Tag "sport"

Powrót na stronę główną
Aktualne Sport

Iga Świątek skarbem narodowym: jest powszechną troską

Celem tej analizy jest zapewnienie prawidłowego treningu Idze Świątek tak by dominowała w światowym rankingu przez następne 10+ lat. Taką pozycję obecnie zajmuje, ale jej poziom wyszkolenia techniczno-taktycznego budzi duże wątpliwości wobec faktu, że Iga nieraz za łatwo

Sport

Hity i egzekucje

O nowej formule Ligi Mistrzów

Snu z powiek włodarzom UEFA nie przestaje spędzać widmo secesji najbogatszych klubów, ów demon pod nazwą Superliga, którym zawsze straszą Goliaci, kiedy powinie im się noga w sportowej rywalizacji z Dawidami. Dlatego nowa formuła Ligi Mistrzów ma tego demona imitować, tak by na jakiś czas uspokoić apetyty rekinów. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi w nowym regulaminie, wiadomo zatem, o co chodzi, jak zawsze. Bogaci mają wycisnąć jeszcze więcej hajsu, wysilając się mniej, ale kibicom trzeba wmówić, że jest wręcz przeciwnie – jeszcze więcej hitów przez trzy, a nie dwa dni tygodniowo. Czyli 30-zespołowa liga, w której tabelę zamyka się po ośmiu kolejkach? „Parszywa dwunastka” odpada z rozgrywek, średniacy będą się bili w repasażach, a pierwszych osiem drużyn wchodzi do fazy pucharowej automatycznie. Champions League do niedawna była ligą tylko metaforycznie, w nowej formule to słowo Champions ma wymiar poniekąd bałamutny – zwycięzców krajowych rozgrywek jest bowiem mniej niż połowa, a taka Atalanta Bergamo, RB Lipsk, Brest czy Girona tytułu mistrzowskiego nie zaznały nigdy. Bo też od kilku dekad nie chodzi o mistrzów wszystkich państw zrzeszonych w UEFA, lecz o mistrzostwo zdefiniowane bardziej ogólnie – to de facto klubowe mistrzostwa Europy, zmagania największych, najlepszych i z nielicznymi wyjątkami najbogatszych.

Nowa formuła ma wyeliminować martwe mecze pod koniec fazy grupowej, kiedy najlepsi, już pewni awansu, wystawiali rezerwy przeciw słabeuszom, a starcia gigantów, którzy sprawę promocji załatwili wcześniej, miały charakter towarzyski. Tyle że najmocniejsi i tak załapią się do ósemki już w pierwszych miesiącach, zimowe hity wciąż zatem będą grami o uśmiech prezesa. Faworyci zapewne i tak wygryzą wszystkich najpóźniej na etapie ćwierćfinałów. Ale również to ścisłe grono tytanów jest tak szerokie, że kilku potentatów po odpadnięciu będzie zgrzytało zębami, że nawet tak rozbudowaną i doładowaną finansowo LM oni czniają; znów zaczną się marudzenia, że trzeba stworzyć Superligę, w której bogaci nigdy nie odpadają, tylko grają z innymi krezusami ku pomnożeniu dochodów.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Kapiszony i fajerwerki

Probierz od poprzednika różni się na razie tym, że słabość polskiej piłki nie jest dla niego zaskoczeniem

Tylko nałogowi malkontenci mogą narzekać na ideę Ligi Narodów, dzięki której przeżywamy coś w rodzaju całorocznych piłkarskich mistrzostw Europy z finałami w czasie czerwcowych interregnów między mundialami i Euro. Gadanie, że nikt tego nie traktuje poważnie, a najlepsi te rozgrywki odpuszczają, jest bezczelnym kłamstwem lub niewczesną pociechą przegranych – dość było spojrzeć na pierwsze kilka minut potyczki Francji z Belgią, kiedy sędzia zdążył wlepić trzy żółte kartki, a rywale omal się nie pobili.

Dla najsilniejszych to okazja do ustawienia nowego fantu w pucharowej gablocie, a gdyby syci nie mieli apetytu, 1% ludzkości zdołałby wyeliminować problem głodu i nędzy na naszej planecie. Z kolei dla nieatrakcyjnych przeciętniaków, do których należy reprezentacja Polski, to okazja do konfrontacji z topowymi drużynami kontynentu, które nigdy by nas nie rozpatrywały jako partnerów spotkań towarzyskich. Dla outsiderów z mikropaństewek zaś to jedyna szansa, by ucieszyć się zwycięstwami, a nawet poliderować choć przez chwilę w grupie – jak San Marino, najgorsza drużyna świata, która właśnie pierwszy raz w historii wygrała mecz o punkty (1:0 z Liechtensteinem). Stworzono bowiem grupy wedle poziomów sportowych – mocni biją się z mocnymi, słabi ze słabymi i tylko Polska jakimś cudem od początku istnienia tych rozgrywek pomimo ewidentnej słabości wciąż utrzymuje się w grupie najmocniejszych.

W Glasgow starły się dwie najgorsze drużyny ostatniego Euro: Polska i Szkocja. Wygraliśmy, ale cokolwiek szczęśliwie – tylko dlatego, że obrońcy Szkotów głupieli na widok Zalewskiego wjeżdżającego w ich pole karne. Przeciw Chorwatom Nicola mógł szarżować już tylko we własnym polu karnym, czemu zresztą zaskoczeni rywale przyglądali się równie biernie – gdyby któryś z nich wpadł na pomysł, żeby mu piłkę odebrać, przegralibyśmy wyżej – zasłużenie. Dwa mecze kadry Probierza utrwaliły stan rzeczy i pokazały, żeśmy odzyskali dawną regularność – silnym nie dajemy rady podskoczyć, ale słabych odprawiamy z kwitkiem. Feralna kadencja Fernanda Santosa była jak wstawienie kozy do ciasnego domostwa z talmudycznej przypowieści – wystarczyło się go pozbyć i już czujemy powszechną ulgę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport Wywiady

Percie, granie i zerwy

O wspinaczce na czas i czasie na wspinaczkę

Andrzej Marcisz – taternik, zdobywca wszystkich wierzchołków Tatr Andrzej Marcisz – (ur. w 1961 r.) wielokrotny mistrz Polski we wspinaniu w konkurencjach szybkościowych i na trudność. Brązowy medalista Pucharu Świata (1989) i mistrzostw Europy (1992). Wytyczył kilkadziesiąt nowych, ekstremalnie trudnych dróg wspinaczkowych w Tatrach i skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W 2015 r. dokonał samotnego przejścia głównej grani Tatr Wysokich. Dotknął każdego nazwanego wierzchołka tatrzańskiego (jest ich prawie 1,2 tys.!). Ostatnio wydał przewodnik „Żelazne percie Tatr” w wydawnictwie Bezdroża.

Mam ochotę cię przedstawić jako największego żyjącego znawcę Tatr. Chyba nie ma w tym przesady, jesteś jedyną osobą, która w tych górach była WSZĘDZIE?
– Powszechnie uważa się, że następcą Włodka Cywińskiego jest Grzesiek Folta, zna Tatry bardzo dobrze, jest młodszy i bardzo aktywny – jest duże prawdopodobieństwo, że też był wszędzie. Przeszedł również główną grań Tatr solo.

Ale w wielu miejscach to ty byłeś pierwszy. Rozmawiamy przy okazji twojej nowej książki, „Żelazne percie Tatr”, która jest w zasadzie pierwszym twoim przewodnikiem całkowicie turystycznym.
– Ta pozycja powstała rozpędem, była skutkiem moich przygotowań do większego przewodnikowego projektu. W ostatnich latach chodziłem po Tatrach bardzo intensywnie, zrobiłem dziesiątki tysięcy zdjęć, mogłem je spożytkować w książce skierowanej do szerszego grona miłośników Tatr. Przeszedłem kolejny raz te wszystkie szlaki tatrzańskie, na których są zainstalowane dodatkowe zabezpieczenia.

Dodajmy, że nie tylko na powierzchni, bo opisujesz także szlaki jaskiniowe. W Mylnej, Raptawickiej i Smoczej Jamie też są klamry lub łańcuchy.
– Przyjąłem zasadę, że jeśli na szlaku jest chociaż jeden krótki łańcuch, to już się załapuje do przewodnika – czasem to tylko jedno miejsce na długiej, łatwej drodze, jak w przypadku dojścia do Zbójnickiej Chaty. Oczywiście w Słowackich Tatrach jest tych zabezpieczonych dróg znacznie więcej, choćby na trasie na Gerlach czy Łomnicę, które opisałem w poprzednim przewodniku „Wielka Korona Tatr”. Teraz skupiłem się na drogach znakowanych, które każdy może przejść samodzielnie i legalnie.

Tytuł nawiązuje do przewodników ferratowych, ten rodzaj wykwalifikowanej turystyki staje się coraz popularniejszy, ale Tatry są pod tym względem górami szczególnymi – nie ma w nich stalowych lin, tylko łańcuchy, do których nie jest przystosowany sprzęt ferratowy.
– To prawda, nigdzie poza Tatrami nie spotkamy łańcuchów. Występuje w związku z tym problem z asekuracją. Przeprowadziłem długą rozmowę z ekspertami z firmy Petzl – niby nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby używać tych ferratowych karabińczyków i lonży, ale żaden producent nie daje gwarancji, że to zadziała przy takim łańcuchowym oporęczowaniu. Żadna firma nie robiła atestów lonży z absorberem na łańcuchy, bo w innych górach typu alpejskiego ich nie uświadczysz.

Kiedy jako dzieciaki śmigaliśmy po Orlej Perci, nie śniło nam się jeszcze, żeby zakładać w tym celu kaski i uprzęże, ale styl turystyki wysokogórskiej się zmienił, tymczasem w Tatrach zabezpieczenia w trudnych miejscach pozostały rodem z XX w.
– Liczba turystów na szlakach też wzrosła ogromnie, ale warto nadmienić, że po polskiej stronie w dużej mierze łańcuchy zostały wymienione na nowe, na Słowacji jest różnie, bywa wręcz fatalnie niebezpiecznie – wiele łańcuchów jest przerwanych…

…tylko że łańcuchy po polskiej stronie wciąż często są w fatalnych miejscach, jak choćby w Żlebie Honoratki, gdzie jeszcze w lipcu znajdują się częściowo pod stwardniałym śniegiem i nie da się z nich korzystać. To bodaj najbardziej feralny, wypadkowy punkt Orlej Perci.
– Honoratka, żleb z Granackiej i Buczynowej Przełęczy to rzeczywiście niebezpieczne miejsca, gdzie nawet w lipcu należałoby mieć raki. Ale kto o tym myśli, kiedy wychodzi w góry w 30-stopniowym upale? Tu można by próbować zasugerować Tatrzańskiemu Parkowi Narodowemu, żeby, podobnie jak to się robi w Alpach, wprowadził dodatkowy poziom zabezpieczeń, drugą linię łańcuchów, zamontowaną wyżej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Czy zarząd PKOl powinien zmienić prezesa?

Robert Korzeniowski,
czterokrotny mistrz olimpijski

Tak. Odsunięcie prezesa PKOl powinno być jednak dopiero początkiem dyskusji o procesie uzdrowienia tej instytucji. Trzeba zadać sobie pytanie, czym PKOl ma się zajmować, bo można odnieść wrażenie, że jego ostatnie działania są odległe od tego, co zawarto w statucie. Pan Piesiewicz powinien jak najszybciej podać się do dymisji. Chodzi tu nawet nie o jego osobisty interes czy uwikłanie polityczne, ale o to, jak na jego obecności w ruchu olimpijskim cierpi cały polski sport.

Michał Listkiewicz,
działacz sportowy, sędzia piłkarski

PKOl jest instytucją zakładaną przez wielkich Polaków, i to w czasach tuż po odzyskaniu niepodległości. Przez lata prezesami tej instytucji byli wybitni ludzie. Prezesem PKOl powinna być osoba nieuwikłana w bieżące polityczne spory. To ktoś, kto powinien działać ponad wszelkimi podziałami. Dziś sprawa prezesa PKOl jest medialnie bardzo upolityczniona. O jego odwołaniu powinno zadecydować całe środowisko sportowe, czyli wszyscy zrzeszeni członkowie PKOl. Impuls do takiego ruchu powinna jednak dać komisja rewizyjna, która wcześniej zweryfikowałaby nieprawidłowości. PKOl nie może działać długo w konflikcie z rządem i Ministerstwem Sportu, bo muszą to być naczynia połączone.

Witold Bereś,
miesięcznik „Kraków i Świat”

The Games must go on, rzekł Avery Brundage, szef MKOl, gdy palestyńscy terroryści zabili izraelskich olimpijczyków w Monachium w 1972 r. Był to ten ramol, który wyrzucał olimpijczyków, gdy zobaczył ich z coca-colą podczas konferencji prasowej. Wtedy zrozumiałem, że sport to taki biznes jak inne, tyle że zarabia, kryjąc się pod hipokryzją. I wyrosłem ze złudzeń. Później wyrosłem z młodzieńczej choroby liberalizmu, dziś jasne jest dla mnie, że na wielu polach musi istnieć porozumienie ogółu, by wspierać potrzebujących i słabszych. Wygląda na to, że w III RP dojrzałość przydaje mi się jak Himilsbachowi angielski. Bo sport nad Wisłą to a) wspieranie niepotrzebujących, czyli działaczy na żerowisku; b) biznes, ale dla stacji TV i korporacji reklamowych. I tylko słabszych faktycznie się wspiera, bo odwaga ujawnienia łajdactw przez polskich olimpijczyków rośnie z każdą olimpiadą wprost proporcjonalnie do ich sukcesów. OK – kto lubi amerykański pro wrestling, gdzie zapaśnicy udają, że biją, a publika udaje, że się boi – jego sprawa. Ale dlaczego mają udawać za pieniądze podatnika, który nie ma w mieście gdzie pokopać piłki z wnukami, bo za jego szmal cwani nieudacznicy bawią się w najlepsze?

Grzegorz Kalinowski,
były dziennikarz sportowy, pisarz

Pytanie powinno brzmieć: jak to się stało, że ten człowiek został prezesem PKOl?

 

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Jasny gwint w bramce

Czy Szczęsny to najlepszy bramkarz w historii polskiej piłki? Statystyki na to wskazują: 84 mecze – najwięcej w kadrze, 34 czyste konta – też rekord.

„Jak pająk się nad dziuplą bramki rozczapierza, jak krzak wystrzela w niebo, człowiek-barykada” – to oczywiście Kazimierz Wierzyński o Zamorze, ale równie dobrze pasują te wersy do Wojciecha Szczęsnego. Paradoks pozycji bramkarza polega na tym, że im gorzej gra drużyna, tym większą szansę ma golkiper na życiowe popisy. To w trzecioligowym Brentford jeszcze jako nastolatek Szczęsny zasłużył sobie na miano klubowego bramkarza dekady i wyrobił markę. To w permanentnie słabującej reprezentacji Polski zagrał najlepsze spotkania i przyciągnął uwagę świata. W topowych klubach głównie musiał dbać o koncentrację, w Brentfordzie i reprezentacji musiał być skupiony w pełnym wymiarze czasowym, bo nasi byli nieustannie bombardowani przez rywali.

Kończąc karierę w szczytowej formie, zaskoczył wszystkich, być może także samego siebie. Uczynił to akurat w tym dniu, w którym po 14 latach ogłosili powrót na scenę jego muzyczni idole – Liam i Noel Gallagherowie, założyciele zespołu Oasis. Imiona dzieci Szczęsnego – Liam i Noelia – wydawać się mogą nietypowe, dopóki nie odczyta się ich w kluczu fanowskim. Impuls do ogłoszenia zamknięcia kariery sportowej też mógł płynąć z tej rockowej strony. Nie zapominajmy jednak, że pierwszy album Oasis nosił tytuł „Definitely Maybe”.

Wstrzymajmy się zatem z ceremoniami pożegnalnymi. Jest w tej decyzji element przekory, z której Szczęsny zawsze słynął, ale i urażonej ambicji – po zwolnieniu z Juventusu nasz reprezentacyjny bramkarz czekał, aż zgłosi się klub godny jego talentu. I wyglądało na to, że się nie doczeka, choć okienko transferowe trwało do końca sierpnia, a w ostatnich godzinach często spinane są sensacyjne transfery. Pewnie musiałby zejść poziom niżej niż Stara Dama, ale wtedy miałby więcej roboty za mniejsze pieniądze. Kiedy 32-letni Zbigniew Boniek wieszał buty na kołku, także mógł z powodzeniem grać jeszcze przez lata, miał oferty z innych klubów, m.in. z Tottenhamu, ale, jak mówiono we Włoszech, „odkochał się w piłce”.

Ze Szczęsnym wygląda to podobnie, wszak właśnie oświadczył, że „ciało wciąż czuje się gotowe na wyzwania, ale serca już tam nie ma”. Jest więcej podobieństw między Bońkiem i Szczęsnym – obaj większość kariery spędzili w Juventusie i Romie, obaj trafili tam po latach sukcesów w pierwszym wielkim klubie (Szczęsny w Arsenalu, Boniek w Widzewie – tak, Widzew na początku lat 80. był europejską potęgą). Obaj też mieli pecha w kluczowych chwilach kariery reprezentacyjnej – gdyby nie przypadkowa kartka dla Bońka w meczu z ZSRR, Zibi zagrałby w półfinale mundialu ‘82 przeciw Włochom, a wtedy nasze szanse na dalszy awans i złoto wzrosłyby niepomiernie. Gdyby nie kontuzja w pierwszym meczu Euro 2016, Szczęsny jako specjalista od bronienia karnych dałby nam może awans do półfinału kosztem Portugalii (a tam czekała Walia, z którą przegrywać nie umiemy). Owóż drobne nieszczęścia obu tych wybitnych piłkarzy wpłynęły na losy narodowego futbolu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Czy Polska powinna starać się o organizację igrzysk olimpijskich?

Grzegorz Lato,
piłkarz, złoty medalista olimpijski

Część społeczeństwa, która dziś tak bardzo się przejmuje tematem, tych igrzysk nie dożyje. Na przykład ja miałbym w 2044 r. 94 lata, tymczasem średnia życia mężczyzn w Polsce to 75 lat. A w cuda raczej nie wierzę. Jednocześnie życzę naszemu społeczeństwu, aby miało okazję przeżyć taką imprezę jak olimpiada. Przed 2012 r. nikt nie wierzył, że damy radę zorganizować Euro. Dzięki mistrzostwom Europy nadrobiliśmy z częścią infrastruktury, takiej jak autostrady, z których korzystamy cały czas. Warto jednak pamiętać, że decyzję o organizowaniu igrzysk olimpijskich podejmuje się z dnia na dzień. O tym nie dyskutuje się kolejne trzy lata. Tu trzeba się decydować i po prostu robić.

 

Waldemar Witkowski,
senator RP, Unia Pracy

Odpowiedź brzmi: tak. Warto jednak zdawać sobie sprawę, że jedno polskie miasto nie udźwignie takiej imprezy. To kwestia budowy różnych obiektów sportowych, ale też ogromnych kosztów. Być może trzeba by zrealizować scenariusz podobny do Euro 2012, kiedy robiliśmy tę imprezę wspólnie z innym państwem. Wyzwanie, jakim jest organizacja IO, jest warte głębokiego przemyślenia. Szkoda tylko, że zostało zgłoszone w takim trybie przy okazji nieudanych igrzysk w Paryżu i różnych afer, które wiążą się z panem Piesiewiczem i jego najbliższym otoczeniem. Mimo wszystko igrzyska powinny w Polsce się odbyć. Powód jest prosty – sport jest dla Polaków ważnym elementem życia. Wiem to z autopsji, ponieważ od 2007 r. jestem prezesem klubu sportowego Posnania.

 

Piotr Ciszewski,
Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów

Koszt zorganizowania olimpiady to co najmniej 40 mld zł, a de facto będzie to budżet jeszcze wyższy, bo 40 mld kosztowała olimpiada w Paryżu, który miał gotową znaczną część obiektów. W tym samym momencie państwo na wspieranie budownictwa komunalnego wydaje 1,6 mld zł rocznie. Do 2040 r. da to nieco ponad 25 mld zł. Żadna z dotychczasowych dużych imprez sportowych w ostatnich kilkudziesięciu latach się nie zwróciła. Wszystkie te inwestycje generowały jedynie koszty. Wzrost infrastruktury okazuje się iluzoryczny, co widzieliśmy przy okazji Euro 2012. Mieszkańcom warszawskiej Pragi obiecywano rewitalizację, nową infrastrukturę i niewiele z tego wyszło. Najgorzej wyglądające kamienice zasłaniano tylko banerami z logo Euro 2012.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Blamaż nad Sekwaną

Żebyśmy za cztery lata znowu nie musieli się wstydzić, odpowiedzialność za niepowodzenia sportowe muszą zacząć ponosić działacze.

Sport wyczynowy jest dotowany przez państwo, bo sukcesy wyczynowców wzmacniają spójność społeczną, podnoszą narodowe morale oraz poziom optymizmu. Ale po igrzyskach Polacy są sfrustrowani, zdezintegrowani i zdołowani – bo wyczynowcy zafundowali kibicom traumę.

Na przygotowania olimpijczyków polscy podatnicy wydali niemal pół miliarda złotych, najwięcej w historii igrzysk. Efekt: dziesięć medali, w tym jeden złoty, i 42. miejsce w klasyfikacji medalowej. Koszt zdobycia jednego krążka: 50 mln. To rekord, niestety niechlubny. Katastrofa staje się jeszcze lepiej widoczna, gdy przyjmiemy do wiadomości, że przy 329 konkurencjach rozgrywanych w Paryżu Polska wygrała jedynie we wspinaczce sportowej, dyscyplinie usytuowanej w głębokiej niszy, obok breakdancingu i wyścigów na BMX-ach.

Marna pociecha.

Cóż, włażeniem na ścianę świat niespecjalnie się podnieca, ale gdyby nie spidermenka z Lublina, nie mielibyśmy złota w ogóle i w klasyfikacji medalowej wyprzedziłyby nas nie tylko takie potęgi sportowe jak Indonezja, Bahrajn, Gruzja, Azerbejdżan, Iran, Uzbekistan i Algieria, ale także Saint Lucia (165 tys. mieszkańców) i Dominika (70 tys.). Dwa ostatnie kraje zdobyły po jednym złotym medalu w dyscyplinach bardziej prestiżowych niż wspinanie się po ścianie – dla Dominiki złoto wywalczyła Thea LaFond w trójskoku, a dla Saint Lucia Julien Alfred w biegu na 100 m. Ta ostatnia była zresztą o włos od zwycięstwa na 200 m, jednak skończyło się na srebrze, dzięki czemu Polska rzutem na taśmę wyprzedziła kraj o zasobach demograficznych i finansowych mizerniejszych od choćby rzeszowskich.Trwogi dodaje fakt, że reprezentacje Saint Lucia i Dominiki liczyły po czworo zawodników, ponad 50 razy mniej od polskiej kadry, a mimo to aż do 7 sierpnia i wygranej Aleksandry Mirosław biły naszych, aż furczało.

Igrzyska olimpijskie w Paryżu zakończyły się zatem dla Polski kompromitacją i jedyną, acz marną pociechą jest fakt, że Polski Komitet Olimpijski raczej nie będzie miał kłopotu z dotrzymaniem obietnicy podarowania mieszkania każdemu złotemu medaliście.

Tymczasem komentatorzy próbują zamazać obraz sytuacji rytualnymi przyśpiewkami. Oto nasze siatkarki dostały lanie w ćwierćfinale od USA, bo – jak się tłumaczy – nie miały doświadczenia, Amerykanki zaś to drużyna, która w Tokio zdobyła złoto i, począwszy od Pekinu (2008 r.), regularnie stawała na pudle. Porażka Igi Świątek w półfinale jest z kolei wyjaśniana zbytnim stresem wynikającym z roli faworytki. Czyli nasza tenisistka przegrała, bo była faworytką, natomiast siatkarki przerżnęły, bo grały z faworytkami. Wniosek: nie warto osiągać sukcesów, bo wygrane sprawią, że przypadnie nam trudna do udźwignięcia rola pewniaka (Świątek), a zarazem warto zwyciężać, bo doświadczenie nabyte w walce o stawkę zwiększa szanse wygranej (siatkarki USA). To rozumowanie nie trzyma się kupy, ale usprawiedliwianie porażek i poszukiwanie ich pozasportowych przyczyn jest ulubionym zajęciem działaczy oraz dziennikarzy sportowych. W ten sposób naszym zawodnikom uchodzi płazem każdy blamaż.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Piesiewicz od Dudy i Sasina

