Góral stał się memem

Góral stał się memem

Nie ma co ukrywać, że górale są mistrzami wyciągania pieniędzy od turystów. Na tym polu osiągnęli ogromny sukces


Aleksander Gurgul – autor książki „Podhale. Wszystko na sprzedaż”


Nie wiem, jak ty, ale ja nie przypominam sobie Zakopanego bez wszechobecnej tandety i kiczu. Moje pierwsze wspomnienie to budy z pamiątkami i kolejki do McDonalda na Krupówkach.
– A widzisz, to jesteś trochę młodszy, bo ja jeszcze pamiętam Krupówki bez McDonalda. Pod Wielką Krokwią nie było paździerzowych bud, z których sprzedaje się byle chłam, albo było ich bardzo niewiele. Pamiętam Gubałówkę bez szajsu i chaosu, który zasłania Tatry. Bez cymbergajów i smrodu przypalonych gofrów czy oscypków. Jak byłem dzieckiem, inaczej to wyglądało, choć ten sentymentalizm pewnie może śmieszyć, bo mam dopiero 35 lat.

Lubisz tam jeździć?
– Kocham Tatry. Przeżywałem miłość do tych gór – jako dzieciak chodziłem z rodzicami, potem wciągnąłem w taternictwo przyjaciół i młodszego brata, Franka. Im jestem starszy, tym mniej sprawia mi to przyjemności. Na szlakach są tłumy. Ludzie drą się na siebie potwornie. Najlepiej wyjść o godz. 5 rano albo iść tak wysoko, żeby mieć kawałek tatrzańskiego nieba dla siebie. Ale nawet jak pójdziesz wysoko, to tam też robią się kolejki. Kiedyś były tylko na Giewoncie, teraz są pod Rysami i na Orlej Perci. W schroniskach widziałem już rezerwacje stolików, sprzedaje się w nich nawet prosecco na kieliszki. W 2021 r. padł rekord odwiedzin Tatrzańskiego Parku Narodowego – prawie 4,8 mln turystów. Jeszcze 10 czy 15 lat temu 2-3 mln robiło wrażenie.

A Zakopane?
– Nie podoba mi się. A w zimie, z tym smogiem, to już w ogóle jest nie do zniesienia. Zmiany zachodzące w samej urbanistyce i architekturze też są straszne. Kiedyś dominowały w krajobrazie chaty góralskie, przedwojenne pensjonaty, wille w stylu witkiewiczowskim. Dziś płoną, walą się z zaniedbania, a na ich miejsce leje się beton i powstają hotelowo-apartamentowe molochy. Chodzenie po Zakopanem nie sprawia mi przyjemności. Przez ostatnie lata jeździłem tam, bo musiałem. Redakcja „Gazety Wyborczej” wysyłała mnie z Krakowa, żeby szukać tematów reporterskich. Pracowałem nad sprawą pamiątkarstwa, koni z trasy do Morskiego Oka, kilku spółek deweloperskich, które mocno wdarły się w krajobraz z pomocą lokalnych architektów. Potem mieliśmy rok, kiedy doszło do kilku drastycznych wypadków na Podhalu. Jeden to sprawa, którą otwieram książkę – śmierć babci i wnuczka, których przygniotła dwutonowa brama w Białce Tatrzańskiej. Postawiona bez pozwolenia. Potem na nagłówkach gazet była sprawa trzech kobiet, matki i córek, na które spadł dach „wypożyczalni nart”, a de facto przyczepy obitej blachą i deskami, w Bukowinie. W międzyczasie płonęły zabytkowe budynki w Zakopanem, w których umierały osoby w kryzysie bezdomności.

Dużo tego.
– Poczułem, że przekroczyliśmy masę krytyczną złych wieści z Podhala. I trzeba ten moment w historii regionu ująć w większej publikacji. Najbardziej mierziło mnie, że ofiary były przez lata tylko liczbami w policyjnej statystyce albo w dziennikarskich depeszach, które sam przecież pisałem. Chciałem pokazać, jaki dramat za tym stoi. Rodziny przyjechały na urlop. Były pierwszy, drugi dzień na feriach. Ludzie stracili najbliższych przez panującą na Podhalu bylejakość, chaos przestrzenny, „spychologię” odpowiedzialności. Jak słyszę ten żenujący żart, że na Podhalu prawo budowlane się nie przyjęło, to kończę dyskusję. Widziałem zdjęcia z kostnicy i przestało mnie to bawić. To mógł być każdy/każda z nas. Wystarczyło znaleźć się „w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie”.

