Tag "Donald Trump"

Powrót na stronę główną
Świat

Rosja nie jest głównym zagrożeniem dla USA

Kapitalistyczna Rosja nie jest wspólnym wrogiem nawet w Unii Europejskiej

Gdybym był Amerykaninem, po obejrzeniu „Anory” pomyślałbym o Rosjanach: „Takie same sk… jak my”. I pozostając w bliskim bohaterom filmu Seana Bakera klimacie leksyki nienormatywnej, zadałbym pytanie: „Po kiego ch… nam wojna z Rosją?”.

O obrazie, któremu Akademia Filmowa przyznała pięć Oscarów, w tym dla najlepszego filmu, przeczytałem w „Gazecie Wyborczej”: „Konsekwentnie odkłamuje wizerunek pracy seksualnej. Przypomina, że próba spełnienia marzenia o społecznym awansie często kończy się rozczarowaniem”. Często, choć nie zawsze, skoro znana nam z imienia i nazwiska zwykła ulicznica z Los Angeles, sorki – pracownica seksualna – już ponad trzy dekady temu zdobyła Oscara oraz zabójczo przystojnego milionera.

Rosja to nie ZSRR

Wbrew recenzjom pisanym progresywnym bełkotem najlepszy kinowy film minionego roku nie jest sequelem ani remakiem „Pretty Woman”, lecz dziełem oryginalnym, które po zwycięstwie Donalda Trumpa nabrało nowych znaczeń. Jego twórcy pokazują czarno na białym – nie jestem pewien, czy całkiem świadomie – że dzisiejsza Rosja to normalny kraj kapitalistyczny, w którym żądzą pieniądze i siła, a nie komunistyczny Związek Radziecki gotów ruszyć z posad bryłę świata, byle tylko oczyścić naszą planetę z własności prywatnej i wyzysku człowieka przez człowieka.

Tytułowa bohaterka jest proletariuszką, konkretnie seksworkerką, czyli zgodnie ze słownikiem języka polskiego kobietą zatrudnioną w przemyśle erotycznym. Zatrudnioną, dodajmy, na śmieciówce – właściciel klubu, w którym pracuje, nie opłaca jej składki zdrowotnej i emerytalnej, nie płaci za urlop wypoczynkowy. Szansa na awans społeczny Anory vel Ani pojawia się wraz z poznaniem nowego klienta – przebywającego czasowo w USA Iwana Zacharowa, dla bliskich Wani. Życie pozbawionego trosk materialnych dwudziestolatka, syna rosyjskiego oligarchy, toczy się wokół imprez, seksu, narkotyków i dżojstika. Mimo ogromnej różnicy wieku Wania niemal do złudzenia przypomina Huntera Bidena, ułaskawionego w ostatnich dniach prezydentury przez troskliwego papę. Donald Trump właśnie skasował temu koneserowi amerykańskiego przemysłu erotycznego i pochodzących z Rosji seksworkerek liczną ochronę agentów Secret Service.

Podobnie jak Hunter Wania szasta pieniędzmi, których nie zarobił. Od czasu do czasu wzbiera w nim dziecinny bunt, za który także płacą rodzice. Tym razem formą protestu staje się wzięty pół żartem, pół serio ślub z Anorą. Choć uroczystość w Las Vegas jest groteskowa, wydany akt małżeństwa ma moc prawną. Nowo poślubiona traktuje sprawę śmiertelnie poważnie, chce być członkinią rodziny Zacharowów. Na przeszkodzie jej awansowi społecznemu stają jednak teściowie.

Burżujskie esperanto

Państwo Zacharowowie w niczym nie przypominają radzieckich dygnitarzy pozbawionych prawa do posiadania na własność przydzielonej im przez państwo daczy i limuzyny do przewożenia najważniejszych członków kierownictwa partii i rządu. Ci bogaci burżuje nie odbiegają zachowaniem i stylem życia od kolegów z innych państw, niekoniecznie przyjaznych Rosji. Donald Trump ma dla nich ofertę – złote karty po 5 mln dol. sztuka, które uprawniałyby do zamieszkania w USA na stałe. 47. prezydent tak reklamował swój kolejny pomysł: „Znam trochę rosyjskich oligarchów i są to bardzo mili ludzie. Nie są tak bogaci jak kiedyś, ale myślę, że stać ich. Więc wielu ludzi będzie chciało przyjechać do tego kraju”.

