Nic w życiu nie jest za darmo

Nic w życiu nie jest za darmo

Przeciw władzy możemy się zbuntować, musimy tylko wiedzieć, jakie są konsekwencje.

Ja je znam: zostajesz osamotniony


Jerzy Lach – pisarz


„Krótka historia jednego awansu” to książka moralnego niepokoju. Pokazujesz nam bohatera, Maksa, który zostaje odarty ze złudzeń, gdy spotyka na swojej drodze bezlitosnych reprezentantów systemu próbujących wykorzystać jego naiwność. Też masz takie bolesne doświadczenia?
– Każdy autor przemyca do książek nieco wątków autobiograficznych. Przyznaję, że w tej jest ich sporo. Nie można jednak nazwać jej stricte autobiografią, bo zbyt wiele w niej fikcji literackiej. Mój bohater wyjechał z prowincjonalnego miasteczka do stolicy, by zająć się amatorskim teatrem alternatywnym, dokładnie tak, jak zrobiłem to ja. Moja kariera toczyła się bardzo różnie. Bohater powieści poszedł w konkretnym kierunku, ale właściwie nie wiem, czy miał jakiś wybór. Być może tak, ale bardzo zależało mu na tym, żeby osiągnąć sukces. Wygrał konkurs, nie wiedząc, że całe przedsięwzięcie jest ustawione. Został dyrektorem departamentu kultury, tak jak ja. Następnie dostał się w tryby machiny urzędowo-politycznej. Opowieść o tym konkretnym bohaterze ma jednak wymiar uniwersalny.

Większość z nas trafiła na kogoś, kto chciał nas użyć jako narzędzia do rozegrania pewnych sytuacji.
– I to niezależnie od tego, czy pracujemy w kulturze, czy w biznesie. Trudno z takich sytuacji się wyzwolić, bo opierają się one na transakcjach wymiennych. Właściciele korporacji dają pracownikom samochód, telefon czy możliwość wyjazdu. W polityce oprócz służbowego auta są jeszcze obietnice awansu – tak pokonuje się kolejne szczeble drabiny zawodowej. Niestety, za wszystko się płaci. Nic w życiu nie jest za darmo. Powstaje zatem pytanie, jaką decyzję podejmie każdy z nas. To zależy od nas, wbrew temu, co czasami się mówi. I to my ponosimy ewentualne konsekwencje swoich czynów. Maks też je poniósł. Szedł w konkretnym kierunku, dostał kopniaka i odsiedział swoje w więzieniu, chociaż na to nie zasłużył, ale na samą karę już tak.

Naprawdę tak myślisz?
– Tak, bo mógł wcześniej wycofać się z całej sytuacji, jednak tego nie zrobił. Postawiono mu nieprawdziwe zarzuty, ale niestety to dziś powszechna praktyka. Ludzi niszczy się, naklejając im na oczach czarny pasek w telewizji i dopisując symbolicznego Józefa K. z „Procesu” Kafki, chociaż wszyscy doskonale wiedzą, o kogo chodzi. Po miesiącu okazuje się, że Józef K. został aresztowany niesłusznie, nie ma przeciw niemu żadnych dowodów i zostaje wypuszczony. Problem w tym, że jest wówczas już skończony, nie osiągnie niczego. A to wszystko dzieje się wtedy, kiedy ludzie chcą się wyalienować z panującego systemu, co grozi upadkiem, bo stado zawsze wyrzuci z grupy czarną owcę.

Twoja książka jest naznaczona pesymizmem – niby wierzysz w to, że jednostka może się zbuntować, wyłamać i przetrwać, ale już nie w to, że system da się zmienić.
– Wierzę w człowieka i jego zdolność do buntu. Natomiast faktycznie systemu nie da się zmienić. Nawet gdyby to się udało, przyszedłby nowy; podobnie jest z ustrojami politycznymi. Ale człowiek ma wolną wolę i może samodzielnie podejmować decyzje. Nie jest tak, że wszystko dzieje się niezależnie od nas, a my każdego ranka zastanawiamy się tylko, co tego dnia się wydarzy. Stojąc na rozstaju, też wybierasz, czy idziesz w lewo, czy w prawo. Wybór pada na konkretną drogę i różne rzeczy mogą się na niej wydarzyć, ale wszystkie mają początek w twojej decyzji. Bohater mojej książki dostał propozycję wyprowadzki do Warszawy i skorzystał z niej, co wygenerowało różnego rodzaju problemy. Dążył do realizacji marzeń i w pewnym sensie był niepoprawnym idealistą, jakby nie widział, co dzieje się wokół niego. Decydując się na wejście do stada, powinien być gotowy na to, że będzie musiał stać się wilkiem. Jeżeli nie zabije on, to zabiją jego. Takie są prawa miejskiej dżungli. Maks naiwnie myślał, że awansuje się wtedy, kiedy jest się dobrym merytorycznie.

A tak nie jest?
– Awansuje się dzięki znajomościom i wzajemnym przysługom. Ktoś może się ze mną nie zgodzić, ale takie są moje doświadczenia. Dlaczego ludzie zakładają partie polityczne? Bo w nich funkcjonuje się łatwiej. Będąc w partii i grzecznie słuchając odpowiednich ludzi, sprawiamy, że nasze kariery pną się w górę. Jednocześnie w ramach jednego ugrupowania pozabijalibyśmy się nawzajem, walczymy między sobą o pozycję. Kiedy zacząłem pracować w urzędzie marszałkowskim, wydawało mi się, że zostanę doceniony za dobrze wykonywaną pracę. Pamiętam pierwsze rozczarowanie, gdy okazało się, że na wyższe stanowisko powołano osobę, która była wcześniej kierownikiem PKS. Każda osoba z Radomia czy Płocka mogła zostać powołana na takie stanowisko. A ludzie żyją z tych posad. Nie dziwię się, że część społeczeństwa głosuje na tych polityków, na których głosuje. To jedna wielka sieć rodzinnych powiązań. Czyjaś córka dostała dobrą pracę, a za nią syn i ciotka… I wszystko dzięki miłemu panu, który od 20 lat rozdaje stanowiska niczym bóg. Jeżeli jakaś osoba wypadnie z tego łańcucha powiązań, może on się rozpaść. Dlatego panuje zasada: trzymajmy się tego, co mamy, bo mamy dobrze. Konkretni ludzie głosują na PiS czy PSL, bo mają z tego konkretne korzyści. Jeśli PiS straci władzę, trzy czwarte ogniw straci pracę. Kiedy rządy zakończyła PO, stanowiska nie zatrzymał nikt, ludzie zostali wyrzuceni na bruk. Nie chcę porównywać tych partii, bo jest między nimi istotna różnica. Ale ogólna zasada jest taka, że są to stada, które pilnują swojego terytorium.

Maks pochodzi jednak spoza układu, nie dostaje posady w urzędzie marszałkowskim, bo jest w danej partii politycznej. Nominacja nie jest za poglądy. Ale szybko się okazuje, że gdy pracuje się na stanowisku, poglądy mają ogromne znaczenie.
– Maks bardzo chciał uzyskać wyższy status społeczny. Na prowincji najważniejsze były dla niego duchowość i rozwój, a nie materia. Nieistotne było to, czy ma się drogi dom i dwa samochody. W Warszawie każdy zwraca uwagę na to, jakim samochodem jeździsz, z kim się spotykasz i jak jesteś ubrany. Te rzeczy zaczęły się liczyć i definiować wartość człowieka. A sam człowiek stał się jednostką materialną, osadzoną w konkretnych układach. Specjaliści od marketingu poradzą ci, żebyś na spotkania przyjeżdżał wypożyczonym samochodem, jeśli twój jest stary. Krawat, garnitur – wszystko ma być markowe. Jeśli idziesz na rozmowę, musisz dobrze wyglądać. Gdyby szef zobaczył, że przyjechałeś starym autem, na dzień dobry powiedziałby ci do widzenia. „Nie będę z panem rozmawiał, bo jest pan nieudacznikiem”. A może trzeba postępować odwrotnie? Obserwuję teraz młode pokolenie, które odważyło się powiedzieć „nie”. „Bawcie się w swoje drogie auta, wille i baseny. My będziemy minimalistami. Wystarczy nam łóżko lub materac do spania”. I ja z tym się zgadzam, choć wszyscy dążymy do tego, żeby mieć poczucie bezpieczeństwa, a pieniądze dają bezpieczeństwo i wolność. Ale nie za wszelką cenę.

W urzędzie marszałkowskim kompetencje nie są ważne?
– Na wielu stanowiskach znajdują się ludzie niekompetentni, którzy nie potrafią podjąć dobrej decyzji i w niczym się nie orientują. Nie chodzi o to, żeby ci ludzie byli kreatywni, żeby wnieśli jakieś zmiany. To prawdziwy dramat, a jednocześnie znak dzisiejszych czasów, że uprawia się tzw. kolesiostwo, co oznacza, że wracamy do starych czasów. Dopóki mamy w Polsce system partyjny, tak będzie zawsze, niezależnie od tego, która partia będzie u władzy. Każda będzie chciała osadzić na stanowiskach swoich ludzi, bo są to ludzie, którzy potem na nią zagłosują, wraz z całymi rodzinami. Niezależnie od tego, jakie poglądy i ideologię reprezentują. Przeciw władzy możemy się zbuntować, to wyłącznie nasza decyzja. Musimy tylko wiedzieć, jakie są tego konsekwencje. Ja je znam: zostajesz osamotniony.

Czy w takim razie bunt ma sens?
– Ludzie wychodzą na ulice w sytuacjach beznadziejnych. Potrafią krzyczeć, buntować się i mówić, że na coś się nie zgadzają. Jeżeli nie wygrają dziś, stanie się to za 10 lat. Ale wygrają. Podobnie można zapytać, co zyskały czarne parasolki sprzed kilku lat. Uważam, że bardzo dużo. Kobiety dały znać, że są razem, że integrują się niezależnie od swoich poglądów politycznych. Za czasów Solidarności ludzie także mieli różne poglądy, ale byli też jednością. I zwyciężyli. Podziały nastąpiły dopiero później. Uważam, że głos kobiet jest dzisiaj bardzo ważny, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Kobiety uzyskają to, co chcą. Nie wiem, czy będzie to korzystne dla nas, mężczyzn, ale na pewno zdobędą to, co im się należy, czyli równouprawnienie, o którym tylko się mówi, a którego tak naprawdę nie ma.

Podczas lektury odniosłem wrażenie, że pisanie dało ci sporo satysfakcji. Mogłeś ośmieszyć byłych pracodawców, trochę im dopiec, przerysowując ich.
– To była taka zemsta nietoperza. Chciałem oddać klimat i mechanizm rozmów, w których wysoko postawione osoby zarzucają wędkę, mówiąc: „Coś panu damy”. Jeśli jesteś naiwny, zaczynasz w to wierzyć. Ja uwierzyłem i zapłaciłem za to cenę. Ale wiem też, co się dzieje, gdy takie propozycje się odrzuca. W poprzedniej książce opisywałem moje przeżycia, kiedy tułałem się po dworcu i szukałem miejsca na nocleg. Dlatego nigdy nie oceniam ludzi przez ich pryzmat, bo nigdy nie wiem, co je wywołało, co się za nimi kryło. Staram się zresztą w ogóle nie oceniać ludzi. A te wybory, o których wspomniałem, są bardzo trudne. Pewnie gdybym był mnichem buddyjskim, po prostu bym tym ludziom podziękował, wysiadł z ich auta, odrzucił propozycję. Znalazłbym ludzi, którzy dadzą mi jeść. Ale nie jestem nim. Muszę się odnaleźć w tej rzeczywistości, wziąć odpowiedzialność za siebie i osoby, z którymi jestem – żonę, dzieci. Bo umówiliśmy się, że będziemy wspólnotą, że będziemy się nawzajem wspierać. Nasz sprzeciw wobec systemu może być odebrany jako nieodpowiedzialność.

W „Krótkiej historii jednego awansu” sporo miejsca poświęciłeś takim zagadnieniom jak coaching, poszukiwanie duchowości, życie wewnętrzne. To dla ciebie ważne aspekty?
– Kiedy przebrniemy już przez wszystkie etapy życia, które są dla nas istotne pod kątem materialnym, i osiągniemy pewien pułap, nagle zdajemy sobie sprawę, że nie to jest najważniejsze. Wcześniej buntujemy się, tak jak Maks, który dopiero gdy zbuntował się wobec marszałka, odsiedział swoje i zyskał czas na zastanowienie się, stał się innym człowiekiem. My chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, że cierpienie uszlachetnia. Jeżeli w naszym życiu nie wydarzy się nic dramatycznego, pozostaniemy przeciętni. Nie mówię, że mamy cierpieć cały czas, ale wszystko, co wydarza się w naszym życiu, skutkuje rozwojem osobistym. Jeżeli z tego nie skorzystamy, to sami jesteśmy sobie winni. Jestem optymistą i uważam, że wszystko, co się dzieje, jest po coś. Pytanie brzmi, jak to wykorzystam. Co mogę wziąć dla siebie? Jak sprawić, że coś takiego drugi raz mnie nie spotka, że stanę się lepszym człowiekiem? Że przestanę narzekać, podchodzić pesymistycznie do życia? A jeśli już dzieje się źle, to może będę umiał sobie powiedzieć, że uśmiech jest najważniejszy i trzeba się śmiać, nawet mimo zmarszczek. Dzięki temu żyje nam się łatwiej. Kładąc się spać, analizuję, co w moim życiu tego dnia się wydarzyło, i staram się zapamiętywać rzeczy dobre, a nie złe. Nie chcę zabierać i nosić ze sobą złości. Nawet jeśli było jej dużo, szukam dobrych akcentów.

Ważną bohaterką książki jest Warszawa, która pociąga i fascynuje, a jednocześnie wysysa energię i deprawuje.
– Lubię Warszawę, jest bardzo energetyczna. Kiedy do niej wracam i mijam tablicę z napisem „Warszawa”, od razu rośnie mi poziom adrenaliny. Dodaje mi ona energii do walki. Numerycznie zostało chyba zresztą zapisane, że Warszawa jest miejscem, które niesie jej bardzo dużo. Dlatego mieszkańcy tego miasta tak walczą. Nie wiem o co, ale o coś tam walczą. 100 km dalej wszyscy poruszają się wolniej, spacerują, przysiadają na ławkach, nie jedzą codziennie w restauracjach. Robią obiady w domu i nie narzekają. No dobra, narzekają, ale jakoś żyją. Nie mają w sobie negatywnej energii, nie krzyczą na siebie tylko dlatego, że zajechali sobie drogę. W Warszawie, gdyby mogli, zaczęliby do siebie strzelać z broni, co jest straszne. Ale na szczęście trochę to się zmienia. Stajemy się spokojniejszym społeczeństwem, bardziej demokratycznym. Mają na to wpływ m.in. przepisy wprowadzane przez Unię Europejską. Pamiętam, jak wszyscy buntowali się przeciwko zakazaniu palenia papierosów w restauracjach. A dzisiaj jakoś sobie z tym radzą. W restauracjach się nie pali, w pociągach się nie pali. Podobnie wygląda sprawa z przejściami dla pieszych. Ale czuję się też zmęczony Warszawą, tak jakby mnie wypluła. Zawojowałem ją na tyle, na ile mogłem, bo potrafię być wojownikiem. Ale nie chcę już stawać w szranki czy kandydować w konkursach, być dyrektorem teatru. Widzę problemy wielu instytucji, układy finansowe i polityczne, w które zostały wplątane. Podziwiam tych, którzy obecnie chcą zajmować wyższe stanowiska w ośrodkach kultury. Siebie tam już nie widzę.

A gdzie się widzisz?
– Znalazłem sobie fajne miejsce w życiu, a pisanie książek traktuję jako autoterapię. Pierwsza publikacja pozwoliła mi ponownie przeżyć moje życie osobiste, relacje z byłą żoną, dziećmi i siostrą. Kiedy ten proces się zamknie, to naprawdę następuje koniec. Już tego nie ma. Natomiast ta książka stanowiła dla mnie terapię zawodową, związaną z urzędem marszałkowskim. To też już mnie nie interesuje, zamknąłem ten rozdział.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 02/2023, 2023

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy