Tag "Witkacy"

Powrót na stronę główną
Kultura

Czwarty akt „Wesela”

Zapomniane powstanie narodowe 1905 roku w teatrze

Mija 120 lat od wydarzeń rewolucji 1905 r. Na ziemiach polskich miała ona przebieg dramatyczny, obierając rozmaite formy. Od wieców i marszów protestacyjnych po strajki i zgłaszane władzom żądania. Powszechne wrzenie, nawiązujące do buntu robotników rosyjskich, przybierało formę walki o autonomię narodową, ścierały się postulaty ekonomiczne, społeczne, klasowe, feministyczne z narodowymi. Część protestów kończyła się brutalnymi atakami wojska, były ofiary śmiertelne, lecz były też nieprzejednane żądania. Opornie, bo opornie, ale osłabiony reżim carski musiał trochę ustąpić. Erozja jego władzy rozpoczęła się na dobre.

O tym potężnym wybuchu i jego obecności w polskim teatrze, przed wiekiem z okładem, ale i dzisiaj, traktuje imponująca księga (779 stron!) „Czwarty akt »Wesela«” prof. Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej. Tytuł zaskakuje, bo jak czytelnicy „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego wiedzą, ten genialny dramat, będący syntezą stosunków polskich, marzeń, nadziei i zaniechań, składa się z trzech aktów. Wyspiański czwartego aktu nie dopisał, choć dostrzegał znaczenie rewolucji 1905 r. Co więcej, po rewolucji nie zgadzał się na wystawianie „Wesela” w Królestwie Polskim, bo uważał, że naród – wbrew jego diagnozie – w obliczu rewolucji zdał egzamin.

Pani profesor tytuł swojej książki przejęła – co sama przypomina – od satyry napisanej przez Franciszka Czakiego, działacza socjalistycznego, zapowiadającego powstanie takiego dzieła, krytykującego marazm społeczeństwa. Dopisać czwartego aktu do „Wesela” się nie poważył, ale nakreślił pożądaną jego treść, domniemane streszczenie nieistniejącego fragmentu. Oto zmożeni opilstwem weselnicy śpią w Bronowicach snem twardym, a kiedy koło południa zaczynają się budzić, „od warszawskiego gościńca słychać tętent koni i strzały karabinowe”. Wszczęto bunt, nie czekając na panów krakowskich, pół miliona robotników woła „Precz z caratem”. Ale miastowi powstrzymują rwących się do boju chłopów, zwłaszcza gdy widać łuny pożarów z Warszawy. Nakłaniają, żeby patrzeć na Wawel, a nie Warszawę, wodę leją w stronę łun, a gdy wody rozlano tyle, że zrobiło się już bagno, cała wiara idzie do karczmy pić i tańczyć, jak jej Chochoł zagra. I już nikt nie słyszy strzałów dobiegających z warszawskiego gościńca.

Widać, że młody działacz socjalistyczny nie podzielał optymistycznej opinii Wyspiańskiego, że naród zdał egzamin z rewolucji. Raczej ją prześlepił. Zwłaszcza w Galicji.

Pewnie to ocena niesprawiedliwa, ale sprawiedliwie byłoby powiedzieć, że rewolucji 1905 r. nie doceniła zbiorowa polska świadomość, że zepchnięta została ona na pobocze przez wypadki o mniejszym znaczeniu. Książka Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej powstała z potrzeby zmiany tego stanu rzeczy. Takiej zmiany, aby nasza wiedza o tym wydarzeniu (i jego wpływie na bieg historii), które zyskało miano czwartego powstania narodowego, stała się co najmniej dostateczna. Autorka próbuje naprawić tę dotkliwą lukę w świadomości polskiej, choć nie daje systematycznego wykładu porządkującego historyczne wypadki ani ich teatralnego zwierciadła. Analizuje obecność tematyki rewolucji 1905 w polskim teatrze i dramacie sposobem mozaikowym, wybierając utwory i fakty najdonioślejsze, skupiając uwagę na tym, co nadal może okazać się w odbiorze żywe i inspirujące.

