Tag "Tomasz Miłkowski"

Powrót na stronę główną
Kultura

Wrocław nadaje ton

Po sezonie teatralnym 2010/2011: wielkie inscenizacje, klapy, nowe talenty i spektakularne zmiany na dyrektorskich stołkach Chociaż „teatralne serce kraju bije w Warszawie” (tak pisał Tomasz Plata: „Osobiste zobowiązania”, w: „Strategie publiczne, strategie prywatne”, Warszawa 2006), to w tym sezonie rytm uderzeń wyznaczał Wrocław. Nie tylko dlatego, że został wybrany na stolicę kulturalną Europy 2016, ani nawet dlatego, że teatry wrocławskie i dolnośląskie rozbiły w tym roku bank z nagrodami w najważniejszych konkursach teatralnych w Polsce, na czele z konkursem na inscenizację polskiego dramatu współczesnego. Można nie być admiratorem poszukiwań wałbrzyskiego teatru, ale impet, z jakim zdobywa publiczność festiwalową, budzi zazdrość. Można się dystansować od stylistyki niektórych przedstawień Teatru Polskiego we Wrocławiu, nie sposób jednak nie odnotować, że teatr ten krąży po Polsce i świecie, budząc często prawdziwy entuzjazm. Można też marudzić na niektóre premiery we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, ale rozmach, z jakim ten właśnie teatr przygotował projekt „Różewicz rozrzucony”, promieniując swymi spektaklami i aranżacjami na cały kraj, godny jest najwyższego podziwu. Krystyna Meissner i jej współpracownicy pięknie uczcili 90. urodziny mistrza Tadeusza Różewicza. Pokazywano kontrowersyjną, ale pomysłową „Kartotekę” w reżyserii Michała Zadary, spektakl, który unaocznił awangardowy trzon tego dramatu. Meissner

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Ćwierć wieku z Kontrabasistą – rozmowa z Jerzym Stuhrem

Utrzymuję widownię w napięciu za pomocą słowa. Może jestem reliktem takiego teatru, który pomału odchodzi Z Jerzym Stuhrem rozmawia Tomasz Miłkowski Z „Kontrabasistą” nie rozstaje się pan od ponad ćwierć wieku. To swoisty fenomen. Co sprawia, że ten tekst ciągle ożywa? Czy odczuwa pan, że jest inny, że się zmienia? – Ten fenomen wymusza publiczność. Pozostaję z całym szacunkiem do autora, do tekstu, do mojej formacji teatralnej, z której wyrosłem. Ale gdyby nie publiczność, nie grałbym „Kontrabasisty” już od dawna. Wiek bohatera jest tu niezwykle istotny. Co innego przecież znaczy, gdy młody człowiek, który ma jeszcze życie przed sobą, dopiero zaczyna, a już widać, że ma poczucie przegranej, a co innego, kiedy utyskuje człowiek dojrzały, który życie aktywne ma za sobą. I to jest pierwszy powód, dlaczego ja jako reżyser tego przedstawienia i ja jako jego wykonawca powinienem już z niego zrezygnować. Nie rezygnuje pan jednak. – Fenomen wymusza publiczność, która nie tylko stawia się w nadkomplecie, wystarczy kartkę na teatrze wywiesić, bez żadnej reklamy, i za dwie godziny biletów nie ma. To nawet nie to. Ważne, jak ona ten spektakl przyjmuje. Jak wnikliwie odczytuje w tym bohaterze swoje losy, niezależnie do jego wieku. Oczywiście, muszę stosować różne triki, aby zachować wiarygodność. Postarzam więc nie tylko bohatera, lecz także kobietę, w której się kocha. Kiedy

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Teatr jak wędrująca wyspa

Międzynarodowy festiwal w Salamance pyta o przyszłość Europy W Salamance kryzysu, który trawi gospodarkę Hiszpanii, nie widać. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szacowne mury z najstarszym iberyjskim uniwersytetem i 30 tys. studentów z całego świata przyjaźnie zapraszają wieczorami do setek knajp i knajpeczek, gdzie na leniwych rozmowach młodzi i starsi trawią godziny. Studenci jednak dobrze wiedzą, że nie znajdą po studiach pracy w Salamance, prędzej w sąsiedniej Portugalii albo w Katalonii, gdzie sprawy mają się lepiej. Na razie jednak niepokój o przyszłość osłabia leniwa atmosfera miejsca. Na Plaza Mayor, szczelnie otoczonym imponującymi domami z czasów baroku, jeszcze 100 lat temu używanym jako arena walki byków, rozsiadło się dziesiątki tawern i ogródkowych kawiarni wypełnionych do ostatniego miejsca, a pośrodku wielki balon z napisem FŕCYL – to skrót utworzony od nazwy Festival Internacional de las Artes de Castilla y León. Można na chwilę wzbić się ponad plac i spojrzeć na miasto z góry. Hiszpanie umieją świętować, a ten najmłodszy z międzynarodowych festiwali w Hiszpanii już zasłynął jako miejsce przyjazne konfrontacji wielu dziedzin sztuki: teatru, muzyki, performance’ów, instalacji, tańca i literatury. Taki wielobranżowy, interdyscyplinarny kurs obrał dyrektor artystyczny festiwalu, Calixto Bieito, reżyser rozmiłowany

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Traktat o głupocie

„Cyd” w Teatrze Polskim to oskarżenie ładu zbudowanego na fałszywych wartościach Wydawałoby się, że wiemy już wszystko o „Cydzie” Corneille’a, który tak ongiś zaniepokoił szacownych członków Akademii Francuskiej, że bezskutecznie próbowali dociec, na czym polega urok tego utworu łamiącego zasady poetyki klasycystycznej. Corneille pozwolił bowiem swoim bohaterom wybierać – młodzi kochankowie, choć spętani obowiązkiem przestrzegania reguł honoru, na własną rękę poszukiwali wyjścia z pułapki, w jaką wplątali ich ojcowie. Wtedy było to wywrotowe. A dzisiaj? Czego tu szukać, skoro karty w opowieści odwołującej się do legendy Cyda, sławnego rycerza XI-wiecznej Hiszpanii, dawno zostały rozdane: oto Szimena, córka wodza don Gomesa, i Roderyk (później zwany Cydem), syn don Diega, darzą się miłością, ale na przeszkodzie szczęściu staje zatarg ich ojców. Roderyk, zgodnie z kodeksem rycerskiego honoru, musi pomścić zniewagę, jakiej doznał don Diego, i zabija w pojedynku don Gomesa. W tym czasie Maurowie oblegają Sewillę i Roderyk odpiera napastników. Szimena wbrew uczuciom domaga się kary dla zabójcy ojca. Roderyk staje do pojedynku i zwycięża. Zakochani, po rocznej żałobie, mogą się pobrać. Pod prąd mody A jednak – dzięki wyrafinowanej formie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Witkacy na kacu?

Sześć wieczorów na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych Coraz częściej słyszę od znajomych, że na Warszawskie Spotkania Teatralne nie chodzą, bo nie wytrzymują dominującej dziś brutalnej stylistyki, w ogóle do teatru chodzą coraz rzadziej i z mniejszą chęcią. Towarzyszą temu westchnienia za dawnymi laty i utyskiwania na niezdolną młodzież, która krzepko kroczy do przodu, tratując po drodze to, co do teatru przyciągało. Można te narzekania zbyć wzruszeniem ramion, bo od początku świata teatr był w kryzysie i niczego już po nim się nie spodziewano, choć – przyznajmy – w kilka kryzysów popadł ze szczętem, doprowadzając do samolikwidacji… Trzeba więc dmuchać na zimne. Dmuchajmy zatem. Bruno Schulz: Mesjasz Mesjasz nie przybył. Próba zbudowania komedii wokół daremnych wysiłków i nadziei wiązanych z zaginioną (?) lub nigdy nienapisaną powieścią Brunona Schulza „Mesjasz” nie udała się Małgorzacie Sikorskiej-Miszczuk. Powstało coś na pograniczu kabaretu politycznego i satyry społecznej, z kilkoma średniej jakości dowcipami (telefony do ministra kultury Bogdana, żarty z obsesji Jerzego Ficowskiego, groteskowy wybuch samozadowolenia gestapowca, który Schulza wykorzystywał). Przedstawienie wygląda tak, jakby je przygotował Witkacy, ale na ciężkim kacu. Michał Zadara rzecz wyreżyserował poprawnie, wystawił w wiedeńskim Schauspielhaus, ale to jeszcze nie powód, aby spektakl uznać za osiągnięcie i dać na inaugurację spotkań. Rozczarowanie. Szosa Wołokołamska

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Pole teatralnej walki

Kim jest guru młodej publiczności, czyli XIII Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach Cybernetyk Snaut z „Solaris” Stanisława Lema, powieści, której sceniczną wersję mogliśmy oglądać podczas festiwalu w Katowicach, tak określa ukryty cel penetracji kosmosu: „Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster”. Słowa te w równej mierze dotyczą teatru, także młodego teatru, który podstawia nam rozmaite lustra. Lustro polityki Wojtek Klemm, polski reżyser z niemieckim wykształceniem i doświadczeniem, nieustannie na rozdrożu między niemieckim i polskim stylem wypowiedzi, daje radykalne interpretacje klasyki, demonstrując związek z Brechtem i orientacją lewicową. Buduje teatr antypsychologiczny, bywa jednak, że intencjom nie dorównują rezultaty. Do Katowic przywiózł „Amfitriona” według Kleista (krakowski Stary Teatr), utwór będący wersją komedii Moliera, ale bardziej od Moliera drapieżny. Dwuznaczna opowieść o kaprysie boga, który ulegając ziemskim pokusom, wciela się w męża Alkmeny, aby ją zniewolić, staje się przedstawieniem o męskiej dominacji, manipulacji i walce kobiety o podmiotowość. Minimalistyczną, sterylną dekorację, przypominającą estradę telewizyjnego show lub fotolaboratorium, wspomagają muzyczny komentarz i rytmizacja, podkreślana swego rodzaju repetycjami tekstu. Ktoś nieznający mitu narodzin Herkulesa podążałby za zdumieniem, zaskoczeniem, a nawet rozpaczą bohaterów

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Powrót Lutka Danielaka

„Wodzirej” Feliksa Falka w warszawskiej Imce Nie jestem pewien, czy to jest wycieczka do PRL. Na pewno nie jest to wycieczka nostalgiczna, z tęsknoty za czasem minionym czy rajem utraconym. Ale też nie jest to łatwa wycieczka prześmiewcza, by wystawić na widok publiczny raz jeszcze rozmaite absurdy tzw. minionej epoki. Niby ten spektakl odwołuje się do przeszłości, do PRL, ale jednocześnie wygląda na nieźle zakorzeniony we współczesności. Przedstawienie w Imce nie jest bezpośrednią adaptacją scenariusza filmowego, a jedynie korzysta z filmu jako inspiracji. Nie jest też próbą odtworzenia na podstawie tego scenariusza rzeczywistości minionej ani przepisaniem dramatu Falka, czyli przełożeniem na współczesne realia. Remigiusza Brzyka najwyraźniej interesuje nie krytyka współczesnego show-biznesu, ale opowieść o mechanizmie kariery za wszelką cenę, tocząca się między czasem minionym a współczesnością, z wyraźną przewagą czasu teraźniejszego, skoro mowa tu o laptopach, e-bookach, online’ach, komórkach, słowem o dzisiejszym oprzyrządowaniu biur, przy czym jako jedyny ślad tej nowoczesności na scenie zagrają ścinki z niszczarki do dokumentów – w dekoracjach dominuje umowność. Przekład „Wodzireja” udał się nad podziw dzięki zastosowaniu kombinacji dwóch kluczy adaptacyjnych: uniwersalnego i partykularnego. Uniwersalnym okazał się Szekspirowski „Makbet”, tylko napomykany, sugerowany, aluzyjnie cytowany – w spektaklu pojawiają się trzej kusiciele,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Premiera w Ateneum. Jest się z czego śmiać

Barszczewska, Damięcki, Grodzieńska – recepta na codzienne smutki Powolny, ale wyraźny proces obumierania kabaretu literackiego trwa. Zamiast finezyjnych gier słownych i aluzji mamy przedrzeźnianie, małpowanie, strojenie min i grube żarty. A jednak są jeszcze ostatni Mohikanie, którzy z miłości do wyrafinowanego dowcipu, do uśmiechu lekkiego i bez pretensji do zbawiania świata, próbują dowieść, że i w języku można szukać niewyczerpanych zasobów zabawy. Należy do nich Grażyna Barszczewska, która z anielską cierpliwością pozlepiała z fragmentów rozmaitych tekstów Stefanii Grodzieńskiej i piosenek jej męża Jerzego Jurandota pełen urody wieczór kabaretowy – „Sceny niemalże małżeńskie”. Rzecz ułożyła bez wysokich przesłań historycznych, ideowych czy metaforycznych, choć i taka pokusa nie była jej obca. Na szczęście zrezygnowała z tonu zbyt wysokiego, sięgając po teksty codzienne, po dowcip z pozoru łagodny, choć w istocie cięty, ale bez intencji udziału w politycznej grze czy chamskich połajankach, jakich wkoło pełno. Spektakl zapewne by nie powstał, gdyby nie autentyczna fascynacja osobowością Stefanii Grodzieńskiej i jej talentem obserwacji, czego Barszczewska nie kryje. Prawdopodobnie temu gorącemu związkowi duchowemu sprzyjały podobne temperamenty, wdzięk diabłem podszyty, a także ogromna miłość do radia, któremu obie artystki pozostały wierne. Stefania Grodzieńska pisała liczne felietony radiowe, skecze, książki wspomnieniowe, ale w zasadzie nie pisała