Przytulił się do olimpijczyków i płynie. Radosław Piesiewicz, jedyny działacz, który był na bilbordach PKOl przed wyjazdem do Paryża. Jest z siebie bardzo zadowolony. Niestety, kibice są wredni i pytają. Na przykład: Skąd pan się wziął w PKOl? Jaka była rola prezydenta Dudy w skłonieniu Andrzeja Kraśnickiego do rezygnacji? Czy Bortniczuk, minister sportu, wykonywał polecenia ówczesnego wicepremiera Sasina? Jak udało się ogłupić prezesów PZLA, pływania i innych, że zagłosowali na kogoś takiego jak Piesiewicz? Pytań jest wiele. Czas na odpowiedzi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Start! Nie amen! Jak nie wspomnieć o igrzyskach?

Trzeba by mieć ważny powód, argument nie do odparcia, umieć powstrzymać się od niepowstrzymywalnego. Spróbuję.

Dobrze albo lepiej jest nie pisać o igrzyskach (już popisując się tym, że odróżniamy pojęcie igrzysk olimpijskich od olimpiady), bo trzeba by odnotować, co oznacza mizeria osiągnięć polskiego sportu. Konieczna byłaby analiza, dlaczego tak źle jak nigdy dotąd. Dlaczego w przedwojennej bidzie szło lepiej, dlaczego za PRL szło wyśmienicie, dlaczego nasza wolność i bogactwo są tak nieruchawe? Jak się przekłada dobrobyt i wysoka ranga polskiego paszportu (lepszy od amerykańskiego, imaginujesz sobie, waćpan?) na marność osiągów? Jak to jest, że PKB gna, a wyniki lecą na łeb na szyję, tylko że bardzo wolno? Jak to jest, że kilka dekad niektóre dyscypliny czekają na sukces lub jego odprysk?

Musiałbym pochylić się nad tym, jak to jest, że Polski Komitet Olimpijski otrzymał setki milionów złotych na swoją działalność, na rzecz, jak rozumiem, olimpijek i olimpijczyków, ale późniejsza srebrna medalistka w kolarstwie jeszcze trzy miesiące temu nie miała roweru do treningu, a kostium (za mały) dostała w przeddzień wyścigu. Pisząc o igrzyskach, musiałbym może więc pisać o prezesie PKOl, który niewątpliwie jest złotym ptakiem działactwa, ale takiej dyscypliny jak konkurs złotych ptaków nie ma. A może na dodatek należałoby się zatrzymać nad telewizją i polityką sprawozdawania? Nad Przemkiem Babiarzem pochylić się z modlitwą? Wszak jest autorem publicznie głoszonych przekonań, że religia i bóg (z dużej Bóg) są najważniejsze? A Lennon to Lenin? A pokój to komunizm? Tyle pułapek zastawiają igrzyska na kogoś, kto tylko chciałby o nich coś pisać. A ceremonie otwarcia i zamknięcia, zapalenia i zgaszenia znicza? Ileż tam zagadek, niejasności, możliwości interpretacji – czy to Joanna d’Arc, czy także „Ostatnia wieczerza”? A może inna? A w ogóle to dlaczego jedne dyscypliny są, a drugich nie ma? Dlaczego jedne znikają i drugie się pojawiają? Te igrzyska to jeden wielki znak zapytania, a nie żaden sport. I choć to jeden z nielicznych momentów w czasach Zgiełku 24, kiedy pojawiają się nazwy krajów i państw nigdzie indziej niewystępujące, to dobrze byłoby z minimalnym sensem coś o nich opowiedzieć, kiedy nagle ktoś wystrzeli przed innych w nieprzytomnym sprincie jak jakaś Julien Alfred. Z samych wypowiedzi o tych niewielkich postkolonialnych państwach można by ułożyć niezłą kompilację ignorancji…

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.