O taką obecność rewolucji 1905 r. apelował Marek Beylin, kiedy 10 lat temu pisał na łamach „Dialogu”: „O 1905 roku nie ma filmów, seriali ani sztuk w teatrze. Chlubny wyjątkiem pozostaje świetna »Gorączka« Agnieszki Holland. (…) A przecież właśnie wtedy dokonał się skok cywilizacyjny: w strajkowych bojach lud zyskał polityczną podmiotowość, której już nie porzucił. Nie tylko robotnicy walczyli o prawa socjalne, a w owym czasie Łódź przypominała Manchester z »Kapitału« Marksa. Burzyli się robotnicy rolni, uczniowie

Anna Kuligowska-Korzeniewska, Czwarty akt „Wesela”. Teatr polski wobec rewolucji 1905 roku, Instytut Teatralny, Warszawa 2023

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Nieodwzajemniona miłość do Inżynierskiej 6

Każdy czas ma swoją poetykę, a artyści są najmniej szkodliwymi stworzeniami na ziemi

Andrzej Fogtt – artysta malarz, dyplom uzyskał w pracowni prof. Zdzisława Kępińskiego i prof. Magdaleny Abakanowicz.

Pańskie nazwisko można kojarzyć ze sławnym pieśniarzem łączącym lata międzywojenne z PRL, Mieczysławem Foggiem. Chyba jednak nie jesteście spokrewnieni?
– Opowiem zabawną historię. Pamiętam, że mój ojciec bardzo Fogga przedwojenne piosenki lubił i cenił wybitny talent. Później, gdy studiowałem w Poznaniu, przyjeżdżałem czasem do Warszawy. Kiedyś, czekając na pociąg powrotny na Dworcu Głównym, ujrzałem na peronie Mieczysława Fogga, który też wybierał się do Poznania. Przedstawiłem się i powiedziałem, że nasze nazwiska są podobne, tylko on ma podwójne G, a ja podwójne T. Artystę ucieszył ten zbieg okoliczności – zaprosił mnie do Warsu, gdzie przegadaliśmy całą drogę.

Interesują pana ciekawi ludzie. Dlatego założył pan, na wzór Witkacego, malarską firmę portretową?
– Coś w tym jest. Namalowałem ponad 4 tys. portretów, a Witkacym, który wykonał 400 czy 500 portretów, zająłem się nie tylko jako malarzem i pisarzem. Uwielbiałem jego filozofię sztuki. Po wizycie w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, gdzie znajduje się największa kolekcja jego prac, zinterpretowałem ok. 150 portretów na podstawie 40 Witkacowskich obrazów. Fragment tej kolekcji był pokazywany w kilku galeriach, wydałem także specjalny album dokumentujący kolekcję. Dla żartu stworzyłem też regulamin mojej firmy portretowej. Dokonałem w nim humorystycznego nawiązania do regulaminu Witkacego, uprościłem warunki korzystania z moich usług, nie wprowadziłem poza tym kategorii portretów A, B, itd. Nie znajdziemy tam również pojęcia portretu „wylizanego”. Pozostał natomiast warunek, że osoba portretowana nie ma na temat mojej pracy nic do powiedzenia.

Do Witkacego nawiązałem także, pisząc libretto musicalu i powieści „Nienasycenie”. Obecnie razem z jednym ze znanych reżyserów i kompozytorów pracujemy nad tym spektaklem. Jak wszystko dobrze pójdzie, zdążymy go pokazać na 140. urodziny artysty. Libretto to głównie moje wiersze, które powstały w latach 90. Inspiracją do niego były postacie licznych żebraków, którzy w owym czasie pojawili się na ulicach Warszawy. Utwór zaczyna się w latach 30. – wtedy pojawią się fragmenty „Nienasycenia”. Druga część ukazuje proces transformacji po rewolucji Solidarności. Rozmaite obserwacje – recytowane i śpiewane – prezentowane są na balu U Goryla na ulicy Pięknej. To jest coś, jakby Witkacy w snach Fogtta tworzył dla rozbawienia girlasów.

Zapowiada się ekscytująco. Poza Witkacym interesował pana angielski malarz Francis Bacon – widziałem, że też go pan portretował.
– Poznałem go osobiście w pewnej knajpce rybnej w Londynie. Był tam również inny malarz brytyjski, Lucian Freud. Przedstawiłem się jako malarz z Polski. Poprosił, bym szybko naszkicował jego twarz. Trwało to jakieś trzy sekundy. Spojrzał i powiedział: świetne, zostań z nami. Nawiązała się rozmowa. Okazało się, że takie nazwiska jak Feliks Topolski czy Józef Czapski wcale nie są im obce. W przypadku Bacona interesowała mnie jego specyficzna sztuka portretowania i sposoby deformacji, stosowane wcale nie z formalnych powodów, ale jako wynalazek malarski, stylistyczny. Bacon obrazował świat psychiczny danej osoby, stanowiący zarazem metaforę rzeczywistości.

Spośród słynnych twórców współczesnych natknąłem się też na Balthusa, a właściwie legitymującego się polskim pochodzeniem Balthasara Klossowskiego de Rolę. Zainteresował się moimi pracami, gdy zobaczył mój katalog – zaprosił mnie nawet na swoje urodziny do Szwajcarii. W tym czasie żyłem z dnia na dzień, doskwierała mi bieda, obrazy się nie sprzedawały. Nie stać mnie było nawet na bilet do Poznania, a co dopiero do Szwajcarii. Odpisałem, że jestem chory i niestety nie mogę przyjechać na tak wspaniałe zaproszenie. Ten kiepski okres trwał kilka lat.

Nie powstrzymało to jednak pańskiej pasji do malowania portretów.
– Nie zarzuciłem tego zajęcia do tej pory, zwłaszcza że wśród współczesnych malarzy nie widać wielu chętnych do portretowania. Coś takiego się stało, że sztuka portretowa w Polsce jest bardzo fragmentaryczna. A przecież portrety malowali Edward Dwurnik czy Stanisław Baj. Mnóstwo moich portretów to wizerunki ludzi polskiej kultury, literatów, reżyserów. Są wśród nich zarówno żyjący, jak i nieżyjący, z którymi odczuwałem pewną wspólnotę, interesowałem się ich twórczością i wychowywałem na ich dziełach. W tej grupie znalazł się Jan Matejko, są trzy portrety Jacka Malczewskiego, portrety przyjaciół Erny Rosenstein, Eugeniusza Markowskiego, Franciszka Starowieyskiego, Henryka Berezy, Władysława Hasiora, a także Władysława Strzemińskiego czy Katarzyny Kobro – właściwie cała polska elita artystyczna. Na swojej drodze spotkałem wielu niezwykłych ludzi, także teatru i filmu: Wojciecha Pszoniaka, Janusza Gajosa, Janusza Głowackiego, Andrzeja Wajdę i wielu innych.

Wypracował pan przez ponad 50 lat aktywności artystycznej charakterystyczny, wyrazisty i rozpoznawalny styl.
– W ogóle nad tym nie pracowałem. Zajmowałem się robotą, a niepowtarzalny styl kształtuje się w pracy i wynika ze sposobu widzenia rzeczywistości.

To coś wychodzące z impresjonizmu, puentylizmu, czy ma jakąś własną nazwę?
– Ktoś powiedział, że to fogizm, ale nie stosowałbym takiego terminu.

Jaki jest pański stosunek do podziału na abstrakcję i figurację?
– Według mnie abstrakcja nie istnieje. To termin stworzony sztucznie. Kandinsky twierdził, że wszystko, co można nazwać – istnieje. Jest np. malarstwo bezprzedmiotowe, zestawy kolorów, plam, linii itd., są figury geometryczne, kwadraty

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Co by na to powiedział Witkacy?

Był zbyt zajęty ontologią, pracami filozoficznymi, naprawdę istotnymi dla ludzkości kwestiami, żeby dać się wciągać w polityczną bieżączkę

Przemysław Pawlak – witkacolog, autor książki „Witkacy. Biografia”, kaliszanin i warszawiak, absolwent SGH, stopień doktora nauk o sztuce uzyskał w Instytucie Sztuki PAN. Współfundator i prezes Instytutu Witkacego, pomysłodawca i wicenaczelny półrocznika „Witkacy!”, zastępca kierownika działu literackiego Teatru Narodowego. Autor właśnie wydanej przez Iskry książki „Witkacy. Biografia”.

Zacznijmy od końca, by znaleźć początek. W załączniku do biografii Witkacego zatytułowanym „Grochem o ścianę, czyli niezrozumialstwo” zebrał pan fragmenty najbardziej zjadliwych tekstów, które napisali o Witkacym jego współcześni. Obok bzdur krytyków, których nazwiska zatonęły w pomroce dziejów, mamy tam złośliwości spisane piórami całkiem szlachetnymi: Karola Irzykowskiego, Witolda Gombrowicza, Leona Chwistka, Emila Breitera. Powiedzieć, że go nie rozpieszczali, to nic nie powiedzieć. Kto zatem tak naprawdę „odkrył” Witkacego, kto przyczynił się do tego, że w powszechnej świadomości zamiast jako „wariat z Krupówek” funkcjonuje jako tytan intelektu i wybitna postać polskiej kultury? Czy zrobił to dopiero Konstanty Puzyna?
– Zasługą Puzyny było niewątpliwie dwutomowe wydanie dramatów Witkacego w PIW w 1962 r. i napisanie do niego wstępu. Ale wcale mu nie było śpieszno – to zdaje się Jan Józef Lipski go do tego intensywnie „popychał”. Faktycznie, ogłoszenie tych tekstów drukiem w kilkutysięcznym nakładzie sprawiło, że coraz więcej reżyserów teatralnych zaczęło sięgać po Witkacego i stopniowo rozkręcała się jego „kariera sceniczna”.

Chociaż jeśli chodzi o osoby, które go na scenę wprowadzały, w Warszawie była to prawie zapomniana Wanda Laskowska – zrobiła w Teatrze Narodowym „Kurkę Wodną”. Zobaczył ją podobno Martin Esslin, twórca kategorii teatru absurdu, zachwycił się i zażądał kontaktu z autorem – nie mógł uwierzyć, że Witkacy już od dawna nie żyje. Uznał go zatem za światowego prekursora teatru absurdu w kolejnej edycji swojej książki o tym zjawisku. Po publikacji zbioru zachowanych dramatów rzeczywiście Witkacym zaczęli się zajmować: Anna Micińska, Janusz Degler, Lech Sokół, Jan Błoński. Potem ukształtowała się „międzynarodówka” witkacologiczna z Danielem Gerouldem, Alainem van Crugtenem, Vladimirem Dimitrijeviciem, Heinrichem Kunstmannem czy Giovannim Pampiglionem i te sztuki zaczęły być wystawiane na świecie.

Przy czym Witkacy po wojnie wcale nie musiał być na nowo odkrywany. Mam już przeszło 250 stron materiałów do książki pod roboczym tytułem „Recepcja, której nie było”, badam lata 1939-1956 – okazuje się, że wielu ludzi już wtedy zachwycało się i inspirowało witkacowską spuścizną. Zwłaszcza że jako jedyny w międzywojniu otwarcie wieszczył katastrofę ludzkości i przewidział ją nieomylnie. Nawet Karol Irzykowski, czyli rzekomo wielki przeciwnik Witkacego, w czasie okupacji prowadził o nim wykłady i ostatecznie docenił jego wielkość. Z kolei już w 1945 r. Zofia Nałkowska na łamach „Kuźnicy” żądała wydania dzieł zebranych polskiej awangardy: Witkacego, Gombrowicza i Schulza.

W „Tygodniku Warszawskim”, wydawanym w latach 1945-1948 działał Jerzy Braun, przedwojenny wydawca i przyjaciel Witkacego, więc w piśmie też się na niego powoływano, dopóki całej redakcji nie wsadzono do więzienia.

W 1948 r. wydano pierwodruk „Szewców” i „W małym dworku” z posłowiem Władysława J. Dobrowolskiego – można to było bez przeszkód kupować w księgarniach przez półtora roku, zanim zdjęto z półek przez wtórne opinie cenzorów. Nawet po zadekretowaniu socrealizmu pojawiały się w oficjalnym obiegu pierwodruki witkacowskich tekstów o sztuce i teatrze. Ale oczywiście wygodniejszy dla władzy ludowej był ojciec – Stanisław Witkiewicz. Pamiętajmy też, że w 1955 r. zaczął działać Teatr na Tarczyńskiej, gdzie m.in. Lech Emfazy Stefański i Miron Białoszewski wystawiali spektakle jawnie inspirowane teorią czystej formy. Stefański zresztą już jako 16-latek poszedł do powstania ze „Szkicami estetycznymi” Witkacego jako jedyną książką w plecaku. Z kolei pierwszą pracę magisterską poświęconą wyłącznie pisarstwu Stanisława Ignacego Witkiewicza obronił w 1955 r. młody twórca STS, Andrzej Jarecki. W 1957 r. Władysław Tatarkiewicz i Tadeusz Kotarbiński brali udział w wydaniu księgi pamiątkowej poświęconej Witkacemu. Sam Tatarkiewicz już pod koniec wojny, po powrocie do Krakowa, swoje pierwsze seminarium z estetyki poświęcił Witkacemu. Przed Puzyną nie było zatem pustki, trudno go nazwać odkrywcą.

