Sto lat prof. Krawczuka

Sto lat prof. Krawczuka

Był niezwykłym popularyzatorem wiedzy o antyku, posłem, ministrem, czarującym telewizyjnym gawędziarzem

Na cmentarzu Rakowickim w Krakowie pożegnaliśmy w miniony piątek, 3 lutego, prof. Aleksandra Krawczuka, nestora polskich historyków, wielkiego znawcę starożytności, byłego ministra kultury. Każda jego książka: „Poczet cesarzy rzymskich”, „Poczet cesarzy bizantyjskich”, „Pan i jego filozof” czy „Cesarz August”, była wydarzeniem na rynku księgarskim. Miliony widzów z zapartym tchem oglądały cykl telewizyjnych filmów „Antyczny świat profesora Krawczuka”. Historię Grecji czy Rzymu opowiadał w sposób barwny, żywy, prosty, zrozumiały i prawdziwy. Żył sto lat i siedem miesięcy.

Pożegnaliśmy też przyjaciela PRZEGLĄDU. Nasz tygodnik profesor czytał od lat. Znał świetnie Jerzego Domańskiego, Jana Widackiego, Bronisława Łagowskiego, Andrzeja Romanowskiego i Roberta Walenciaka. Był i dla mnie wielkim autorytetem. Gdy wzburzony wpadałem do jego domu i mówiłem, że znowu przeczytałem jakiś idiotyczny artykuł na temat interpretacji najnowszej historii Polski lub odkrycia przez IPN kolejnego nowego bohatera, kazał mi usiąść, proponował koniaczek, bo to dobre na serce, i spokojnie mówił, że nawet tysiąc dobrze opłacanych przez rząd historyków nie zmieni dziejów Polski, prędzej lub później przemówią fakty i dokumenty.

W ubiegłym roku, z okazji ukończenia przez prof. Krawczuka stu lat, 7 czerwca miasto Kraków urządziło mu w pałacu Krzysztofory, siedzibie Muzeum Krakowa, huczne urodziny, w których także uczestniczyłem. W głównym holu otwarta została wystawa „Aleksander Krawczuk, Sto lat…” z wieloma zdjęciami i pamiątkami z prywatnych zbiorów profesora, jego książkami, odznaczeniami, maskotkami, maszyną do pisania. W Sali Miedzianej o jubilacie mówili prezydent Krakowa Jacek Majchrowski, krakowscy profesorowie i dr Michał Niezabitowski – dyrektor Muzeum Krakowa, jego były student. Odbyła się również premiera filmu „Kto wiedzy szuka, czyta Krawczuka” w reżyserii Ewy Święs-Kucybały. A potem był bankiet, dużo dobrego wina, potrawy zimne i ciepłe, desery. Brakowało tylko… samego Krawczuka, który zaniemógł. Było już za późno, aby urodziny odwołać, bo takie uroczystości planowane są dużo wcześniej, więc toasty z życzeniami zdrowia były wznoszone zaocznie. W Krakowie wszystko jest możliwe, nawet urodziny bez jubilata.

Spacerkiem po Krakowie

Aleksander Krawczuk jak nikt inny związany był uczuciowo z Krakowem. Urodził się w kamienicy na Rynku Głównym, w której dzisiaj znajduje się restauracja Wierzynek. Cały czas udowadniał, że gdyby stolica Polski nadal była w Krakowie, to w Polsce byłoby dużo lepiej. Na lewo i na prawo sypał anegdotami i wszystkie dotyczyły Krakowa, nawet te zasłyszane w Warszawie przerabiał na krakowskie.