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Portnoy bez kompleksów

Adaptacja Sajnuka trafnie oddaje podstawową treść powieści Rotha, czyniąc z przygód onanisty dowcipne obramowanie dla satyry na amerykańsko-żydowski model rodziny To może nie było trzęsienie ziemi ani grom z jasnego nieba, ale zaskoczenie niemałe. Nagroda Feliksa Warszawskiego, prestiżowe wyróżnienie środowiska teatralnego stolicy, i to w kategorii koronnej – reżyserii, poszła w ręce twórców spektaklu „Kompleks Portnoya” według Philipa Rotha, Aleksandry Popławskiej i Adama Sajnuka z niezależnego Teatru Konsekwentnego. Część tzw. środowiska uznała to za policzek, część za przełom w podejściu do scen poza głównym nurtem, część przyjęła werdykt z entuzjazmem, a część z niedowierzaniem, zwłaszcza że nagrodzie za reżyserię towarzyszyła nagroda za debiut dla Anny Smołowik. Jeden z niedowiarków, Lech Śliwonik, były rektor Akademii Teatralnej i redaktor naczelny „Sceny”, pobiegł po ogłoszeniu werdyktu na przedstawienie, aby sprawdzić, jak z „Kompleksem Portnoya” rzeczy się mają. I co? Jak donosi na łamach „Sceny”: „Naprawdę dobra robota. No niech będzie – bardzo dobra”. Ale zgłasza również zastrzeżenia co do pierwszeństwa w sezonie, w którym na scenie Teatru Narodowego pojawiło się „Tango” w mistrzowskiej reżyserii Jerzego Jarockiego. „Niektórzy jurorzy – komentuje Śliwonik – chlubili się odwagą w podejmowaniu decyzji. Może powinni przerzucić się na sporty ekstremalne?”.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Wszyscyśmy z piaskownicy

44. Wrocławskie Spotkania Teatru Jednego Aktora To był zaskakujący pomysł. Po ubiegłorocznym festiwalu, kiedy nagrodzono niebanalny monodram Krzysztofa Grabowskiego na podstawie „Piaskownicy” Michała Walczaka, dyrektorzy Wrocławskich Spotkań Teatru Jednego Aktora wpadli na pomysł wyprodukowania tegoż monodramu po rosyjsku, a do tej idei przekonali Wiktora Czubenkę, ulubieńca publiczności WROSTJA, zdobywcy nagród na niejednym festiwalu monodramów. Tak powstała druga „Piaskownica”, dzięki czemu na tegorocznym festiwalu mogliśmy zobaczyć obie wersje. Gdyby oglądał je ktoś nieznający ani języka polskiego, ani rosyjskiego, mógłby uznać, że to przedstawienia oparte na innych tekstach. Sceniczne prowokacje To bardzo ciekawe doświadczenie, nie po raz pierwszy „prowokowane” we Wrocławiu. To przecież na tym festiwalu przed kilku laty przeżywaliśmy swoisty zlot kontrabasistów. Ze znanym tekstem Patricka Süskinda „Kontrabasista” mierzyli się artyści od Jerzego Stuhra po młodego aktora z Izraela, Michaela Teplitsky’ego. Okazało się wówczas, że ten sam tekst może owocować bardzo odmiennymi realizacjami, w których przegląda się nie tylko indywidualność aktora, ale i jego kulturowa tożsamość. Grabowski w swojej „Piaskownicy” ukazał chłopaka delikatnego, pełnego lęków, tęskniącego za miłością, odczuwającego potrzebę bliskości. Protazy, bo takie imię nosi bohater, zmyśla sobie Miłkę, która jest niewielką poduszką, to właściwie jasiek, na koniec animowana przytulanka.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.