Zastanawiam się, kiedy to się zaczęło: ta masowa turystyka, ta patodeweloperka, te samowole budowlane. Tytus Chałubiński, Witkacy czy może później?
– Już po wojnie powstawały wielkie hotele. Budowało je państwo, na pewno zmienił się wtedy charakter całego miasta, ale to ciągle mogło być magiczne miejsce przy dobrym planowaniu i z pomocą urbanistów, którzy mieliby głowę na karku. Zakopane jako tygiel artystyczny i kulturowy. Poza tym kiedyś w willach i pensjonatach mieszkały miejscowe rodziny, które prowadziły pokoje na wynajem dla letników. Wiele z tych budynków, razem z góralami, zostało wymiecionych. Na ich miejscu wyrosły aparthotele lub condohotele. W weekendy pomieszkują tam turyści, którzy nie mają żadnego stosunku emocjonalnego do regionu. Mówiła mi o tym m.in. Zuza Dębiec, artystka, która przez lata mieszkała w willi Chochlik, zaprojektowanej przez Stanisława Witkiewicza i Teodora Axentowicza. Ona sama wyjechała z Zakopanego do Holandii, ale jej znajomi podają jedzenie, leją piwo, sprzedają pamiątki. Lokalna społeczność została sprowadzona do roli obsługi ruchu turystycznego. Przez tę galopującą gentryfikację Zakopane stało się makietą miasta, którą okresowo wypełniają turyści.

Dużo piszesz o deweloperach – myślisz, że oni napsuli na Podhalu najwięcej krwi?
– Tu nakłada się kilka wątków. Nie chodzi tylko o spółki deweloperskie. Dużym graczem, zwłaszcza w Zakopanem, jeżeli chodzi o ruch turystyczny, jest Kościół; zakony mają swoje ośrodki ewangelizacyjno-wypoczynkowe, a w nich pokoje do wynajęcia. Ale tych graczy, którzy chcą uszczknąć coś z tortu masowej turystyki przynoszącej krocie, jest mnóstwo. Nie da się wskazać jednego winnego, bo to cała mozaika – masz deweloperów i architektów, którzy chcą wycisnąć tzw. maksa z PUM, czyli powierzchni użytkowo-mieszkalnej. Do tego masz Kościół i polityków. Wreszcie masz nas, turystów, wydających pieniądze na szajs, który nie ma nic wspólnego z Podhalem. Każdy dokarmia tego potwora.

Górale chyba dawno temu się poddali – stali się takim „ludem dekoracyjnym”. Ich kultura i tożsamość zostały rozmienione na drobne, są towarem.
– Na wiele różnych sposobów. Najbardziej przaśnym i karykaturalnym tego przejawem jest fakt, że wizerunek górala służy dziś głównie do reklamowania taniego piwa podłej jakości. Domyślasz się, o którym mówię – góral z reklamy jest jurnym harnasiem, który rozłupuje świerk jednym uderzeniem siekiery, wilki mu się kłaniają w lesie, a on ratuje turystów z górskiej opresji. Znam też taki browar w Zakopanem, który wypuścił linię piw i na jednej z etykiet góral ujeżdża ryczącego niedźwiedzia. Serio. To już nawet nie jest kicz, tylko coś głębszego. Niestety, taki obraz się sprzedaje, a potem czar pryska, jak przyjeżdżasz i widzisz, że ten szlachetny harnaś to łysiejący facet, który smaga batem przeciążonego konia. Mit góralszczyzny bardzo się rozjeżdża z rzeczywistością. Przykro mówić, ale góral stał się memem.

Jak papież, również silnie związany z regionem.
– Jeśli mam powiedzieć, kto jest w historii Polski największym marketingowcem i piarowcem góralszczyzny, obok Chałubińskiego i Witkiewicza, to mówię: Jan Paweł II. Zresztą pod jego wpływem niektórzy górale zaczęli wierzyć, że są narodem wybranym. Kulminacją był rok 1997 z mszą na Wielkiej Krokwi, gdzie papież kazał góralom bronić krzyża na Giewoncie. Niektórzy traktują to dosłownie, co bywa karykaturalne, jeżeli ktoś coś zawiesi na tym krzyżu. Hiperreligijność góralska objawia się czasem w przedziwny sposób i w wyjątkowych okolicznościach.

Na przykład?
– Dla mnie najbardziej fascynująca jest historia kapliczki na Gubałówce. To była sakralna samowola budowlana – jedna z pierwszych w tej części Zakopanego. Dziś jest jedną z setek samowoli na tym szczycie, otoczyły ją budy z paździerza i plastiku. Powstała w ramach wotum dziękczynnego za przetrwanie wojny, postawili ją Władysław i Marianna Bachleda-Księdzularz. Ich córka mówiła mi, że do ojca przyszedł w nocy Chrystus i przypomniał mu o obietnicy zbudowania kapliczki. Jako reporter jesteś bezradny, kiedy słyszysz takie rzeczy. Szukasz potwierdzenia w dokumentach i tam jak wół stoi, że to była samowola i obietnica za przetrwanie wojny. O Chrystusie w listach do władz komunistycznych się nie wspomina.

Ale ta historia fascynuje mnie także, bo dzieje się w kilku wymiarach. Drugi wymiar tej sakralnej samowoli to zwykły góralski pragmatyzm: zbudowali kapliczkę, bo – jak sami pisali do władz – chcieli mieć bliżej do kościoła. W aktach bezpieki czytałem, że górale postanowili zbudować na Gubałówce kolejne obiekty, w tym rurociąg i szkołę podstawową, a w kosztorysy tych „inwestycji” już wliczyli kary za samowolną budowę. Trzeci to walka z komunistami. Jak kazali góralom rozebrać kapliczkę, to ci schowali ją w jedną noc do stodoły i do dziś pokutuje na Podhalu przekonanie, że byli w związku z tym represjonowani na tle religijnym.

Wśród sytuacji związanych z tą hiperreligijnością, które opisywałem w gazecie i książce, był jeszcze osobliwy pomysł rzucony kiedyś przez radnego gminy Kościelisko. Narcyz Sadłoń wymyślił, żeby wybudować posąg Jana Pawła II na Butorowym Wierchu. Figura miała być rozmiarów Jezusa z Rio albo nawet Statuy Wolności.

To już dość kuriozalne.
– Można się śmiać, ale są też sprawy zatrważające. Na Podhalu jest olbrzymi problem z alkoholem. Piciem niektórzy górale maskują depresję, a to z kolei prawdopodobnie wpływa na liczbę samobójstw w powiecie. Mówię o tym dlatego, że bardzo często osoby, które chcą skończyć z piciem wódy czy samogonu, zamiast szukać pomocy u psychoterapeutów, idą zaślubować abstynencję w kościele na Górce. Przychodzi kilka tysięcy ludzi w roku. Wolą ślubować przed Bogiem, z lekarzy się śmieją.

Nie ślubują za to niebicia kobiet. Piszesz także o ofiarach przemocy domowej.
– Przy czym skala tego zjawiska na Podhalu jest ciągle nieznana, potencjalnie mocno zaniżona w oficjalnych statystykach. To hermetyczna społeczność, która nie wynosi niczego na zewnątrz. Trudno było dotrzeć do kobiet, które tego doświadczyły. Kiedy zaczęły się otwierać, mówiły, że jest ich więcej, tylko reszta boi się prosić o pomoc. Latami żyją pod jednym dachem z oprawcami. Zofia opowiadała mi o swojej sąsiadce, nazywa ją ciotką, która na noc zamyka się przed mężem w osobnym pokoju. Boi się wyjść z sypialni, dlatego zabiera ze sobą wiadro – na wypadek, gdyby zachciało się jej iść do toalety. A historie o tym, że ktoś gonił kogoś z siekierą czy tłuczkiem, odnoszę wrażenie, są na porządku dziennym.

Zakopane nie przyjęło uchwały antyprzemocowej.
– To jedyna gmina, która jej nie przyjęła, co zresztą pochwalili abp Marek Jędraszewski i ekspremierka Beata Szydło. Inne gminy wprawdzie mają uchwałę i zespoły interdyscyplinarne, ale to nie zawsze funkcjonuje tak, jak powinno. Poznałem kobietę z Bukowiny Tatrzańskiej, która zadzwoniła na policję, jak facet nad nią się znęcał. Przyjechali do niej do domu. Szybko się okazało, że policjanci znają się z oprawcą. Ludzie razem chodzą do kościoła, na uroczystości gminne. Koło się zamyka.

A wracając do patodeweloperki – co na to wszystko górale?
– Lokalsi twierdzą zgodnie: „Na Podhalu nie ma już świętości”. Kiedyś była nią ojcowizna, czyli ziemia przekazywana z ojca na syna, która zostawała w rodzinie. Dzisiaj niewiele trzeba, żeby przekonać górala do jej sprzedaży. Usłyszałem o tym i pomyślałem o podtytule książki: „Wszystko na sprzedaż”. Potem opisywałem historię konia, który padł na trasie do Morskiego Oka. Czytałem notatki policyjne: górale rozprawiali o tym, co można zrobić, żeby spieniężyć tego biednego zwierzaka, ile dostaną za niego w rzeźni. Wtedy faktycznie uznałem, że wszystko jest na sprzedaż na Podhalu.

Ktoś próbuje powstrzymać tę dziką zabudowę?
– Znam takich, którzy wygrywali z deweloperami w sądach. Na razie to pojedyncze przypadki. Kłopot w tym, że ludzie po prostu na tym się nie znają. W Krakowie jako dziennikarz chodziłem na dziesiątki konsultacji społecznych w sprawie planów zagospodarowania i wiem, jak to wygląda. Planiści operują trudnym językiem. Pół godziny i ludzie odpadają. Nie wiedzą, o czym jest mowa – w Krakowie, gdzie jest wielu ludzi wykształconych i zaangażowanych obywatelsko, kwitnie miejski aktywizm. Wyobrażam sobie, że w Zakopanem na takie konsultacje chodziła garstka, w tym pełnomocnicy spółek deweloperskich, którzy zarabiają kolosalne kwoty, by przepchnąć „maksa”. Potem budowy apartamentowców ruszyły kaskadowo. Dopiero wtedy ludzie się obudzili, zobaczyli, na jak wiele pozwoliły deweloperom plany zagospodarowania uchwalone przez radę miasta.

Piszesz, że na Podhalu beton leje się szeroką strugą.
– Najpierw były pożary starych willi, przedwojennych pensjonatów i góralskich chat. Często pereł architektury, w których ogień pojawiał się z niewyjaśnionych przyczyn. Dziwnym zbiegiem okoliczności działki, na których stały zabytki, nieraz należały do deweloperów. Zgliszcza były sprzątane, po roku wjeżdżały koparki i wyrastał stalowo-betonowo-szklany apartamentowiec, który nie pasuje do sąsiednich, historycznych obiektów. Do rangi symbolu urosła willa Ros-Ami przy Tuwima. Ludzie płaczą za tym miejscem – mają wspomnienia z nim związane. Kiedyś mieszkały tam ich rodziny, przyjaciele. Willa płonęła więcej niż jeden raz, potem działkę „posprzątano”. Na razie leży odłogiem.

Myślisz, że da się to jeszcze zatrzymać?
– Nie jestem optymistą. Kłopot w tym, że zazwyczaj deweloper ma pieniądze i armię prawników. Nawet jak zablokujesz jeden projekt, który jest na „maksa”, czyli zakłada wyciśnięcie z ziemi wszystkiego, co jest do wyciągnięcia, to architekt może obciąć 5-10% z tego „maksa” i zmienić projekt. Powstanie kolos minus kilka procent, czyli ze zmianą praktycznie kosmetyczną. Z kolei, gdybyś chciał punktowo zmienić plan zagospodarowania (pomijam czas na powtórne konsultacje, przekonanie radnych, by mieli odwagę, i samo głosowanie w radzie miasta, bo to zajmuje lata), deweloper może przyjść do urzędu miasta i powiedzieć: „Zmieniliście reguły w trakcie gry, jak kupowałem działkę, to mogłem wybudować więcej, teraz płaćcie odszkodowanie”.

No dobrze, ale ktoś musiał dać na to przyzwolenie. Jak oceniasz władze Zakopanego?
– Trudno mi oceniać, bo nie udało mi się porozmawiać z burmistrzem Zakopanego. Nie zdobył się na odwagę, żeby się spotkać. Zapewniłem, że dostosuję kalendarz do niego i będziemy trzymać dystans, a wywiad odbędzie się w maseczkach. Nie zgodził się. Zbierając materiały, rozmawiałem natomiast z Januszem Majchrem, emerytowanym burmistrzem. Szczyci się tym, że pokrył miasto planami zagospodarowania, myśląc pewnie jego o rozwoju i przewietrzeniu. Nie można mu tego odebrać, pytanie tylko, czy nie otworzył tej furtki za szeroko, pozwalając deweloperom na zbyt wiele.

Ile bilbordów stoi na zakopiance?
– Tego nikt nie wie. Nie znam żadnej inwentaryzacji.

Pytam, bo bardzo lubię rozdział w książce, w którym jedziesz samochodem i czytasz na głos każdą reklamę w zasięgu wzroku. Niezły bigos z tego się robi.
– To jest potok. Jedziesz w Tatry i widzisz po drodze reklamy maszynek do strzyżenia, korekty biustu, usług stomatologicznych i setki innych. Niektóre to potężne ściany zasłaniające widok na Tatry. Nie mogę się doczekać, kiedy Zakopane wprowadzi swoją uchwałę krajobrazową. Trwają konsultacje, ale ciągle ktoś składa uwagi, a głosowanie w radzie miasta jest odwlekane w czasie. Na końcu będą głosować radni, którzy też pewnie mają kumpli i szwagrów, co zarabiają na tych bilbordach. Są grupy nacisku, które mogą wywalić uchwałę do góry nogami.

Biznes musi się kręcić.
– Nie ma co ukrywać, że górale są mistrzami wyciągania pieniędzy od turystów. Na tym polu osiągnęli ogromny sukces. Jest chciwość deweloperów, ale i chciwość miejscowych, o czym 100 lat temu pisał Witkiewicz. To stało się przekleństwem regionu. Po drugiej stronie tego ambarasu jesteśmy my. Jedziemy tam i nie myślimy, czy coś kosztuje 50, czy 100 zł. Bez sensu rozsypujemy pieniądze. Najgorszy szajs z podłych smażalni potrafimy wepchnąć sobie do gardła. Bierzemy okropne bezguście i tandetę ze straganów.

To jest kwestia edukacji turystycznej, przed nami ogromna praca. Musimy zacząć myśleć o tym, gdzie postawić szlaban, a innym razem, jak podnieść poprzeczkę góralom. Jeżeli rezerwujemy nocleg, to nie w betonowo-stalowym pałacu, ale w małym pensjonacie, który prowadzi rodzina od przedwojnia. To samo z pamiątkami – trzeba szukać produktów lokalnych artystów. Kilka lat temu Muzeum Tatrzańskie ogłosiło konkurs na pamiątkę. Wygrały „Domy duchy” – genialny projekt, który daje dużo do myślenia. To trzy świece dekoracyjne w kształcie starych, zabytkowych obiektów, których w mieście już nie ma. Nawiasem mówiąc, jestem jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy mieli dostęp do pełnej listy prac.

Największe kuriozum?
– Pomijam jakieś sztampowe podkładki pod myszki albo futerały na telefon, moim ulubionym stał się ciupasol – skrzyżowanie ciupagi i parasola. To już zawsze pozostanie w mojej głowie. Trochę jak te budy na Gubałówce. Nikt nie może się ich doliczyć.

Będziesz w stanie tam wrócić?
– Tylko w góry. Jest cała masa pięknych miejsc poza Zakopanem, gdzie ciągle jeszcze można rozkoszować się wędrówką. Biorę czasem wolne w tygodniu, żeby nie zderzać się z tłumami na szlakach. Mam ulubioną trasę w Tatrach – tam i z powrotem trzeba iść ok. 12 godzin, ale znajduję wtedy trochę ciszy i spokoju.

Podzielisz się?
– Nie będę zdradzał, bo zaraz wszyscy tam się zlecą.


Aleksander Gurgul – absolwent dziennikarstwa, amerykanistyki i latynoamerykanistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od 2014 r. związany z „Gazetą Wyborczą”, gdzie od 2021 r. kieruje zespołem „Klimat i środowisko”. Publikował również w „Tygodniku Powszechnym”, „Magazynie Miasta” i „Autoportrecie”.


Fot. Agencja Wyborcza

Wydanie: 2022, 38/2022

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy