Tag "kultura"
Urobek artystyczny
Pranie, a właściwie płukanie kombinezonu jaskiniowego w warunkach domowych z uwagi na wymóg oszczędzania wody nie przebiega tak, jak bym sobie tego życzył. Bo chciałbym tej czynności oddawać się długo i nieśpiesznie. Optymalnym rozwiązaniem jest pranie w potoku, ale takie luksusy pamiętam tylko z kultowego obozowiska PZA na Polanie Rogoźniczańskiej, opodal którego płynie Kirowa Woda. Po zejściu do bazy, a najczęściej dopiero nazajutrz, gdy się odespało kilkunastogodzinny wysiłek podziemny, można było wziąć ubłocony uniform, zanurzyć go w lodowatym strumieniu i czekać, aż woda go obmyje. Zwykle w terenie krasowym, zwłaszcza wysokogórskim, o wodę bieżącą niełatwo, wyprawowicze, zamiast myć kombinezony, po prostu je suszą, żeby nie wrócić pod ziemię w mokrym. Jednodniowe wypady podziemne, z których składa się lwia część mojej speleobiografii, kończą się jednak zawsze pod prysznicem – zimnym i silnym strumieniem spłukuję z dakronu brud, którym się oblepił. Najczęściej to brunatna glina z namuliska, czasem terra rossa, która spływa krwistą barwą, zdarza się także ciemnoszara barwa z płytszych jaskiń wypełnionych humusem, bywa też tak, że błoto jest czarne, kiedy do jaskini z powierzchni przedostaną się jakieś ropopochodne substancje albo np. otwór mieści się w starym tunelu kolejowym i ściany próżni pokrywa wieloletnia warstwa sadzy od parowozów. Drobne kamienie, żwir i piasek
To, co w Dejmku najciekawsze
Zależało mu, żeby pracował u niego zespół, a nie zbieranina aktorów Prof. Magdalena Raszewska – historyczka teatru Zaczyna pani książkę „Dejmek” od zagadkowego stwierdzenia, że każdy ma swojego Dejmka – jak rozumiem, osobę ważną, stanowiącą wyzwanie. Jak to się stało, że zainteresowała się pani właśnie dyrektorem Teatru Narodowego? – To bardzo ciekawa postać, z wieloma woltami w życiorysie. Wybory, których dokonywał – zaskakują, a osiągnięcia artystyczne fascynują. Poza tym jest niewielu ludzi, którzy mieli tak całościową koncepcję teatru jak on. W jakim domu wychowywał się Kazimierz Dejmek? Co go kształtowało? – To był dość prosty dom na kresach Rzeczypospolitej, w biednym, małym, polsko-rosyjsko-żydowskim miasteczku, Kowlu. Potem rodzina przeniosła się do Rzeszowa. Ojciec był Czechem – pracował jako księgowy w więzieniu. Matka miała w sobie mieszankę narodowościową typową dla monarchii austro-węgierskiej tamtych czasów. Dejmek nie dorastał w domu w konkretnej tradycji – musiał ją sam znaleźć. Jak opowiadał, na podwórku z kolegami rozmawiał mieszanką kilku języków, w domu z ojcem po czesku. Tu jednak mam wrażenie, że reżyser swoją historię nieco podkoloryzował, ponieważ ojciec był dość porządnie spolonizowany. Bardzo wpłynęły na niego również czasy wojny, czyli partyzantka spod znaku
Litwiniec i kundlizm
Bogusław Litwiniec wiedział, że główne starcie między lewicą a prawicą rozgrywa się na polu kultury 3 stycznia na cmentarzu Grabiszyńskim we Wrocławiu, przy dźwiękach jazzowego big-bandu, kilkaset osób pożegnało Bogusława Litwińca, osobistość i genialnego człowieka, nazywanego w środowisku wrocławskiej bohemy „Padre”. Bogusław Litwiniec nie jest wielowymiarową legendą, jak chcą go zakwalifikować dzisiejsi autentyczni i okazjonalni admiratorzy. Bo legendy przynależą do czasu przeszłego. A on jest rzeczywistością kilkudziesięciu lat z życia Wrocławia, Dolnego Śląska, Polski, a nawet Europy i świata. Choć wielu chciało go pomniejszyć, uciszyć, utrącić jego kolejne przedsięwzięcia, by nazwisko Litwiniec zostało zapomniane. Bogusław Litwiniec zawsze był kojarzony z lewicą. Był aktywny bez względu na ustrój, polityczne afiliacje ludzi władzy, klimat polityczny w naszym kraju. Bo jako człowiek lewicy wiedział doskonale to, czego większość dzisiejszych tzw. lewicowców nie rozumie – że główne, uniwersalne, ponadczasowe starcie między lewicą a prawicą rozgrywa się na polu kultury. W tym zawiera się testament, jaki zostawił Litwiniec działaczom i politykom mieniącym się polską lewicą. Był nie tylko wielkim artystą. Będąc zdeklarowanym socjalistą, całą twórczością i działaniem społecznym pokazał, że lewica musi być przesiąknięta ideami społecznej sprawiedliwości, walki z wyzyskiem
Nie chcemy litości
Malują stopami i ustami, bo rękami nie mogą. Jednak artyści z niepełnosprawnością nie potrzebują litości, ludzie na całym świecie kupują ich prace Monika Dembińska-Sawejko najchętniej siedzi na łóżku w swoim królestwie – większym pokoju niewielkiego M-3 na bydgoskim osiedlu Wyżyny. Na wyciągnięcie ręki ma biurko z dziesiątkami słoiczków, tubek, kubeczków i pędzli oraz niewielką sztalugą z małym obrazkiem. Ale i tak, żeby się przesiąść z łóżka na fotel przy sztaludze, potrzebuje pomocy męża. Mirosław Sawejko z wprawą wspiera drżące ruchy pani Moniki. Jeszcze odrobina wysiłku obojga i artystka siedzi w fotelu. Już może malować kolejny akrylowy pejzaż. Pędzel chwyta lewą stopą. – Czy trudno jest malować nogą? Dla mnie to proste – zapewnia. – Przecież ja nogą potrafię szyć, wyprasuję koszulę, obiorę ziemniaki, cebulę, włoszczyznę, pokroję kiełbasę. To, co sprawna kobieta robi rękami, ja robię nogami. Chwytam lewą nogą i przytrzymuję prawą. Również piszę, choć nie najwyraźniej. Osobiście wypełniam wszystkie kwity na opłaty. Sama się czeszę, potrafię się wymalować – z dumą w głosie wylicza pani Monika. – Jak mężowi nie chce się robić śniadania, to sama sobie smaruję chleb pasztetem, kładę wędlinę. Umierałam dwa
To, czego nie wybaczymy Susan
Mówiono, że ukradła kontrkulturze jej najcenniejszą wartość i oddała za darmo mieszczanom z klasy średniej. Podobno nawet po śmierci jej ciało pozowało do zdjęć na lotnisku. I zawsze grała na siebie, za nic mając roszczenia środowisk LGBT czy nierówności klasowe w ówczesnej Ameryce. Kilka dni temu obchodziliśmy 90. urodziny nieżyjącej już myślicielki Susan Sontag. Po przejrzeniu polskiej prasy i portali społecznościowych z ostatnich dni czytelnik może łatwo odpowiedzieć sobie na pytanie, za co lubimy Susan Sontag (do jej sukcesów należą m.in. książki, które weszły do kanonu humanistyki – „Przeciw interpretacji i inne eseje” oraz „O fotografii”). Za co zaś jej nienawidzimy? Kanoniczny już esej „Notatki o kampie” spotkał się nie tylko z salonowym hajpem, ale także z wrogim przyjęciem. Na przełomie lat 70. i 80. zarzucano mu nierzetelność (to jakieś „notatki”), niejasną metodologię i skrajny subiektywizm (skoro kamp jest „w oku patrzącego”, to jak w ogóle można go definiować?). Szczególnie zaś krytykowano przesunięcie tego wywrotowego przecież zjawiska w obszar estetyki, tak że stawało się jedynie miejską ciekawostką dla elit. A przecież wielu badaczy z kręgu kultury alternatywnej czy marginesowej zaznaczało, że kamp to przede wszystkim zarządzanie piętnem (nie tylko odmiennościowym, ale też związanym z wykształceniem czy „gustem” klasy robotniczej i ludu). Nawet dziś,
Nic w życiu nie jest za darmo
Przeciw władzy możemy się zbuntować, musimy tylko wiedzieć, jakie są konsekwencje. Ja je znam: zostajesz osamotniony Jerzy Lach – pisarz „Krótka historia jednego awansu” to książka moralnego niepokoju. Pokazujesz nam bohatera, Maksa, który zostaje odarty ze złudzeń, gdy spotyka na swojej drodze bezlitosnych reprezentantów systemu próbujących wykorzystać jego naiwność. Też masz takie bolesne doświadczenia? – Każdy autor przemyca do książek nieco wątków autobiograficznych. Przyznaję, że w tej jest ich sporo. Nie można jednak nazwać jej stricte autobiografią, bo zbyt wiele w niej fikcji literackiej. Mój bohater wyjechał z prowincjonalnego miasteczka do stolicy, by zająć się amatorskim teatrem alternatywnym, dokładnie tak, jak zrobiłem to ja. Moja kariera toczyła się bardzo różnie. Bohater powieści poszedł w konkretnym kierunku, ale właściwie nie wiem, czy miał jakiś wybór. Być może tak, ale bardzo zależało mu na tym, żeby osiągnąć sukces. Wygrał konkurs, nie wiedząc, że całe przedsięwzięcie jest ustawione. Został dyrektorem departamentu kultury, tak jak ja. Następnie dostał się w tryby machiny urzędowo-politycznej. Opowieść o tym konkretnym bohaterze ma jednak wymiar uniwersalny. Większość z nas trafiła na kogoś, kto chciał nas użyć jako narzędzia do rozegrania pewnych sytuacji. – I to niezależnie od tego, czy pracujemy
Uratuje nas tylko śmiech
Wszyscy płyniemy statkiem, który już dawno obrał kurs na katastrofę Ruben Östlund – szwedzki reżyser, scenarzysta i montażysta filmowy Jakie trzy rzeczy zabrałbyś na bezludną wyspę? – Nadajnik GPS i kuchenkę gazową, żebym mógł zagotować wodę. Nie jest to specjalnie oryginalne, ale to przyszło mi od razu do głowy. A nie np. precle? – Nie. Myślę jednak, że bohaterowie „W trójkącie” woleliby mieć precle jako trzecią niezbędną do przeżycia rzecz. Aby zdobyć pożywienie w warunkach bezludnej wyspy człowiek zrobi wszystko. A ty jak poradziłbyś sobie w takiej ekstremalnej sytuacji? Chodzi mi o męski instynkt przetrwania. – Spróbowałbym polegać na moich umiejętnościach społecznych. Jako reżyser chyba jestem dość uzdolniony w tym zakresie. Starałbym się manewrować grupą za pomocą tej umiejętności, ponieważ nie wiem, jak rozpalić ognisko, jak złowić i przyrządzić rybę. Naprawdę! Nie jestem też żadnym ciachem, aby moją walutą w takiej survivalowej sytuacji była uroda, więc raczej seks za pożywienie, tak jak w filmie, nie wchodziłby w rachubę. Zaczęliśmy rozmowę od bezludnej wyspy, to na niej rozgrywa się ostatnia część twojego filmu „W trójkącie”. To tutaj dokonuje się całkowite odwrócenie społecznych hierarchii i demistyfikacja naszych wyobrażeń o sobie i innych. – Razem z bohaterami, młodą parą influencerów