Rodzice Iwana nie mogą pozwolić, by syn, zapewne także sukcesor ich fortuny, związał się z – jak to określił w tytule swojego filmu Andrzej Żuławski – kobietą publiczną. Zanim jeszcze przyfrunęli do Stanów prywatnym jetem, zlecili odkręcenie ślubu syna mieszkającym w Nowym Jorku gangsterom, duchownemu Kościoła ormiańskiego oraz adwokatowi. Wszyscy oni przypominają członków mafii. Miszka Japoniec z niedocenionej polsko-radzieckiej komedii Juliusza Machulskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Ameryka nie powinna mieszać się w zmianę władzy w Ukrainie

W dyskursie politycznym w Polsce brakuje perspektywy konserwatywnych amerykańskich analityków i publicystów, którzy stanowią zaplecze intelektualne prezydentury Donalda Trumpa. To na ich barkach spoczywa w dużej mierze ciężar tłumaczenia wypowiedzi obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, precyzowania ich i nadawania im spójności. Głoszone przez nich poglądy nie są oczywiście analizami dążącymi do bezstronności, ale nie może to być powód do ich ignorowania. Przeciwnie, czytane z należytą ostrożnością stanowią istotny zestaw puzzli, których ułożenie dawałoby odpowiedź na pytanie, co obecnie dzieje się w amerykańskiej, a zatem i światowej polityce.

Jednym z takich konserwatywnych intelektualistów jest Doug Bandow, były współpracownik prezydenta Ronalda Reagana, autor książki „Foreign Follies. America’s New Global Empire” („Zagraniczne szaleństwa. Nowe globalne imperium Ameryki). Z jego analizami można się zapoznawać przede wszystkim w witrynie Cato Institute (Instytutu Katona), którego jest pracownikiem. Bandow konsekwentnie głosi konieczność powstrzymywania się przez Amerykę od interwencjonizmu. Generalnie jest przekonany o ograniczonych obowiązkach USA w sferze polityki międzynarodowej, czego potwierdzeniem są także fragmenty prezentowanego poniżej tekstu. Warto zwrócić uwagę na określenie w nim państw europejskich jako byłych sojuszników Ameryki. Całość rozważań Bandowa ukazała się na stronie internetowej The American Conservative 13 marca 2025 r. pod adresem: www.theamericanconservative.com/trump-shouldnt-impose-his-will-on-ukraine/.

 

(…) Jak na ironię, kontrowersje w Gabinecie Owalnym (chodzi o głośną rozmowę przed kamerami prezydenta Donalda Trumpa i wiceprezydenta J.D. Vance’a z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim – przyp. P.K.) wraz z nieprzyjaznymi komentarzami Donalda Trumpa dodały ukraińskiemu przywódcy politycznych skrzydeł. Inni ukraińscy liderzy wsparli go i jego słupki w sondażach wzrosły. Na przykład burmistrz Dnipro Borys Fiłatow stwierdził, że Zełenski „jest naszym prezydentem” i „żadna kłamliwa kreatura z Moskwy, Waszyngtonu czy skądkolwiek nie ma prawa pisnąć słowa przeciw niemu”. Nie powinno to nikogo dziwić. Słowne krytyki i protekcjonistyczne salwy Trumpa sprawiły, że również kanadyjska opinia publiczna stała się wrogo nastawiona do Ameryki. Wzmogły one poparcie polityczne dla Liberalnej Partii Kanady, postrzeganej jako lepiej przygotowana do konfrontacji z Waszyngtonem.

Wyrażona przez Trumpa publicznie frustracja Zełenskim zdaje się prowadzić amerykańską administrację do interwencji w politykę ukraińską. Politico poinformowało (6 marca ukazał się tam artykuł „Top Trump allies hold secret talks with Zelenskyy’s Ukrainian opponents”, dostępny pod adresem: www.politico.eu/article/donald-trump-allies-secret-talks-volodymyr-zelenskyy-opposition-ukraine-elections-yulia-tymoshenko-petro-poroshenko – przyp. P.K.), że czterech

Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Bastion demokracji walczącej

Dlaczego instytucje w Brazylii wytrzymały atak skrajnej prawicy?

Podobieństwa są tak wyraźne, że trudno uwierzyć w ich przypadkowość. Słusznie, bo chodzi nie o zwykłe zbieżności polityczne, lecz o przykłady strategii realizowanej za pomocą tych samych instrumentów, z tych samych pobudek, choć w dwóch różnych krajach.

Bliźniacze historie

Prawicowy populista dochodzi do władzy legalnie, na fali powolnego rozkładu umowy społecznej, pogłębiania się nierówności oraz spadku zaufania do poprzednich, mainstreamowych formacji. Podczas pierwszej kadencji szybko pokazuje, że nie ma pojęcia o rządzeniu. Antagonizuje zagranicznych sojuszników, osłabia instytucje, nie wierzy w praworządność. Jest przy okazji prezydentem antynaukowym, a że jego rządy przypadają na pandemię koronawirusa, sprzeciw wobec zachodniej medycyny połączony z katastrofalnym zarządzaniem kryzysowym kosztuje życie setek tysięcy współobywateli. Jednocześnie próbuje tworzyć nowy model rządzenia, pozbawiony idei, skrajnie oportunistyczny, nastawiony na zysk. Model ten eksportuje wszędzie, gdzie się da.

Problemy zaczynają się jednak wraz z walką o reelekcję. Elektorat jest zmęczony pandemicznymi kryzysami, chce zmian. Gospodarka się kurczy, inwestycje publiczne stoją w miejscu. Nawet najbogatsi zaczynają wspierać rywali populisty, mimo że wprowadził ulgi podatkowe właśnie dla tych zamożnych, szybko zapominając o swoich pierwotnych, uboższych wyborcach. Urzędujący prezydent może nie jest najwybitniejszym umysłem swoich czasów, ale dynamikę zmian politycznych rozumie doskonale. Wie, że jeśli straci władzę, oznaczać to będzie także utratę parasola ochronnego przed wymiarem sprawiedliwości. Jeśli przyjdą inni, zaczną węszyć. Postawią zarzuty, być może wtrącą do więzienia. Bo materiału im nie zabraknie. Co innego z wolą polityczną, tu istnieją wątpliwości. Wniosek jest jeden, trzeba zrobić wszystko, dosłownie wszystko, żeby przy władzy się utrzymać.

Rozpoczyna się więc dwutorowa kampania (dez)informacyjna. Z jednej strony, podkopujemy wiarygodność niezależnych instytucji państwowych. Jeszcze przed wyborami alarmujemy, że zostaną one sfałszowane, a przygotowania do tego już trwają. Maszyny zostały zhakowane, urzędnicy przekupieni, przeciwna strona nie gra czysto. Z drugiej – mobilizujemy najzagorzalszy elektorat do walki, rozumianej jako walka fizyczna, na śmierć i życie. Pod szyldem obrony państwa i demokracji zagrzewamy do bojkotu ewentualnej nowej władzy. A kiedy najgorszy scenariusz zaczyna się urzeczywistniać, spuszczamy psy ze smyczy. Pozwalamy im zaatakować budynek parlamentu w stolicy, sugerując, że to jeden z tych momentów „teraz albo nigdy”. Rywali trzeba zatrzymać każdym sposobem. Niestety dla prezydenta populisty, to się nie udaje. Władza wraca do mainstreamu, zaczyna się okres rozliczeń.

Do tego momentu możemy

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Europa stawia się Trumpowi

A w Polsce PiS zajęło pozycję bezrefleksyjnie proamerykańską

„Wszyscy staliśmy się gaullistami”, cytuje słowa szefa holenderskiego MSZ Caspara Veldkampa brytyjski „The Economist”. Gaullistami, czyli zwolennikami niezależności militarnej i gospodarczej od USA.

Kilka tygodni prezydentury Donalda Trumpa zmieniło wszystko. Nie powinniśmy być zaskoczeni, Trump większość swoich działań zapowiadał już podczas kampanii wyborczej. Ale nikt nie wierzył, że zapowiedzi spełnią się tak szybko. I to w atmosferze brutalnych oskarżeń i połajanek. Wersal się skończył.

„Unia Europejska to jeden z najbardziej wrogich i nieuczciwych organów podatkowych na świecie, który został utworzony wyłącznie w celu czerpania korzyści ze Stanów Zjednoczonych”, napisał Trump na platformie Truth Social. W innym wpisie stwierdził, że głównym celem Unii jest „dymanie” USA. Europa znalazła się więc na liście wrogów Ameryki. I nie jest to żart.