Codziennie rano wychodził ze swojego domu przy ulicy Antoniego Stawarza, niedaleko kopca Krakusa, i szedł do centrum miasta, aby sprawdzić, czy wszystkie zabytki są na swoim miejscu. O godz. 10 spotykał się z profesorami w hotelu Grand przy Sławkowskiej i te spotkania, na których dowiadywał się, co słychać w mieście, w polityce, na uczelniach, nazywał „kawiarnianą akademią nauk”. O godz. 11 był już w kawiarni księgarni Matras na Rynku Głównym, gdzie miał zarezerwowany dla siebie stolik. Chwilę po wejściu profesora zjawiał się kelner z kieliszkiem dobrego koniaku „od szefa”, na serce. Wkrótce dosiadali się czytelnicy, nie tylko jego książek, młodzi autorzy, z każdym chętnie rozmawiał. Potem długo w tej księgarni przeglądał wszystkie nowości, a koło południa robił to samo w składzie tanich książek na Grodzkiej 50. Ku przerażeniu żony Barbary niemal codziennie przynosił do domu nowe książki, których nie był w stanie przeczytać, i mówił, że nie ma sprawy, na każdą z nich przyjdzie odpowiedni czas.

Kilka razy towarzyszyłem prof. Krawczukowi w jego wędrówkach po krakowskich księgarniach i antykwariatach, podziwiając jego orientację na temat tego, na której półce może być coś ciekawego. Sporo książek kupiłem za jego namową i, co ciekawe, nigdy nie zaproponował mi żadnej książki historycznej. Najczęściej radził kupić coś z dziedziny filozofii, obyczajów, medycyny. Gdy sam nabył podręcznik do nauki języka chińskiego, wyjaśnił, że język chiński jest mu potrzebny wyłącznie do ćwiczenia pamięci.

Recepty na sto lat

Prof. Krawczuk skarżył się, że czytelnicy jego książek, zamiast pytać o cesarzy rzymskich, zburzenie Kartaginy czy Koryntu, bez przerwy zadają mu jedno i to samo pytanie, co trzeba robić, aby żyć tak długo i być tak sprawnym jak on. Wtedy przypatrywał się osobie zadającej pytanie i oceniał jej wiek, w czasie publicznych spotkań zaś sprawdzał, czy na sali nie ma małolatów, i recytował: „Moją niezawodną receptą na długowieczność są trzy czynniki: alkohol, książki i seks. Alkohol – bo pobudza krążenie, książki utrzymują szare komórki w jako takiej formie, a seks to dar bogów, dla przyjemności”.

Natomiast dla znajomych miał trochę inne lekarstwa. Wybitny krakowski poeta Józef Baran, gdy się dowiedział, że prof. Krawczuk zmarł, dożywszy niemal 101 lat, tak napisał na swojej stronie w internecie: „Kiedyś pytałem go, jaka jest recepta na długie życie. Twierdził, że umiejętność cieszenia się z sukcesu innych, niezazdroszczenie im (bagatela!), pogodny, życzliwy stosunek do ludzi, jako rodzaj otwartości, dalej – dobre geny, szczęśliwe zbiegi okoliczności historii i przypadków (że nie spada Ci na głowę dachówka albo bomba). Kolejna recepta – mieć świadomość, że już wszystko, co jest – było w starożytnej Grecji czy Rzymie, czyli utrzymywać dystans do własnych przeżyć, do własnego życia. Pan Aleksander ten dystans miał, był właścicielem skarbu nieocenionego, czyli poczucia humoru, nie tylko na temat bliźnich, własnej żony, ale i siebie. Raz obwieścił, że zakupił dla żony jej upragnione futro… a właściwie książkę o futrach. Spotykaliśmy się w księgarni Matras, gdzie codziennie bywał. Tytułował mnie zawsze Panem Poetą”.

Nie będę ukrywał, że też o to samo pytałem. Wtedy profesor podszedł ze mną do jednego z regałów w Matrasie i zaproponował mi kupno książki „Bez pośpiechu” Carla Honorégo, kanadyjskiego dziennikarza mieszkającego w Londynie, jednego z twórców ruchu Slow. Po jej przeczytaniu będę wiedział, że receptą na długie życie jest zachowanie spokoju i pamiętanie o łacińskiej zasadzie festina lente, śpiesz się powoli.

Bezpartyjny lewicowiec

W latach 1986-1989 prof. Aleksander Krawczuk był ministrem kultury i sztuki w rządach Zbigniewa Messnera i Mieczysława Rakowskiego, potem od 1991 do 1997 r. sprawował mandat posła w I i II kadencji Sejmu z ramienia SdRP. Całe życie był człowiekiem lewicy, choć nigdy do żadnej partii politycznej nie należał.

Pamiętam, że wielu twórców bardzo dobrze oceniało go jako ministra kultury, nie doprowadzał do konfliktów, z szacunkiem traktował ludzi pióra, malarzy, reżyserów. Zlikwidował podział na literaturę krajową i emigracyjną, nie było autorów zakazanych. Miał oczywiście wpadki, bo któż ich nie ma. Chociażby groteskowa historia ze sprowadzeniem z Ukrainy zwłok Stanisława Ignacego Witkiewicza – minister Krawczuk przypuszczał, że w trumnie przekazanej przez Rosjan mogą być zwłoki kogoś innego, ale uroczystości pogrzebowe w Zakopanem były zorganizowane na tak wielką skalę, że nie odważył się odwołać pogrzebu. Potem okazało się, że w trumnie były szczątki młodej Ukrainki, a nie Witkacego.

Wspomniany już Józef Baran napisał w internecie: „Niektórzy uważali, że był ministrem nie wtedy, kiedy należało, ale ja uważam, że w każdych czasach potrzebny jest dobry minister kultury. Był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, czyli kompetentnym ministrem kultury”.

Potem wiele razy Aleksander Krawczuk zabierał głos w ważnych sprawach. Gdy zapytałem go, co sądzi o zawieszeniu krzyża w sali obrad plenarnych Sejmu, odpowiedział: „W Ameryce żadne prawo nie zabrania powieszenia krzyża w sali obrad Kongresu, a jednak nikt nie wpadł na pomysł, aby go tam zawiesić, gdyż szanuje się poglądy wszystkich obywateli, nie tylko katolików. Obrońcom krzyża zasiadającym w ławach sejmowych powiedziałbym, że istota chrześcijaństwa tkwi nie w kulcie symboli, ale w czynieniu dobra, w wybaczaniu i niepopisywaniu się religijnością” (PRZEGLĄD, nr 46/2011).

Na moje pytanie, dlaczego jako historyk nie poparł grupy opozycjonistów, którzy w czerwcu 2012 r. w krakowskim kościele Salezjanów urządzili głodówkę, domagając się zwiększenia liczby lekcji historii w szkołach, powiedział: „Czy będą tygodniowo dwie, czy nawet cztery godziny więcej, to nic nie da, bo w tych głodówkach chodziło o czasy nam współczesne, a dokładnie o nauczanie »naszej historii«, mówiącej o osiągnięciach solidarnościowej opozycji w walce o demokrację i w obaleniu komunizmu. Jest rzeczą zrozumiałą, że każdy człowiek pragnie, aby o nim uczono w szkołach, ale nauczanie o »naszych bohaterach«, i to bez perspektywy czasowej, nie jest historią. Nauczanie historii polega na tym, że daje się pewną panoramę dziejów ludzkości i umieszcza się swoje czasy w ciągu wydarzeń. Skoro jest to głównie o nas, o naszych osiągnięciach, o naszym bohaterstwie, nie jest to historia, ale zwykła propaganda lub publicystyka” (PRZEGLĄD, nr 23/2012).

Unia jak Imperium Romanum

Prof. Krawczuk nie pisał książek o czasach nam współczesnych, ale zawsze powtarzał, że Unia Europejska przypomina mu wielkie Imperium Romanum, choć nie możemy zapominać, że Rzymianie do dobrobytu i praworządności doszli poprzez morze przelanej krwi. Rzym upadł i teraz Europa odrodziła się pod postacią Unii Europejskiej.

I na koniec ciekawostka. Rok przed wejściem Polski do Unii, w kwietniu 2003 r., mój redakcyjny kolega Robert Walenciak zapytał prof. Krawczuka, jakie ma marzenia. Usłyszał: „Obecnie moim marzeniem jest, bym umarł jako obywatel Unii Europejskiej z euro jako moją monetą w kieszeni” (PRZEGLĄD, nr 17/2003). Minęło 20 lat, a my dalej mamy w portfelach złotówki.

Żegnamy Cię, Profesorze, dużo nas nauczyłeś.

Fot. Forum

Wydanie: 06/2023, 2023

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy