Tag "kultura"
Jak córka z matką
Zaryzykowały szczerość
Dr hab. Brygida Helbig – urodzona w Szczecinie pisarka, literaturoznawczyni, do 2021 r. profesor UAM. Podcasterka radia Cosmo, trenerka pisania, mentorka, kierowała Biurem Polonii w Berlinie. Jej „Niebko” znalazło się w finale Nagrody Literackiej Nike w 2014 r., opowiadania „Enerdowce i inne ludzie” były nominowane do Nike i Nagrody Literackiej Gryfia w 2012 r. Biograficzną powieść o Marii Komornickiej/Piotrze Właście „Inna od siebie” nominowano do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Mieszka w Berlinie.
Justina Helbig – urodzona w Zagłębiu Ruhry, absolwentka psychologii na Uniwersytecie w Sheffield w Wielkiej Brytanii, coach i mentorka ze specjalnością relacji rodzinnych i partnerskich. Debiutowała w 2006 r. opowiadaniem „Anders als alles” wyróżnionym w szwajcarskim konkursie literackim, pierwszy wiersz opublikowała w berlińskim „Tagesspiegel”. Prowadzi m.in. doradztwo psychologiczne dla Biura Polonii w Berlinie.
Zaryzykowałyście szczerość. Wasza książka pomaga objaśnić wiele z życia kilku pokoleń nie tylko kobiet. Jak wam się z tą wspólną książką żyje?
Brygida: – Było dużo niepokoju na początku, bo pisząc książkę jednak dość osobistą, rzeczywiście ryzykowałyśmy wiele. To miłe zaskoczenie, że ludzie tak ciepło ją przyjmują. Wiele czytelniczek ujmuje autentyczność książki, a także szczerość Justyny, która „przyznaje się”, że jest w niej sobą. Po spotkaniach czytelniczki chcą rozmawiać, bardzo je ciekawi głos drugiego pokolenia migrantów w Niemczech. Tak było np. po spotkaniu w Berlinie w Polskiej Kafejce Językowej.
Justino, jesteś psycholożką, nie pisałaś nigdy zawodowo. Stąd bierze się twoja większa autentyczność? Mama jest zawodowo związana z pisaniem.
Justina: – Czytelniczkom faktycznie podoba się, że wprowadziłam do naszej powieści więcej prawdziwości. Kiedy mama zabierała się do pisania tej książki, a było między nami wtedy nie najlepiej, powiedziałam jej: „Mamo, to napisz po prostu o tym, jak jest, że jest nam teraz ciężko”. I w końcu tak zrobiła (śmiech).
Brygida: – Ja jednak się upieram, że nie jestem bohaterką, jest nią Gizela. Czuję się bardziej chórem, który też w książce występuje, świadomością autorską unoszącą się nad tekstem. Gizela to tylko jakiś aspekt mnie. Justyna się śmieje, że zawsze tak mocno to podkreślam. Pewnie robię to dlatego, że jestem literaturoznawczynią, dla mnie postać literacka zawsze jest jednak kreacją, nawet jeśli inspirację czerpię z własnego życia.
Pisałyście książkę m.in. w waszym berlińskim mieszkaniu, „mieszkaniu kobiet”, które też ma swoją historię.
Brygida: – Tak, mieszkały tu wcześniej dwie kobiety, wdowy po żołnierzach Wehrmachtu. Straciły mężów i zamieszkały razem. Czy jest w tym mieszkaniu siła kobiet? Trudno mi powiedzieć. Czasem mam wrażenie, że brakuje tu energii męskiej (śmiech), że my, kobiety, wnosimy do tej przestrzeni nie tylko swoją siłę, ale i kolektywne traumy. Może czas stąd wyfrunąć?
W powieści mamy kilka planów: relacja matki i córki, Gizela i jej tata, ona i jej były mąż, jest i jej partner, jest Selina i jej ojciec. Sporo w książce tęsknoty za przyjazną męskością.
Brygida: – Faktycznie tak jest. Przy czym relacja matki i córki jest w książce oczywiście pierwszoplanowa, obie świadomie nad nią pracują – piszą, rozmawiają, śmieją się i kłócą. Inne ważne postacie to rodzice Gizeli. Ona sama znajduje się pośrodku, między córką a rodzicami. Z nimi nie może już raczej pracować nad relacją, to zupełnie inne pokolenie. Ale i te relacje są głębokie i ciekawe, także w nich nie brakuje poczucia humoru, mimo trudnych przeżyć i świadomości bliskiego odejścia. Uznałam, że warto opisać problem opieki nad starzejącymi się rodzicami, aby pokazać, w jak trudnej sytuacji znajdują się dzieci, same już w słusznym wieku. Często są pełne
Z czym naprawdę walczy Francja?
Zmagania z terroryzmem czy instytucjonalny atak na islam?
Korespondencja z Francji
„Trzeba zaatakować korzeń, podłoże, na którym rozwija się islamski terroryzm (…). Nauczyciele, urzędnicy, lekarze, wolontariusze stowarzyszeń są zjednoczeni wszędzie, w najbardziej wrażliwych miejscach Republiki, by zapobiegać, wykrywać i działać przeciwko radykalizacji”, grzmiał prezydent Francji Emmanuel Macron podczas uroczystości upamiętnienia ofiar ataku terrorystycznego 3 października 2019 r.
Faktycznie, od mniej więcej 2016 r. społeczeństwo francuskie coraz bardziej się radykalizuje. Według danych w 2024 r. każdego miesiąca 2558 osób było śledzonych ze względu na podejrzenie o działalność terrorystyczną (o 6% więcej w porównaniu z 2023 r.). Ponadto, jak czytamy w odpowiedzi ministra spraw wewnętrznych na interpelację z 18 marca br., od 2023 r. ponad dwie trzecie zaangażowanych w działalność terrorystyczną stanowiły osoby poniżej 21. roku życia. Wobec narastającego problemu państwo zaostrza zarówno politykę wyznaniową, jak i sposób kształcenia młodych ludzi. Dziś temat walki z islamem zajmuje jedno z najważniejszych miejsc w debacie publicznej, rząd rozważa zaś wprowadzenie kolejnych ograniczeń, np. dotyczących noszenia hidżabu na uniwersytetach.
Pojawia się jednak pytanie, z czym tak naprawdę walczy Francja. Czy mówimy o zmaganiach z islamizmem w kontekście terroryzmu, czy o ataku na islam jako religię?
Konfliktogenny fundament Republiki
Francuzi bardzo często zwracają uwagę na to, że pierwsze pokolenie imigrantów z państw Maghrebu nie stanowiło zagrożenia. Zjawisko radykalizmu pojawia się później, zwłaszcza po 2000 r. Może być ono tłumaczone zbyt kategoryczną polityką asymilacji oraz laickością państwa, która często odbierana jest przez ludzi młodych, poszukujących swojej tożsamości, jako przemoc kulturowa. Aby zrozumieć złożoność tego problemu, warto krótko się odnieść do historii francuskiej laickości, uznawanej za fundament Republiki.
Najważniejszym aktem prawnym dotyczącym religii we Francji jest ustawa o rozdziale Kościoła od państwa z 1905 r., która obowiązuje do dzisiaj. Na jej podstawie państwo nie uznaje, nie finansuje ani nie wspiera żadnej religii, zachowując przy tym całkowitą neutralność instytucji publicznych. Uznaniem zasady świeckości było wpisanie do art. 1 konstytucji z 1958 r. zasady, że Francja jest republiką niepodzielną, świecką, demokratyczną i socjalną. Rodzicom pozostawiono możliwość świadomego wyboru pomiędzy świeckim a religijnym systemem wychowania dzieci, co zostało zagwarantowane poprzez dostęp do różnorodnych szkół prywatnych, zarówno niezależnych, jak i tych, które zawarły umowy z państwem na mocy tzw. ustawy Debrégo z 1959 r. Rozwiązanie to umożliwia edukację zgodną ze światopoglądem rodziców, przy poszanowaniu zasad laickości obowiązujących w sferze publicznej. Funkcjonowanie szkół półprywatnych jest szczególnie istotne w kontekście tzw. entryzmu islamskiego (zjawiska rozprzestrzeniania się islamu w sposób niekontrolowany – przyp. red.) oraz radykalizacji.
W 2004 r. zabroniono noszenia ostentacyjnych
Polskie wojny plemion
Nic się nie połączy, nic się nie zszyje, Polska jest skazana na podział
Prof. Lech Szczegóła – socjolog i politolog, profesor w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Zielonogórskiego. Badacz form świadomości politycznej i postaw obywatelskich. Autor książki „Droga do wojny kulturowej. Ideologia Dobrej Zmiany”, aktualnie pracuje nad jej drugą częścią.
Panie profesorze, czy jesteśmy jako naród bardzo podzieleni, czy mieścimy się w europejskiej normie?
– Jesteśmy podzieleni, ale to staje się normą. Nie tylko europejską, bo wiemy, jak wygląda sytuacja w Stanach Zjednoczonych. Podział robi się ostry.
Po czym poznajemy ten podział? Czy tylko po tym, że politycy i inni ludzie są brutalni w mediach społecznościowych lub występując w rozmaitych programach?
– Ten podział przybrał formę plemiennych tożsamości, opartych na wrogich emocjach wobec drugiej strony. Mamy do czynienia z dezintegracją – społeczną, polityczną i podziałem światopoglądowym, polaryzacją postaw, wartości i oczekiwań. Na temat tej plemienności napisano już bardzo dużo, ale sądzę, że powoli zbliżamy się do wyjaśnienia natury tego fenomenu. Proszę zauważyć, kolejne wybory bardzo wyraźnie pokazują, że podział w Polsce przebiega na linii duże aglomeracje miejskie-małe miejscowości.
Centra versus peryferie?
– Szokująca jest trwałość tego podziału. Ilustruje ją fakt, że gdyby dziś głosowali tylko wyborcy wsi, mielibyśmy już w pierwszej turze prezydenta Nawrockiego. A gdyby głosowali wyłącznie mieszkańcy dużych miast, prezydentem byłby jego rywal. To bardzo charakterystyczna dana! Wiemy, że od wielu lat Prawo i Sprawiedliwość nie może wygrać wyborów w żadnym mieście powyżej 100 tys. mieszkańców. A mieszkańcy wsi i Polski powiatowej dają tej partii większość, czasem prawie konstytucyjną.
To nie jest podział absolutny, PiS ma swoje enklawy w dużych miastach, ale np. w gminach wiejskich wyborca PO stanowi już rzadkość.
Na to nakładają się oczywiście geograficzne różnice kulturowe między wschodnią i zachodnią Polską. Ale nawet w Rzeszowie czy w Lublinie obywatele głosują odwrotnie niż mieszkańcy mniejszych miejscowości tych województw.
Polska nie jest zamkniętym krajem. Prawie każdy ma rodzinę i w dużym mieście, i w małej miejscowości. Większość Polaków ma korzenie wiejskie. Co więc się dzieje? Synowie wyparli się rodziców?
– Logika polskiej transformacji oraz procesy globalizacji zmieniły ekonomiczne i kulturowe warunki życia w małych miejscowościach. I nie były to zmiany korzystne. Mieszkańcy prowincji mają często poczucie, że przegrywają cywilizacyjnie, a beneficjentami korzyści z wejścia do Unii Europejskiej i dokonujących się zmian są duże miasta. Wśród mieszkańców Polski lokalnej narasta resentyment wobec progresywnych trendów, mentalności i sposobów mówienia o Polsce prezentowanych przez rzeczników opcji liberalnej, proeuropejskiej.
Wciąż mnie to dziwi. Przecież ci ludzie spotykają się na wspólnych uroczystościach rodzinnych, weselach, pogrzebach itd. Nie są sobie obcy. Dlaczego zatem podział jest tak twardy?
– Mnie również to dziwi, ale te dane są mocne i trwałe, z wyborów na wybory. Jeżdżę na prowincję i mam okazję rozmawiać z członkami mojej rodziny. Dostrzegam narastające poczucie, że wszystko, co dobre, zgarnęły do siebie miasta: tam rozwija się infrastruktura, jest lepszy rynek pracy, oferta kulturalna. A prowincja nie dość, że się wyludnia, to jeszcze staje się ofiarą wykluczenia komunikacyjnego i zamykania szkół. To są obiektywne procesy. Wystarczy pojechać trochę dalej za opłotki dużego miasta, aby spotkać społeczności, których postawy organizuje resentyment. O jego politycznych przejawach i funkcjach świetną książkę napisał niedawno politolog z Uniwersytetu Warszawskiego Filip Pierzchalski.
To jest negatywna emocja podszyta pewną zazdrością, zawiścią i frustracją. Nawet nie ekonomiczną, bo często klasa średnia na prowincji materialnie prosperuje całkiem dobrze. Ale oni czują, że ich świat, małych środowisk lokalnych, krok po kroku się kończy. Przez migrację najbardziej dynamicznych ludzi, kobiet do większych miejscowości i rosnące koszty dostępu do usług, który tak łatwy jest w mieście.
Politycy podkręcają te nastroje? Badania w Stanach Zjednoczonych wykazały, że po każdej kampanii wyborczej podziały na demokratów i republikanów były coraz mocniejsze, ludzie stawali się coraz bardziej zawzięci, nastawieni przeciw tym drugim.
– Ten podział ma charakter uniwersalny. Jeżeli spojrzymy na Węgry, Turcję – gdzie partia dominująca nie ma szans wygrać wyborów na burmistrza ani w Ankarze, ani w Stambule – na Francję, Niemcy, Stany Zjednoczone, widzimy analogie. Na amerykańskiej prowincji nosi się czerwoną czapeczkę z dumą. W Nowym Jorku człowiek w takiej czapeczce byłby obiektem kpin.
Istnieje globalna tendencja tych podziałów plemiennych. Spora część literatury na temat populizmu podkreśla fenomen podziału kulturowego, utraty zaufania do demokracji i elit przez mieszkańców peryferyjnych środowisk społecznych, żyjących w poczuciu relatywnej, a często realnej deprywacji potrzeb.
Polska nie jest tutaj wyjątkiem. Ale wskażę pewien moment. 10 lat temu w wyborach prezydenckich w dużych miastach typu Kraków, Wrocław, Poznań, Gdańsk jedynymi komisjami wyborczymi, w których Duda – a nawet Kukiz – wygrywał z Komorowskim
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Teatr, który wciąż się wtrąca
Teatr Powszechny w Warszawie obchodzi 80-lecie. Jego oblicze uformowali charyzmatyczni dyrektorzy
Początki sięgają 1944 r., kiedy na prawym brzegu Wisły rodziły się próby odbudowania w zrujnowanej stolicy zawodowego teatru. A teatr nie miał wówczas nic, grał pod ostrzałem artyleryjskim, mimo to powstał, dzięki usilnym zabiegom Jana Mrozińskiego, aktora obdarzonego talentem komicznym i łatwością nawiązywania kontaktu z widzami, przy tym rzutkiego organizatora. Jako szef referatu kultury miejskiej rady narodowej, a potem dyrektor sceny, zainaugurował działalność w ruinach warszawskiej Pragi, w końcowej fazie wojny.
Teatr m.st. Warszawy (tak wówczas się nazywał) pracował w budynku kina Syrena przy Inżynierskiej 4, gdzie już pod koniec listopada 1944 r. grano komedię Józefa Korzeniowskiego „Majster i czeladnik”. Z początkiem 1945 r. przeniósł się do kina Popularnego przy Zamoyskiego 20. Budynek wypatrzył Mroziński. Po usilnych zabiegach (zgoda władz cywilnych i wojskowych) i prowizorycznym remoncie kino stało się siedzibą teatru. Premiera otwarcia, „Śluby panieńskie” Fredry w reżyserii Zygmunta Bończy-Tomaszewskiego, odbyła się 8 marca 1945 r. Czesław Kalinowski, który grał płaczliwego Albina, wspominał ze wzruszeniem: „Teatr był drugim – nie, jedynym domem dla nas, którzy po tylu tragicznych przejściach i straceniu najbliższych ludzi i domów, wróciliśmy do ruin Warszawy”.
Dla szerokiej publiczności
Wkrótce teatr obrał nazwę Powszechny jako adresowany do szerokiej publiczności. Znaczniejszą pozycję na mapie Warszawy zajął za czasów kierownictwa artystycznego Ireny Babel (1956-1963), która zasłynęła inscenizacją „Wojny i pokoju” Tołstoja (niemal 250 przedstawień), a potem Szekspirowskiego „Hamleta” z Adamem Hanuszkiewiczem w roli tytułowej (nawet cięty jak brzytwa krytyk Jan Kott oniemiał z zachwytu). I to Hanuszkiewicz potem jako dyrektor Powszechnego (1963-1970) wydźwignął ten teatr do rangi jednej z czołowych scen warszawskich. Wystawiał tu wzbudzające spory inscenizacje klasyki, m.in. szopkowe „Wesele” ze scenografią Adama Kiliana i z Wojciechem Siemionem jako Chochołem, adaptację „Przedwiośnia” Żeromskiego czy wzruszających „Kolumbów. Rocznik 20” Bratnego.
W 1970 r. rozpoczął się kilkuletni remont Powszechnego, po którym teatr wznowił działalność pod dyrekcją Zygmunta Hübnera „Sprawą Dantona” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Dla sceny nastały dobre czasy. Dyrektor harmonijnie łączył wysokie aspiracje artystyczne z oczekiwaniami publiczności (np. „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Zemsta”, „Garderobiany” – wszystkie realizacje Hübnera). Skupił też wokół teatru grono wybitnych reżyserów, scenografów, kompozytorów, a przede wszystkim zespół aktorski gwarantujący wysoki poziom przedstawień.
W nowe czasy Powszechny wszedł osierocony. Zygmunt Hübner zmarł 12 stycznia 1989 r., w tym samym roku teatrowi nadano jego imię. Po krótkim okresie przejściowym, kiedy dyrektorami artystycznymi byli Andrzej Wajda i Maciej Wojtyszko, kierownictwo artystyczne objął Krzysztof Rudziński, mianowany jeszcze przez Hübnera wicedyrektor, a po jego śmierci dyrektor naczelny. Za jego dyrekcji teatr zasłynął spektaklami z udziałem gwiazd: Krystyny Jandy, Joanny Szczepkowskiej, Joanny Żółkowskiej, Janusza Gajosa, Władysława Kowalskiego, Zbigniewa Zapasiewicza. Oferta repertuarowa poszerzyła się o współczesne komedie, ale i nową awangardową dramaturgię polską i obcą – terenem jej eksploatowania stała się utworzona przez Rudzińskiego nowa scena dla młodych, Garaż Poffszechny, zaimprowizowana na zapleczu teatru, gdzie poddawano próbie m.in. rapowaną wersję „Tlenu” Iwana Wyrypajewa (reż. Małgorzata Bogajewska), „Podróż do wnętrza pokoju” Michała Walczaka w jego reżyserii czy „Porozmawiajmy o życiu i śmierci” Krzysztofa Bizia (reż. Tomasz Man).
Na Małej Scenie przedstawiono sporo kontrowersyjnych tytułów, dotrzymując kroku teatrom specjalizującym się w odkrywaniu nowej dramaturgii zachodniej, m.in. „Kalekę z Inishmaan” Martina McDonagha w reżyserii Agnieszki Glińskiej i Władysława Kowalskiego czy „Powrót na pustynię” Bernarda-Marie Koltèsa
Finezja smętku tej koziej mordy
Koziołek Matołek jest kochany przez dzieci. Za to niekoniecznie przez wszystkich dorosłych
Sukces ma wielu ojców, Koziołek Matołek ma ich trzech. Poczyna się w kawiarni. Nie ma jeszcze kształtu, imienia, jest pragnienie. Jan Gebethner z Marianem Walentynowiczem przy stoliku kawiarni Lourse’a w Hotelu Europejskim dochodzą do wniosku, że trzeba wydać w Polsce historię obrazkową. Późniejsze wydarzenia wskazują, że musi to być wiosna lub jesień 1932 r. (…)
Jan Gebethner nie chce patriotycznej agitki, chce zarobić. Rok 1932 to wielki kryzys, bezrobocie, upadki firm, rok wcześniej z powodu bankructwa samobójstwo popełnia warszawski księgarz Jakub Mortkowicz, znajomy Gebethnera. Ale 1932 to też rok filmowej nagrody Oscara dla Walta Disneya za animowaną „Myszkę Miki”. (…) Gebethner chce sprawdzić, czy i w Polsce to się może udać, na razie na papierze. Ma rysowników, ma tekściarzy, ma wszystko.
Duet Walentynowicz-Makuszyński zna się z pracy dla Gebethnera przy książkach Makuszyńskiego. No i zna się z kawiarni. Kornel nazywa Marysia „Walenty”, Maryś niezbyt lubi Kornela. (…) Po schadzce w Hotelu Europejskim Gebethner z Walentynowiczem jadą do sanatorium w Otwocku, gdzie Makuszyński siedzi przez cukrzycę. Od tego momentu nie ma jednej wersji, jak powstało słowo i jak ciałem capa się stało.
Marian Walentynowicz: „Przed przystąpieniem do pracy nad książeczką ilustrowaną szukaliśmy przy butelce wina bohatera. Koty i psy odpadały jako zbyt często używane. Ptaki były mało fotogeniczne, konie niezgrabne jako ludzie i za duże. Tak samo krowy. Po długich poszukiwaniach podsunąłem mu jedno słowo: »koziołek«. Powiedział Kornel: »Koziołek Matołek, Pacanów«. (…) Na trzeci dzień przyniósł do wydawnictwa gotową książeczkę”. (…)
Janina Gluzińska-Makuszyńska, żona Kornela: „Kornel był w sanatorium w Otwocku, podleczał swoją cukrzycę. I tam odwiedzili go pewnego dnia Walentynowicz z Gebethnerem, namawiając do napisania pierwszego w Polsce komiksu dla dzieci, a gdy mąż wydawał się niezbyt przekonany, przypomnieli mu o zalewie »dziecięcej szmiry«. Komiks wtedy w latach 30. stawał się w Polsce modny, był już Pat i Patachon, Flip i Flap, Dodek i Lopek. Kornel był niezwykle wrażliwy na poziom języka książek dziecięcych i tych, które mogły łatwo z braku innej literatury dziecięcej wpaść w ręce. Zgodził się. Długo deliberowali nad bohaterem. Zwierzątko? Ale jakie? Pies? Kogut? Może koziołek? Koziołek Matołek – zawołał Kornel. To świetny pomysł”.
Czy spisał przygody Matołka w trzy dni, jak pamięta Walentynowicz? Raczej niemożliwe, ale i tak duże wrażenie robi na mnie mała liczba skreśleń w starannie napisanych w poprzek strony zwrotkach, przechowywanych w Muzeum Makuszyńskiego w Zakopanem. Zwykłe kartki w linie, jak w zeszycie szkolnym do pierwszej klasy z polskiego. A tam pierwszy tytuł: „Szalone przygody Koziołka Matołka”. Skreślony, autor zmienia go na „120 przygód Koziołka Matołka”.
Wchodzi nawet w paradę Marysiowi, bo rysuje projekt pierwszej strony, między zwrotkami kreśli piórem portrety Matołka i jego rodziców. Poniżej w ośmiu zwrotkach kozia saga: ojciec – cap Wojciech Broda i żona Koziołkówna: „Mieli syna cud koźlątko / Co sam właził już na stołek / Beczał pięknie, był roztropny / A na imię miał Matołek”.
Ambitni rodzice wysyłają go
Fragment książki Marka Górlikowskiego Ilustrator. Przygody ojca Koziołka Matołka tylko dla dorosłych, Znak, Kraków 2025
Sztuka kąpieli
Gorące kąpiele to narodowa rozrywka Japończyków. Do higieny osobistej podchodzą bezkompromisowo
W lekkie zdumienie i wesołość wprawiają mnie wyznania polskich turystów, dla których obyczaje panujące w gorących źródłach (onsen) i publicznych łaźniach (sentō) są nie do przejścia. Odmawiają sobie unikatowego japońskiego doświadczenia i jednej z większych przyjemności, jakich może zaznać gaijin. Z powodu wstydu. Myśl o rozebraniu się do rosołu w towarzystwie obcych osobników tej samej płci jest tak paraliżująca, że rezygnują z kąpieli.
(…) „Jednak to nie pierwszy krok do tak gorącej wody był najtrudniejszy, lecz pozbycie się wstydu”, zwierzał się dziennikarz podróżniczy Michał Cessanis, który ostatecznie wstydu się wyzbył i z onsenu skorzystał.
(…) „W naszej kulturze uczymy się, że ciało jest czymś wstydliwym; to temat, na który często nie umiemy rozmawiać swobodnie. Przyjemności ciała zostały nieodłącznie związane z chrześcijańską kategorią grzechu, a (…) słowo »ciało« ma silne konotacje seksualne”. Według Joanny Bator „dzieje naszej kultury dają się opisać jako proces stopniowego dystansowania się człowieka wobec własnej cielesności”. W Japonii dychotomia „grzeszne ciało” kontra „wzniosła dusza” nie istnieje, ciało jest czymś naturalnym i praktycznym. „Oznaczające ciało japońskie słowo karada kojarzy się ze zdrowiem i sprawnością fizyczną, a nie z seksem i grzechem”.
To dlatego dla przybyszy z naszego świata zrzucenie ubrań w bezpiecznej przestrzeni łaźni urasta do rangi doświadczenia skrajnego, napawającego lękiem nie mniejszym niż diabła widok wody święconej. To lęk wykarmiony przez media, które z jednej strony nawołują do ciałopozytywności, z drugiej epatują wyidealizowanym wizerunkiem kobiecości i trują o „ciele gotowym na plażę”. Każde ciało jest gotowe na plażę. I do onsenu. Z drugiej strony – z japońskiej perspektywy – to ludzie z Zachodu spacerują półnadzy po ulicach. Szorty, miniówki, odkryte ramiona i dekolty, a u mężczyzn gołe torsy – tak nie noszą się Japonki i Japończycy. Ciało w przestrzeni publicznej jest zasłonięte, nawet w środku nieznośnie upalnego lata. W kończącej się nad kolanem sukience na grubych ramiączkach czułam się w Tokio ubrana niestosownie, w Europie – przeciwnie, nie powiedziałabym, by mój strój odsłaniał zbyt wiele.
Japonka może by zaakceptowała długość mojej kiecki, a może wciągnęłaby legginsy kończące się nad kostką. Na pewno założyłaby pod spod biały T-shirt zasłaniający dekolt i ramiona, a na przedramiona naciągnęła sięgające łokcia rękawki. Zwykle występują one w kolorze czarnym (jakby słońce bez nich nie dokuczało). Do tego koniecznie coś na głowę: czapka z daszkiem i plerezą osłaniającą kark, kapelusz z rondem wielkości koła młyńskiego, daszek albo parasolka. Skromność? Niekoniecznie. Ta cała odzieżowa maskarada ma chronić przed promieniowaniem UV i wielce niepożądaną w tamtej części świata opalenizną. (…)
W onsenach strach ma wielkie oczy także z obawy przed popełnieniem gafy. Niepotrzebnie. Fakt, to przyjemność zrytualizowana, w której obowiązuje ścisła etykieta. Ale kąpiel po japońsku to nie fizyka kwantowa. Najważniejsze: przed zanurzeniem w gorącej wodzie trzeba się wymyć dokładnie i kompleksowo. To warunek konieczny. Nie ma jednak kabin, zasłonek ani innych przepierzeń. Ablucji dokonuje się na siedząco, kolektywnie, ramię w ramię z innymi, przy stanowiskach prysznicowych składających się z niskiego stołka (tylko przedszkolakowi byłoby na tym zydelku wygodnie), miski używanej do spłukiwania i niezbędnych kosmetyków: żelu, szamponu i odżywki do włosów. Nie wolno się spieszyć i działać na chybcika. Japończycy stuprocentowo
Fragment książki Zofii Jurczyk Japonia. Kraj możliwości, Bezdroża, Gliwice 2025
Warto było
75 lat Zrzeszenia Studentów Polskich
Praca, rozwój, kompetencje, kompromis. To był kod kulturowy ludzi ZSP, który tak bardzo pomógł im w karierach w latach III RP
Aby zrozumieć fenomen ZSP, trzeba przejść na drugą stronę rzeki. Odrzucić solidarnościowe opowieści o Polsce Ludowej, ipeenowskie czytanki, tę propagandę, która niczym mgła zasłania Polskę lat 60. i 70. Trzeba też pewnego wysiłku intelektualnego – Polska sprzed Solidarności, tej pierwszej, to inna Polska niż po tym okresie. Inna, jeśli chodzi o społeczeństwo, jego aspiracje, sposób funkcjonowania. Inna również, jeśli chodzi o środowisko studenckie.
Dopiero wtedy niezrozumiałe stanie się zrozumiałym.
Zrzeszenie Studentów Polskich narodziło się w 1950 r., w najciemniejszych czasach stalinowskich. Trudno więc doszukiwać się tu budującego mitu. A jednak… ZSP powstało w wyniku połączenia się organizacji samopomocowych działających w środowisku akademickim, podczas Kongresu Studentów Polskich 16 kwietnia 1950 r. O jego dalszych losach zadecydowały dwa elementy Po pierwsze, ZSP sformatowano jako organizację skupiającą się na sprawach bytowych studentów, kwestie ideologii pozostawiając w gestii ZMP. To ZMP był główną organizacją młodzieży, a ZSP – de facto studenckim związkiem zawodowym.
Ten podział okazał się istotny – ocalił niezależność ruchu studenckiego. W krajach tzw. realnego socjalizmu to był ewenement. Tam z reguły była jedna organizacja, w rodzaju Komsomołu czy Wolnej Młodzieży Niemieckiej (FDJ), która jednoczyła wszystko. Do tego ustalono, że pieczę polityczną nad ZSP będzie sprawować wydział nauki KC PZPR, a nie – tak jak w przypadku ZMP, a później ZMS i ZSMP – wydział organizacyjny. To było decyzją kluczową – nie oczekiwano od ZSP politycznych serwitutów (przynajmniej nie w takiej skali jak od ZMP, ZMS), wydział nauki traktował zrzeszenie po akademicku, pozostawiając sporo swobody. Po drugie, statut ZSP zakładał pięcioprzymiotnikowe wybory na wszystkich szczeblach i luźną strukturę. Aby pełnić jakąś funkcję, trzeba było zostać wybranym w tajnym głosowaniu. Czyli ważniejsze było poparcie wyborców, studentów, kolegów, a nie władzy. I może jeszcze jedno. Przywykliśmy, że w Polsce Ludowej wciąż powtarzano, że to państwo robotników i chłopów, że klasa robotnicza jest przewodnią siłą itd. Warto zatem dodać tutaj, że tamta Polska miała też swoich ulubieńców. To była nasza młodzież, studenci, nasza przyszłość. Im wolno było więcej, im bardziej się pobłażało, ich kochano, w nich lokowano nadzieje.
To był ten zaczyn.
Bogdan Jachacz, rocznik 1941, bardzo się emocjonuje, gdy opowiada o ZSP. Do zrzeszenia zapisał się pierwszego dnia studiów. To było w Toruniu, w 1959 r. Był świeżutkim studentem polonistyki. Dostał się! Dla niego, chłopca spod Świecia, studia, studenckie życie to był świat pełen atrakcji i możliwości samorealizacji. Marzył o nim, czytając „Świat Młodych” – regularnie, każdy numer, bo miał umowę z dworcowym kioskarzem i mógł pożyczać gazety do domu. Teraz ten gazetowy świat przed nim się otwierał. Jachacz czerpał więc z niego pełnymi garściami.
Już na pierwszym roku wybrano go do rady wydziałowej. Na drugim – do rady uczelnianej. Dwie kadencje był szefem Rady Uczelnianej ZSP na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. „Do ZSP należało 90% studentów. Trzeba było mocno pracować, żeby cię wybrali”, podkreśla. I zaraz dodaje: „Mieliśmy koła naukowe, organizowaliśmy rajdy turystyczne, była muzyka, jazz, muzyka poważna… Byłem pierwszym, który zorganizował toruńskie juwenalia. Otwierałem je razem
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Polskie kino traci charakter
Nie wiem, czym się różnią nasze filmy od większości zagranicznych tytułów
Krzysztof Varga – (ur. w 1968 r.) ukończył studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1991-2020 związany z „Gazetą Wyborczą” jako redaktor działu kultury, recenzent i felietonista w „Dużym Formacie”. Pod koniec 2020 r. został felietonistą „Newsweeka”. Trzykrotny finalista Literackiej Nagrody Nike. Za „45 pomysłów na powieść. Strony B singli 1992-1996” otrzymał Nagrodę Fundacji Kultury. Jego powieści i zbiory opowiadań tłumaczono na osiem języków. Niedawno nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się powieść „Śmiejący się pies”.
Często ogląda pan klasykę filmową?
– Bardzo chętnie wracam do klasyki, którą znajduję w mało znanym serwisie streamingowym FlixClassic. Kiedy jeszcze istniała moda na DVD, sprawiałem sobie czasem kolekcjonerskie wydania filmów. Dawało mi to rodzaj fetyszystycznej przyjemności. Zaciekawienie kinem wróciło do mnie naturalnie na początku pandemii, ponieważ zostałem uziemiony we własnym domu. Pierwsze trzy miesiące lockdownu spędziłem w euforii, byłem zachwycony perspektywą domowego festiwalu. Co znamienne, wybierałem właśnie klasykę, myśląc, że skoro świat się kończy i wszyscy umrzemy, to odświeżę sobie kino nieme. Nie mówię o komediach Bustera Keatona, raczej o ekspresjonizmie niemieckim. Sięgałem też po filmy noir, a z zupełnie innego porządku po arcydzieła Michelangela Antonioniego. Później okazało się, że będziemy żyć dalej i trzeba wrócić do współczesności.
Pana miłość do kina przypomina miłość do literatury?
– O ile czerpię perwersyjną przyjemność z oglądania złego kina, o tyle nigdy nie cieszyła mnie lektura tandetnych lub nieudolnie napisanych książek. Praca felietonisty wymusiła na mnie jednak szukanie i czytanie kuriozów. Byłem chyba jednym z nielicznych czytelników pojawiających się regularnie wywiadów rzek z egzorcystami czy książek Sławomira Mentzena. Poluję wręcz na takie skarby. Pojawiają się oczywiście wątpliwości, gdy siedzę w mieszkaniu i widzę rzędy książek, które powinienem przeczytać, a nie mam czasu, bo muszę brnąć przez złe lektury. Mówiąc obrazowo, nie będę pisał felietonów o Tomaszu Mannie.
Literatura, kino i muzyka były dla mnie fundamentalnie ważne, choć o tej trzeciej nie pisuję, słucham jej raczej prywatnie. Książki i filmy komentuję z pełną bezczelnością, bo przecież nie jestem krytykiem literackim ani filmowym. Mam wykształcenie polonistyczne ze specjalnością nauczycielską. Zawsze pozwalałem sobie na pisanie o filmach z pozycji dyletanta i czuję się z tym dobrze.
Łapie się pan na porównywaniu filmów do książkowych oryginałów?
– Podam najświeższy przykład. Kiedy usłyszałem o serialu „Sto lat samotności”, byłem przerażony, że proza Gabriela Garcíi Márqueza zostanie ubrana w formę koszmarnej telenoweli. Uważam jednak, że twórcy się obronili, bo zachowali nastrój, klimat i plastyczną wizję z kolumbijskiej powieści. Jeżeli mówimy o porównywaniu, to zwrócę uwagę na inny aspekt. Często wyłapuję w filmach cytaty albo nawiązania do innych tekstów kultury. Kilka lat temu pojawił się nowy teledysk Thoma Yorke’a z zespołu Radiohead, „Anima”. Moją pierwszą reakcją było skojarzenie z „Metropolis”. Wściekłem się, że pewnie nie wszyscy o tym wiedzą, choć dzieło Fritza Langa należy do żelaznej klasyki. Lubię tropić podobne nawiązania i hołdy we współczesnym kinie. Nie porównuję jednak ekranizacji do oryginałów, bo film i literatura są osobnymi dyscyplinami sportu. Obie dziedziny stanowią część sztuki, ale w lekkoatletyce bieg przez płotki i pchnięcie kulą też znacząco się różnią. Po prostu cieszę się, jeśli dana adaptacja okazuje się sukcesem.
Wskazałby pan reżysera, który znalazł klucz do adaptacji?
– Wojciech Jerzy Has jest dla mnie modelowym adaptatorem literatury. Jego „Lalka” nie cieszy się dużą sympatią w porównaniu z serialem Ryszarda Bera, ale lubię ją, bo lubię barokowy świat polskiego reżysera, z całym przesytem i operowością. Nie cenię zaś ostatnich dzieł mistrza, na czele z „Niezwykłą podróżą Baltazara Kobera” – forma zdominowała tam wszystko. W złotym okresie, gdy Has kręcił „Sanatorium pod Klepsydrą” i „Rękopis znaleziony w Saragossie”, tworzył wzorcowe ekranizacje. Gdyby te filmy były samoistnymi bytami, prawdopodobnie też bym się nimi zachwycał. Myślę, że 100-lecie urodzin Hasa, które teraz świętujemy, mogłoby być pretekstem do rozpropagowania jego filmów i przypomnienia ich młodszej widowni. Niedawno robiłem wywiad z Tomaszem Raczkiem, bo zauważyłem, że w swoich mediach społecznościowych skomentował słaby stan polskiego kina. Powiedział znamienną rzecz, że nie dostrzega dziś wizjonerów na miarę Hasa.
Ciekawe, że wspomniał pan akurat Hasa. Czasem mówi się, że on ekranizował nieadaptowalną literaturę.
– Musimy sobie najpierw odpowiedzieć na pytanie, czy istnieje coś takiego jak nieadaptowalna literatura. Często słyszę to hasło. Myślę, że nawet z „Ulissesa” można zrobić przyzwoity film. Większych problemów nastręczałby „Finneganów tren”, choć wyobrażam sobie surrealistyczny, eksperymentalny obraz inspirowany dziełem Jamesa Joyce’a. Sporo zależy od finalnego efektu. „Miłość Swanna” wyszła słabo, co nie znaczy, że z Prousta nie da się
Co w Polsce jest ze Wschodu, a co z Zachodu?
Prof. Roch Sulima,
antropolog, folklorysta
Wschód i Zachód w mojej codzienności… Pamiętam sprzed kilkudziesięciu lat rozmowę w pociągu dalekobieżnym. Jeden z pasażerów zwierzył się: jak się jedzie w stronę wschodnią, to w przedziałach jest jak w domu, a jak się jedzie w stronę przeciwną, to wagony milkną. Kiedy przyjechało się do pisarzy Białostocczyzny, Sokrata Janowicza lub Edwarda Redlińskiego, trzeba było zostać w gościnie parę dni. A tak w skrócie, z Zachodu przychodzi to, co wyskalowane i policzalne, a ze Wschodu czasem ożywczy powiew „chaosu”.
Ewelina Nowakowska
kulturoznawczyni, politolożka, USWPS
Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, gdzie zapytany Polak mieszka – po lewej czy po prawej stronie Wisły. Ponieważ to Wisła stanowi naturalną linię podziału. Dolnośląskie obrazy Willmanna są zatem symbolem Zachodu, a lubelskie freski na zamku – Wschodu. Podobnie zachodnia jest Zielona Góra i jej winobranie, a wschodni – zagubiony na bagnach Drohiczyn. W polskiej kuchni można dostrzec wpływy wschodnie (np. ukraińskie pierogi, barszcz) i zachodnie (np. gulasze, sznycle). Polska jest bowiem od wieków miejscem spotkania wpływów Wschodu i Zachodu, co z jednej strony jest wielką szansą, z drugiej zaś – wielkim niebezpieczeństwem.
Przez ostatnie stulecia na nasze nieszczęście zazwyczaj zwyciężała ta druga opcja.
Tomasz Sulima,
etnograf
W Polsce porozbiorowej, kiedy podczas podwieczorku w Krakowie popijano kawę z Wiednia, w Warszawie pijało się w tym samym czasie herbatę z Petersburga. To było 100 lat temu, jednak ta anegdota mówi wiele o wpływach Wschodu i Zachodu na naszą mentalność. W perspektywie historycznej ten środek ciężkości Wschód-Zachód co jakiś czas przesuwał się raz w jedną, raz w drugą stronę. Nasza kultura to miks życia na pograniczu. Widoczne są w niej silne elementy, takie jak charakterystyczny dla Zachodu indywidualizm, ale też przywiązanie do rodziny i zbiorowości znane kulturze wschodniej. Takich cech jest oczywiście dużo więcej. Trudno jednak nie popaść przy takim pytaniu w stereotypizację rzeczy charakterystycznych dla Wschodu i Zachodu. We współczesnej Polsce wiele rzeczy z tych dwóch kultur ze sobą współbrzmi. Warto również pamiętać, że dziś Wschód jest przesiąknięty Zachodem i odwrotnie. Weźmy sytuację w USA. Wzrost znaczenia amerykańskiego prezydenta jako lidera jest paradoksalnie figurą typowo wschodnią.
Prefuneralia rodzinne
Mijają właśnie trzy lata, od kiedy moja przyrodnia siostra żyje z rozsianym nowotworem jelita grubego. Żyje w istocie – nie wegetuje, nie dogorywa w hospicjum, ale funkcjonuje samodzielnie, a nawet dziarsko; zabieram ją regularnie do kina, teatru lub filharmonii, sama śmiga po galeriach handlowych. Można powiedzieć, że im dłużej doskwiera jej rak, tym bardziej się z nim zżyła, kolejne złowieszcze prognozy medyczne biorą w łeb, lekarze czytający wyniki jej badań myślą, że to akt zgonu, im dłużej siostra moja żyje, tym bardziej jej istnienie wymyka się rozumowi. Rodzina została jej, by tak rzec, prostoduszna, z empatią nieco na bakier, bo ilekroć siostra moja próbuje pogadać z córką, zięciem czy tam szwagierką o estetyce i akustyce sali koncertowej albo ikonoklastycznym wymiarze nowego spektaklu Mai Kleczewskiej, inni próbują ją sprowadzać na ziemię, zagadując w temacie pogrzebu i stypy. No bo to trzeba zaplanować jakoś, gdyby jej się nie daj boże zmarło latem, taki Jurek w sierpniu ma już wykupione Kanary, a z kolei brat z żoną na lipiec wreszcie dostali sanatorium, no bo przecież ostatni lekarze dawali jej czas do marca, więc żeby potem nie było, że trzeba wszystko odwoływać, niechże ona się w końcu zdecyduje, kiedy ma zamiar się zawinąć, czy ma tego raka, czy udaje, bo coś jej za lekko, za wesoło, a tu trzeba poukładać sobie, pozałatwiać, rodzina musi się przygotować na śmierć.
Rodzina raczej nie z tych łapczywych kulturalnie, ale jak się okazało, że siostra bywa i chadza, no to i oni w końcu chcieli dać do zrozumienia, że nie są gorsi, nawet do kina im się wybrało na jaką komedię po 20 latach, do teatru też chcieli, ale bilety za drogie, się zdziwili, że też ona nie ma na co wydawać! No tak, leki ma w całości refundowane, emeryturka niczego sobie, tak to każdy by się mógł bujać z tym rakiem latami, a przecież wiadomo, że to tak nie może wyglądać wiecznie. Dlaczego ty się nie zamartwiasz, pytają, dlaczego się nie boisz, dociekają, no i właściwie co wart jest taki rak bez cierpienia, czy ty się boga nie boisz, a możeś tyś z diobłem jakim pakt zawarła, kto cię tam wie.
Rodziny się nie wybiera, pocieszam ją, kiedy mi się żali przez telefon, że znowu któraś do niej zadzwoniła przenegocjować menu uroczystości pożegnalnej i estetykę nagrobka. Ale może zróbmy tę stypę za twojego życia, mówię. W końcu na własnym pogrzebie być nie można, czemu jednak stypa miałaby się nie odbyć z udziałem przyszłego nieboszczyka, czemuż tego pośmiertnego benefisu nie uczynić przedśmiertnym – siostra rozsiądzie się wygodnie u końcu stołu i będzie słuchała, jak ją wspominają, oczywiście wyłącznie dobrze, bo o zmarłych, nawet jeśli są umarłymi in spe, źle mówić się nie godzi. Na Celebesie panuje zwyczaj, że dopóki nie zjedzie się komplet rodzinnych żałobników,









