczasem termin zdjęć zbliżał się nieuchronnie. Janek Szymański [kierownik produkcji – przyp. M.J.] zadzwonił do mnie, że wypada odwiedzić pana Jana, tym bardziej że ten chciał się podzielić z nami czymś naprawdę rewelacyjnym. Pojechaliśmy do rządowej lecznicy na Emilii Plater. Na początku wizyty chętniej nam pokazywał próbki jakiegoś żółtego i mętnego płynu z nerek, który wyciągnął spod łóżka w szklance do herbaty, niż rozmawiał o filmie. Przyciśnięty jednak przez Janka, mrugnął kilka razy (miał taki śmieszny tik) i rozglądając się konspiracyjnie po sali, wyszeptał:

– Mam Dyzmę! Będzie rewelacyjny! Widziałem go w jednym filmie, ale nie pamiętam, jak się nazywa. Trochę za młody, ale jaka zdolna bestia!

Spojrzeliśmy bezradnie po sobie, a ja się wyrwałem:

– W jakim filmie, panie Janie?

– Cholera wie, nie pamiętam tytułu. Był o kelnerach! I on grał główną rolę. Janek, jak mnie tylko wypuszczą, zaraz do niego dzwonimy.

Spojrzeliśmy po sobie bezradnie. Nie przesłyszeliśmy się, pan Rybkowski mówił o Marku Kondracie w »Zaklętych rewirach« Janusza Majewskiego. To rzeczywiście była wspaniała kreacja. Pracowałem z Markiem przy wielu filmach i mam dla jego aktorstwa ogromny szacunek, ale wtedy pomysł pana Rybkowskiego, żeby młodzieniec o twarzy cherubinka zagrał chamowatego karierowicza z przypadku, był tak absurdalny, że aż trudno było znaleźć jakieś racjonalne kontrargumenty. […]

Fragmenty książki Magdy Jaros Anioł i twardziel. Biografia Romana Wilhelmiego, Rebis, Poznań 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Dzikie pola polskiego filmu

Filmowcy wiedzą, jakie scenariusze przejdą, i próbują trafić w oczekiwania władzy, jednocześnie stosując autocenzurę i idąc na ustępstwa.


Janusz Kijowski – reżyser filmowy


Niedawno zamieściłeś na Facebooku wpis, że właśnie postawiłeś ostatnią kropkę w scenariuszu o losach Andrzeja Szalawskiego, wspaniałego aktora, jednocześnie nieszczęśliwego człowieka, ale i tak nie nakręcisz tego filmu. Internauci, w tym Feliks Falk, nie mogli zrozumieć, o co właściwie chodzi.
– Zacznijmy od tego, kiedy o tym rozmawiamy – w momencie, gdy nie mamy ministra kultury, bo właśnie podał się do dymisji, nie mamy dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, bo został wyrzucony, a nie wiadomo, kto będzie następny. Nawet Stowarzyszenie Filmowców Polskich, które wydawało się ostoją spokoju i zdrowego rozsądku, jest na skraju rozpadu, bo hordy puczystów postanowiły wyeliminować Jacka Bromskiego, który SFP postawił na nogi. W ogóle jesteśmy na „dzikich polach”, jeśli chodzi o kulturę.

Przywołujesz Sienkiewicza?
– Raczej prawnuka autora Trylogii. Minister Bartłomiej Sienkiewicz, na którego bardzo liczyłem, nie okazał się ani Skrzetuskim, ani Kmicicem, ani Wołodyjowskim, a raczej Ketlingiem, żołnierzem zaciężnym…

…który chce wyjechać do Brukseli?
– Po wykonaniu zadania, czyli zajęciu Zbaraża na placu Powstańców Warszawy, postanowił udać się na inne fronty. Dlatego tak napisałem na FB, trochę prześmiewczo, że nie zrobię tego filmu, tak jak poprzednich, a mam już pokaźny zbiór swoich scenariuszy, które mógłbym wydać w formie opasłego tomu jako przykład filmów, których polscy kinomani nie zobaczą. Chociaż na każdym z tych scenariuszy bardzo mi zależy, ponieważ włożyłem w nie swoją duszę i wszystkie umiejętności.

Możesz przypomnieć, jakie podjąłeś w nich tematy?
– Nie chcę, żeby to wyglądało, że się skarżę, ale to ty jako dziennikarz PRZEGLĄDU poprosiłeś mnie o rozmowę.

Zgadza się, dlatego pytam o to bez żadnych podtekstów.
– Zaczęło się od takiego scenariusza, nad którym pracowałem ze 20 lat i który niebanalnie zwie się „Marzec 1968”…

Wspominałeś o nim niemal 13 lat temu w naszej rozmowie „Ciągle kręcę ten sam film” (PRZEGLĄD, 11.09.2011). On już wtedy leżał w szufladzie.
– To jest scenariusz o moim pokoleniu, pokoleniu wariatów, którym wydawało się, że można dokonać rzeczy niemożliwych, tak jak buntownicy paryscy pisali w tamtejszym metrze. Nam też się wydawało, że możemy jako studenci w 1968 r. obalić ustrój i wprowadzić nowy ład. Jako student II roku historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego brałem udział „w czynnym przyjmowaniu milicyjnych pał na swoje plecy”. Powiedziałbym, że były to pały formacyjne, czyli te, które ukształtowały naszą formację. Wiedziałem już, po której stronie jest zło, a po której dobro, co mi pozwoliło dokonywać wyborów przez resztę życia.

I nie zrealizowałeś tego scenariusza w nowej rzeczywistości?
– Czekałem na ten moment, poprawiałem scenariusz, cyzelowałem, a kiedy przyszła ta wolna Polska, pomyślałem sobie, że teraz już taki film nakręcę. Okazało się, że to po prostu niemożliwe.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Wolna jak Jagna

Rola Kamili Urzędowskiej w „Chłopach” odstaje od osiągnięć kolegów i koleżanek Ma dopiero 30 lat, na koncie udział w najchętniej oglądanym polskim filmie 2023 r. i nagrodę na jednym z najważniejszych festiwali filmowych świata. W odróżnieniu od wielu innych aktorek, które odniosły spektakularny sukces, Kamila Urzędowska nie boi się wykorzystywać popularności do tego, żeby mówić o istotnych dla niej sprawach. Tak jak całe jej pokolenie. Na Berlinale – najważniejszym obok Cannes i Wenecji festiwalu filmowym na świecie – odebrała prestiżową

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.