Reprezentuje pan kolejną generację witkacologów nad wyraz aktywnie, dość powiedzieć o prowadzeniu Instytutu Witkacego, pisma „Witkacy!” czy opracowaniu monumentalnej bibliografii na zakończenie edycji „Dzieł zebranych”. Czy pamięta pan swoje pierwsze „witkacowskie ukąszenie”?
– To była wizyta w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, ukochanym mieście mojej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Jestem bardzo zgnębiony po orgii

Kobiet, które ulegają urokowi Witkacego, nigdy nie brakuje Co za ironia losu – kiedy Nina odpoczywa od męża u swoich krewnych Kossaków w Krakowie, Staś w Zakopanem uwodzi jej kuzynkę Marię z Kossaków Pawlikowską, zwaną w rodzinie Lilką. Piszą sztukę teatralną. Z każdą inną kobietą w takiej sytuacji Nina podejrzewałaby Stasia o flirt czy coś więcej, ale przecież nie z Lilką! Znają się od dziecka, każde wakacje spędzały razem u ciotki Zofii z Kossaków Romańskiej w Hrusiatyczach, w pięknym dworze otoczonym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Góral stał się memem

Nie ma co ukrywać, że górale są mistrzami wyciągania pieniędzy od turystów. Na tym polu osiągnęli ogromny sukces Aleksander Gurgul – autor książki „Podhale. Wszystko na sprzedaż” Nie wiem, jak ty, ale ja nie przypominam sobie Zakopanego bez wszechobecnej tandety i kiczu. Moje pierwsze wspomnienie to budy z pamiątkami i kolejki do McDonalda na Krupówkach. – A widzisz, to jesteś trochę młodszy, bo ja jeszcze pamiętam Krupówki bez McDonalda. Pod Wielką Krokwią nie było paździerzowych bud, z których sprzedaje się byle chłam, albo było ich bardzo niewiele. Pamiętam Gubałówkę bez szajsu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Puszenie się

Niemal każdego dnia trzeba o honor walczyć, a przynajmniej baczyć, czy ktoś nie dokonuje na niego zamachu Czas wakacji pozwala na oderwanie się od dawno oswojonych przestrzeni. Sprzyja to poprawie samopoczucia. Wakacyjny wyjazd oznacza jednocześnie porzucenie na chwilę swoich kręgów towarzyskich, „konfrontację” z nieznanymi wcześniej współobywatelami. Daje to do myślenia. Zmusza do zastanowienia się nad nami, czyli społeczeństwem o chłopskich korzeniach z silnym i stale utrzymującym się wpływem obyczajowości szlacheckiej. Na urlopy najczęściej udajemy się samochodem, a w związku z tym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Refugium i dwubiegunówka

Mija dziesięć lat, od kiedy odkryłem z przyjaciółmi Niedźwiedzią Górną, jedną z najpiękniejszych jaskiń Polski. Gdy tylko we wstępnych partiach znaleźliśmy artefakty, ściągnięty w trybie pilnym archeolog datował wstępnie skorupy na okres wczesnego średniowiecza i uznał, że jaskinia musiała stanowić refugium w niespokojnych czasach. Otwór nieduży, łatwy do zakamuflowania, a zaraz za nim obszerna sala nadająca się do zamieszkania – zanim wejście zasypało się na tysiąc lat, ludzie przeczekiwali wewnątrz niezliczone zawieruchy wojenne. W czasach tzw. średniowiecznego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Książki

Witkacy w carskiej armii

Dla Stanisława Witkiewicza wybór syna był dramatem Dla Stanisława Witkiewicza, ojca Witkacego, opowiedzenie się syna po stronie carskiej Rosji musiało być osobistym dramatem. Był zdecydowanym zwolennikiem opcji antyrosyjskiej, wspierał akcję patriotyczną w Galicji i przyjaźnił się z Józefem Piłsudskim, którego w listach do syna nazywał ciepło „wujkiem Ziukiem”, a z którym Witkiewiczowie byli spokrewnieni. Joanna Siedlecka w książce „Mahatma Witkac” zdążyła jeszcze spisać opowieści sędziwych już wówczas, a dziś nieżyjących pań z klanu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.