Po pierwsze, ekipa Trumpa ma inną wizję stosunków międzynarodowych niż jej poprzednicy. Inaczej chce układać świat, widzi go jako koncert mocarstw. Preferuje inną jego architekturę.

Chce rozluźnić więzi północnoatlantyckie, nie chce być czymkolwiek związana. Mamy więc zapowiedź innego funkcjonowania NATO. Słynny art. 5, który mówi o obronie każdego członka paktu, ma działać inaczej – nie automatycznie, ale według woli amerykańskiego prezydenta. Mamy zapowiedź zwinięcia amerykańskiego parasola nad Europą. Mamy grę z Ukrainą i bezpośrednie rozmowy amerykańsko-rosyjskie, które trwają przynajmniej od listopadowego zwycięstwa Trumpa. Dotyczą nie tylko Ukrainy, ale także usunięcia – jak to określają Rosjanie – przyczyn rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Oraz innych spraw, które są w polu zainteresowań Rosjan i Amerykanów. Rosja jest zatem partnerem, z którym Trump chce układać świat. Ameryka pokazuje w ten sposób, że nie zamierza się liczyć ze zdaniem państw europejskich. I że to, co ustali z Moskwą, zostanie im tylko przedstawione do akceptacji.

Poczucie Europejczyków, że Amerykanie i Rosjanie traktują ich jak bogatą dziedziczkę, którą można łatwo złupić, jest wzmacniane kolejnymi wypowiedziami Trumpa i Putina.

Charakterystyczne były „żarty” prezydentów Łukaszenki i Putina po ich spotkaniu w Moskwie 13 marca. „Jeśli Rosja dogada się ze Stanami Zjednoczonymi, Ukraina i Europa będą skończone – mówił Łukaszenka. – Negocjacje między USA a Rosją trzymają los Europy w swoich rękach. Nie oszukają nas. Znamy swoje cele”. Tę wypowiedź Putin próbował łagodzić słowami: „Europa będzie miała tani rosyjski gaz”.

Wzmianka o gazie nie jest przypadkowa. Gdy parę tygodni temu Trump ogłosił rozmowy pokojowe z Rosją, natychmiast skoczyły notowania na moskiewskiej giełdzie. A najwyżej akcje Gazpromu. Dziwne? Przecież trudno przypuszczać, że Gazprom będzie sprzedawał gaz Ameryce. Kupcem może być tylko Europa. A jej w negocjacjach nie ma. O co więc chodzi?

Tropem może być druga informacja, że od tygodni w Szwajcarii toczą się rozmowy dotyczące reaktywowania gazociągu Nord Stream II. Naprawioną linią popłynie gaz do Europy. Ale struktura właścicieli będzie inna – do Niemców i Rosjan dołączyć mają Amerykanie. Na tym polega pomysł – Amerykanie i Rosjanie łączą siły, żeby zarabiać na Europie. Co wnoszą? Rosjanie – gaz, którego nikomu innemu nie mogą sprzedać. Amerykanie – podkuty but, którym zamierzają wymusić na Europie zdjęcie sankcji.

Jeżeli jesteśmy przy sprawach handlowych, stanowią one drugą oś konfliktu Ameryka-Europa. Ten konflikt eskaluje. W tempie, za którym nie sposób nadążyć, bo wszystko zmienia się z godziny na godzinę. Donald Trump regularnie, w dziwnej euforii

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Szaleństwo i nadzieja

Trzęsienie ziemi w Europie i wielkie emocje – „tata” nas zostawił, musimy sobie radzić sami. Jesteśmy przecież dorośli i mamy bogatą historię, która przypomina, jak byliśmy wojowniczy – często za bardzo. A Polska zbroi się na potęgę. Okropne, ale chyba nie ma rady. Przychodzi czas, że zaczynamy się bać o naszych chłopców. Tusk zapowiada powszechne szkolenia wojskowe. Premier jak bóg wojny przemawiał w Sejmie. Kaczyński i jego banda w kłopocie. Nie mogą nie zgodzić się z Tuskiem, a to przecież zdrajca. Kaczyński więc burczy do mikrofonów, że musi się zmienić „cała pedagogika społeczna”, trzeba skończyć z „pedagogiką tchórzostwa”, musi być „powrót do etosu rycerskiego”. Mówi to ktoś, kto do złudzenia przypomina giermka Don Kichota, Sancho Pansę.

Janusz Waluś, polski emigrant mieszkający w RPA, jest mordercą, dostał karę śmierci, zamienioną na dożywocie. Zamordował ciemnoskórego działacza antyapartheidowego Chrisa Haniego. Wyszedł po 30 latach i wrócił do Polski. I, jak się okazuje, nie zmienił poglądów. Witał go na lotnisku Grzegorz Braun, a Dariusz Matecki, poseł PiS, którego właśnie zapuszkowano, witał go na Facebooku. Generalnie dla naszych narodowców Waluś to ostatni „żołnierz wyklęty”. Od Walusia odcina się mieszkająca w Polsce córka, która ma liberalne poglądy: „Przez wiele lat walczyłam, żeby ojciec miał prawo wrócić do swojej rodziny. Teraz okazało się, że ten człowiek może być niebezpieczny dla kraju, który ja kocham. Chce przyłożyć rękę do faszyzmu i rasizmu”. Warto wiedzieć, jakich idoli ma nasza narodowa prawica – po idolach ich poznasz.

Żyjąc w stanie ciągłego obrzydzenia do PiS, nie zauważyliśmy, że rośnie w siłę Konfederacja. I nagle Mentzen goni Nawrockiego. Obaj odrażający i siebie warci. Najlepiej, gdyby te dwa drapieżniki pożarły się nawzajem w walce o prezydenturę. Któryś jednak przeżyje, a wtedy istnieje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Z dala od wielkiej polityki

Ostatnie dni upłynęły pod znakiem wielkiej polityki. Ameryka wymusiła na Ukrainie zgodę na 30-dniowy rozejm. Poszło jej dość łatwo mimo stosowania odrażających metod. Teraz próbuje wymusić rozejm na Rosji. Tu już chyba tak łatwo nie będzie. Co ma dać 30-dniowy rozejm? Ten zawarty w Korei w 1953 r. też chyba miał być 30-dniowy. Być może innego wyjścia nie było. Musimy mieć świadomość, że świat zachodni poniósł klęskę. Dlatego Trump tak gwałtownie chce się z tego świata wypisać, udaje teraz arbitra między tym światem a Rosją.

Bo co naprawdę ma dać taki rozejm (choćby przedłużany przez następnych kilkadziesiąt lat)? Utrwalenie podziału Ukrainy, zaakceptowanie de facto zdobyczy terytorialnych Rosji z jawnym pogwałceniem Karty Narodów Zjednoczonych. A także ośmieszenie europejskich trybunałów chcących postawić Putina przed sądem jako zbrodniarza wojennego. Nikt już nie ma wątpliwości, że Putin przed żadnym trybunałem nie stanie i dzięki Trumpowi wraca właśnie na międzynarodowe salony.

Musimy też przyjąć do wiadomości, że chociaż udajemy poważnego gracza, nie mamy realnego wpływu na politykę, którą kreują mocarstwa, realizując swoje egoistyczne, globalne interesy. Nie zmienią tego ani polemiki Sikorskiego z Muskiem, ani miny strojone przez prezydenta Dudę pod drzwiami Trumpa, ani jego przyklęki przed kantem Trumpowskiego biurka. A swoją drogą, nie podejrzewam, aby Musk odważył się nazwać „małym człowieczkiem” Ławrowa. I to nie dlatego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Robert Walenciak

Pod Twoją obronę

Mamy czas chaosu i to się pogłębia. Niektórzy próbują tę sytuację racjonalizować, że oto stary świat odchodzi i przychodzi nowy, że mija epoka liberalnej demokracji, nudnej, ale przewidywalnej, a światem będzie teraz rządzić grupa autokratów, szefów największych państw.

I że musimy się z tym pogodzić.

Owszem, w tym kierunku zmierza świat, w tym kierunku pcha Amerykę Donald Trump, ale czy to mu się uda, jak to się skończy – tego przecież nie wie nikt.

Na razie widzimy szamocącego się prezydenta USA, który co godzinę ogłasza coś innego: to podejmuje decyzje, to się z nich wycofuje.

Wrogiem USA stała się Kanada. A w zasadzie nie wrogiem, tylko sąsiadem, którego Stany Zjednoczone chcą anektować.

Wrogiem numer 2 stała się Unia Europejska. „Ona powstała, by nas d…”, mówią trumpiści. I to wystarcza, by ją zwalczać. Jestem dziwnie pewien, że cokolwiek Europa by zrobiła, to dla Trumpa będzie źle. Atakował ją, że za mało wydaje na obronność. Teraz, po brukselskim szczycie, Europa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Gęsty czas

Dałem Franiowi stary zegarek mojego ojca. Omegę, cebulę. Przed wojną odmierzał leniwy czas jemu i biednym uczniom w szkołach, bo ojciec był nauczycielem. Zegarek o dużej, okrągłej, białej twarzy chodził z ojcem w czasie wojny, widział tragiczną wędrówkę ludów we wrześniu 1939 r., potem chodził we Lwowie, okupowanym najpierw przez Rosjan, potem przez Niemców. W końcu przemierzał mroki warszawskiej okupacji. Nigdy nie rozmawiałem z ojcem o zegarku. Nie wiem, kiedy przestał go nakręcać i zamienił na zegarek na rękę. Możliwe, że omedze przestało bić serce 80 lat temu, a teraz, proszę, cud – nakręcona ożyła prawie po stuleciu i chodzi punktualnie. Niesamowite.

Franek, nasz 14-latek, szczęśliwy, chce nosić zegarek na łańcuszku. Chłopak modny, tylko markowe ubrania, można zbankrutować. Pewnie ze względu na modę zgodził się na sesję zdjęciową dla „Newsweeka” – mógł się wystroić. To zdjęcia do tekstu o starszych ojcach. Antek za żadne skarby, „nie i już, kropka”. Franek po sesji wpadł w panikę: byle to nie zawisło w internecie, jak będzie w internecie, może zostać wyśmiany przez kolegów. Młodzi śmiertelnie boją się ośmieszenia w sieci. Papieru Franek się nie boi, papier jest dla starców, tam koledzy go nie wypatrzą.

Pozowaliśmy w rękawicach bokserskich, markując walkę. Bałem się, że zdjęcie będzie błazeńskie, ale wyszło świetnie.

Nic w ostatnich latach nie było tak wykomentowane jak rozmowa w Gabinecie Owalnym w Białym Domu: Trump, Vance i Zełenski. Piszę o tym już tylko z kronikarskiego obowiązku. Byłem przerażony. Pozwolono nam zajrzeć nie tylko do kuchni negocjacji, ale też do toalety. Doszło do słownego mordobicia. A przecież prezydent Ukrainy, który siedział na brzegu wielkiego, żółtego fotela, znalazł się w paszczy lwa. Na dodatek był skazany na angielski, mówi nieźle, ale nie bardzo dobrze. Taka sytuacja językowa też osłabia. Wykazał się więc straceńczą odwagą. Politycy i komentatorzy są zgodni, że czegoś takiego jeszcze nie wiedzieli. Ja miałem dziwne uczucie, że to nie dzieje się naprawdę.

Chamstwo Trumpa i Vance’a

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Trump królem?

Nadciąga decydująca rozgrywka

Korespondencja z USA

19 lutego na oficjalnym koncie instagramowym Białego Domu pojawił się portret Donalda Trumpa w koronie, opatrzony słowami: „Niech żyje król”. Oto szczere wyznanie, o czym naprawdę marzy 47. prezydent USA.

Pierwszy miesiąc drugiej prezydentury Trumpa naznaczony był rosnącym poczuciem chaosu. Z jednej strony, były to działania wciąż nie wiadomo, czy umocowanej prawnie instytucji o nazwie DOGE (Departament ds. Efektywności Rządu), kierowanej przez miliardera Elona Muska. Również nie wiadomo, czy działającego legalnie i w jakiej naprawdę roli występującego. Bo jeśli w charakterze urzędnika federalnego, to nie dopełnił wymaganych formalności – przede wszystkim nie przeszedł procedury background check, sprawdzenia pod kątem bezpieczeństwa narodowego i potencjalnego konfliktu interesów. DOGE jednak niczym walec drogowy z silnikiem odrzutowym przetacza się przez rządowe biura, „czyszcząc” je z rzekomych nadwyżek pracowników, anulując kontrakty i wstrzymując wypłaty. Uzyskiwane w ten sposób oszczędności pozostają kwestią sporną. Są bowiem rezultatem zamrażania wydatków całych urzędów, takich jak USAID (Agencja ds. Rozwoju Międzynarodowego) czy NOAA (Narodowa Służba Oceaniczna i Atmosferyczna), lecz skala wykrywanych nadużyć i zwyczajnych pomyłek nie jest nawet w części tak wielka, jak ogłaszano. Pod znakiem zapytania staje za to możliwość dalszego efektywnego funkcjonowania wielu gałęzi administracji – ostatnio nawet wydziału ds. weteranów oraz Administracji Ubezpieczeń Społecznych, którą Elon Musk nazwał „największą piramidą finansową wszech czasów” (w podcaście Joe Rogan Experience, 28 lutego 2025 r.). Wypłata świadczeń w ramach tych dwóch instytucji odpowiada za czwartą część wszystkich wydatków federalnych.

Z drugiej strony, mamy oczywiście zatrważająco gwałtowne przetasowania w polityce międzynarodowej. Trudno nie uważać za koniec ery sojuszu transatlantyckiego awantury z Zełenskim w Białym Domu, choć była to przede wszystkim ustawka dająca Trumpowi pretekst do wycofania się z potencjalnie kompromitującego „dealu” (ktoś w końcu przedarł się do niego z informacją, że Ukraina może nie posiadać bogactw naturalnych w takich ilościach, o jakich naopowiadał publicznie).

We wtorek 4 marca ruszyła wojna taryfowa USA z Kanadą, Meksykiem i Chinami. Kto, z kim i przeciw komu występuje na tej nowej szachownicy? I pytanie najboleśniej wypalające nam dziurę w brzuchu: czy USA naprawdę zdecydują się na całościowe, gospodarcze, ale i polityczne przymierze z Putinem? Jeśli z jakichś przyczyn Trump do tego właśnie dąży – nie wdaję się tu w rozważania, na ile jest to szalone albo motywowane całkowicie osobistymi pobudkami – czy Ameryka do tego stopnia osłabła, by mu na to pozwolić?

Wszystkie niejasności konstytucji…

Tego, że części amerykańskiego społeczeństwa, w tym rosnącej grupie samych wyborców Trumpa, nie podoba się opisany wyżej chaos i poczucie, że głowa państwa stanowi zagrożenie dla porządku i bezpieczeństwa otaczającego świata, dowodzą sondaże. Czy jednak Ameryka jako państwo nie przekształci się w twór umożliwiający Trumpowi realizację jego monarchistyczno-autokratycznych zapędów?

O co chodzi? Tym razem nie tyle o pieniądze – choć o nie również, wszak mówimy o Trumpie – ile o amerykańską konstytucję. Wprawdzie stanowi ona, że USA są republiką z trzema ośrodkami władzy, mającymi na siebie oddziaływać i wzajemnie się kontrolować, lecz w art. 2 mówi: „Władza wykonawcza jest powierzona prezydentowi”.

Co to oznacza?

Do historii przeszła opinia sędziego Sądu Najwyższego Roberta Jacksona, który w 1952 r. orzekł, iż historyczne źródła wskazujące, jak należy rozumieć te słowa, są „tak enigmatyczne jak sny faraona, których znaczenie objaśniał Józef”.

Nic dziwnego, że od zarania państwa ścierały się teorie usiłujące wytłumaczyć, w jaki rodzaj władzy konstytucja wyposaża prezydenta.

Ta, która zakłada, że prezydent ma władzę nieograniczoną, nosi nazwę teorii unitarnej władzy wykonawczej. Była ona jednak zdecydowanie odrzucana nie tylko przez historyków, ale i przez Sąd Najwyższy. Wiadomo bowiem, że ojcowie założyciele byli zdeklarowanymi antymonarchistami. Do naszych czasów zachowały się tzw. dokumenty federalistyczne – 85 esejów o państwowości stworzonych przez autorów konstytucji w latach 1787-1788, czyli wtedy, gdy pracowali nad jej treścią. Wszyscy oni byli świadomi zagrożeń, jakie niosłaby koncentracja władzy w którymkolwiek ośrodku. Przestrzegał przed tym zwłaszcza Alexander Hamilton, który, choć odrzucał ideę pluralistycznej władzy wykonawczej, był jednocześnie zdania, że specyficzne uprawnienia Kongresu nie pozwolą prezydentowi skumulować w swoich rękach władzy absolutnej.

Wszystkie precedensy prawne…

Po okresie znanym dziś w Ameryce jako „wiek pozłacany” (Gilded Age, 1870-1900), charakteryzującym się szybkim wzrostem gospodarczym, ale także wielką korupcją i wyzyskiem pracownika, Kongres zaczął tworzyć pierwsze niezależne komisje mające strzec praw pracownika i konsumenta oraz polityki monetarnej – na którą oddziaływali oligarchowie tamtych czasów, kupując sobie wpływy na Kapitolu i w Gabinecie Owalnym. Komisje były częścią aparatu władzy wykonawczej, ich szefów mianował prezydent, ale nominacje te musiał zatwierdzić Senat, a Kongres przyznawał fundusze na działanie. Testem władzy prezydenckiej, a równocześnie wykładnią art. 2 konstytucji, stało się orzeczenie SN w sprawie Humphrey’s Executor v. United States z 1935 r. Sąd Najwyższy uznał, że prezydent Franklin Delano Roosevelt nie miał prawa zwolnić z pracy komisarza Federalnej Komisji Handlu Williama Humphreya tylko dlatego, że jego poglądy nie były zgodne z polityką Nowego Ładu. Sąd przypomniał zarazem, że komisarze niezależnych agencji rządowych, choć są one częścią aparatu władzy wykonawczej, mogą być zwalniani jedynie z określonych przyczyn, np. z powodu niekompetencji czy zaniedbania obowiązków. W odpowiedzi na próby prężenia przez Roosevelta muskułów Kongres uchwalił regulacje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Pan Tupecik i wieczność

Wskutek wysokiego i wciąż narastającego poczucia derealizacji, którego doznaję każdego dnia prezydenckiej kadencji Pana Tupecika w USA, intensywniej niż zwykle znikam z powierzchni ziemi. Speleoterapia polega także, a może nade wszystko, na odnalezieniu się pośród tego, co trwałe i niezmienne. Wobec wahań nastrojów wodza imperium, który plecie przed kamerami, co mu ślina do gęby przyniesie, a potem wypiera się tego jak gdyby nigdy nic („nie przypominam sobie, abym nazwał Zełenskiego tanim komikiem i dyktatorem”), w obliczu jego impulsywnych decyzji o katastrofalnych skutkach (wtrzymanie pomocy wojskowej dla Ukrainy, wojna celna z połową świata) i w świetle jego bezkarnych kłamstw (pieprzy coś o zniesieniu cenzury, a zarazem grozi, że będzie wsadzał do więzienia protestujących studentów) można mniemać, że Stany Zjednoczone, które zgotowały sobie i światu ten los, są krajem zidiociałych poganiaczy bydła. Albo to głupota wrodzona, albo efekt wystawienia na permanentny brak aksjomatów, podważanie zasad logiki i badań naukowych, życie wedle niezweryfikowanych bzdur i nawałnicy dezinformacji.

Tak czy owak, wystawiam łeb spod ziemi coraz rzadziej, a i to tylko po to, by się upewnić, że świat zmierza ku zagładzie w tempie wykładniczym. Już mi się nawet udzieliła niezdrowa zbiorowa emocja i puszczałem sobie dla ulgi raz za razem wiral wykreowany przez AI, w którym Zełenski daje w mordę Panu Tupecikowi – dawno nic mi nie sprawiło takiej radości, sztuczna inteligencja jest zatem zdolna przynosić realną uciechę. To była scena westernowa, więc całkiem trafiona – Tupecik wyobraża sobie świat i sprawowanie władzy wedle westernowych schematów: wygrywa ten, kto mocniej daje w ryj lub szybciej strzela. Być może tylko w ten sposób da się jeszcze uratować ludzkość: ktoś musi strzelić tego pomarańczowego dziada w papę, tak by już nie wstał.

Owóż, lepiej mi pod ziemią, o wiele lepiej, a jako że życie się kurczy, szkoda czasu na jaskinie średnio ładne i niezbyt obszerne. Penetruję zatem ostatnio kras Doliny Demianowskiej, groty olbrzymich rozmiarów i nieprawdopodobnego piękna, uważane wręcz za najpiękniejsze w Europie. System Jaskiń Demianowskich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.