Taktyka czarna

Taktyka czarna

Snajper GROM-u ujawnia kulisy akcji jednostek specjalnych

Taktyka czarna w wykonaniu oddziałów takich jak GROM jest skierowana przede wszystkim przeciwko terrorystom, w bezpośrednim dystansie, w terenie zabudowanym. (…) To zbiór technik obejmujących walkę w budynkach, na korytarzach domów, w piwnicach, fabrykach, na dworcach kolejowych i lotniskach, ale i na ulicach. Amerykanie stworzyli dwa podstawowe pojęcia dotyczące walki w terenie zurbanizowanym: MOUT (Military Operations on Urban Terrain), (…) oraz CQB
(Close Quarters Battle).
Pierwszy skrót oznacza operacje militarne na terenie zurbanizowanym. W tym konkretnym przypadku chodzi o szersze pojęcie i bardziej konwencjonalne, czyli o prowadzenie walki w celu zdobycia i utrzymania np. wioski, instalacji przemysłowej, czy nawet całego miasta lub strategicznie ważnej jego części. Obecnie takie operacje specjalne – przeciwterrorystyczne – prowadzone są np. na wschodzie Ukrainy, w Donbasie.
W taktyce czarnej jednak funkcjonuje zasadniczo ten drugi termin. Oznacza on walkę w bezpośrednim kontakcie z terrorystami na terenie zurbanizowanym w określonych dzielnicach, w budynkach. Takie działania prowadzone mogą być również w ramach większych operacji specjalnych, z angielskiego zwanych cordon and search (C&S). (…) CQB dotyczy głównie „czyszczenia”, czyli sprawdzania i eliminowania zagrożenia ze strony terrorystów już w samych pomieszczeniach, korytarzach, przedziałach pojazdów lub samolotów. (…)

TERRORYŚCI TO NIE SĄ honorowi przeciwnicy, którzy przestrzegają jakichkolwiek zasad. To najczęściej fanatyczni mordercy, nieszanujący życia nie tylko tych, którzy staną na ich drodze, ale – co najgorsze – także niewinnych cywilów. W starciu z nimi nie ma negocjacji. Trzeba ich po prostu jak najsprawniej wysłać do piekła, ale także (co jest znacznie ważniejsze) oswobodzić ewentualnych zakładników przetrzymywanych przez terrorystów.
Mamy tu do czynienia z dwoma rodzajami akcji. Pierwszy to poszukiwanie miejsca pobytu potencjalnych terrorystów, namierzanie i potwierdzenie lub zaprzeczenie (w radiu usłyszysz w języku sojuszników: confirm or deny) w celu wyeliminowania lub zatrzymania (Amerykanie powiedzą: kill or capture actions). Najczęściej, choć nie zawsze, nie mamy w tym wypadku kłopotów z zakładnikami.
Drugi rodzaj akcji to bezpośredni, jak to nazywamy, „punktowy” marsz szturmowców do miejsca lub pomieszczenia, w którym przetrzymywani są zakładnicy, jeśli znamy ich dokładną lokalizację. Czyli jest to akcja mająca na celu przede wszystkim oswobodzenie zakładników, a następnie zlikwidowanie lub pojmanie terrorystów. Teren pod takie akcje zwykle jest uprzednio przygotowywany i zabezpieczany przez inne jednostki. W Polsce również mamy zawodowców, którzy są w tym bardzo dobrzy, np. 1. Pułk Specjalny Komandosów w Lublińcu. Chodzi tu o odpowiednie wyizolowanie konkretnego obszaru, i to w taki sposób, aby terroryści się nie zorientowali, jak mamy zamiar ich zaatakować (…).

KAŻDA AKCJA jest inna, ale są zasady, według których postępujemy niemal zawsze. Najpierw trzeba wejść do budynku, a to czasami nie jest takie proste. Czasem trzeba wysadzić drzwi, kraty lub inne zabezpieczenia, czasem podłożyć punktowo ładunek i dojść do celu przez jakąś piwnicę lub garaż. Bywa, że musimy zjechać na linach z dachu i uderzyć z góry. Kiedy już dostaniemy się do środka (na razie nie mówimy o uderzeniu z dachu), trzeba jak najszybciej zabezpieczyć odpowiednio korytarz, potem klatkę schodową, pomieszczenia i tak dalej. Na każde z tych miejsc jest opracowana odpowiednia taktyka.
Pierwszą zasadą w takich akcjach jest to, że jeśli zdobędziemy jakiś teren (kawałek korytarza czy klatki schodowej), to nie wolno nam się już do końca z niego wycofać. (…)
Kiedy już wejdziemy, przejmiemy przedsionek, klatkę schodową i np. windę, w dalszej kolejności najczęściej czeka nas korytarz. Tu zachowujemy się nieco inaczej niż w przedsionkach czy na schodach. Wzdłuż takiego korytarza zwykle znajdują się pomieszczenia (np. w hotelu). (…) Nadrzędną zasadą jest to, że nawet metr takiego korytarza nie może pozostać poza obserwacją. Musimy widzieć wszystko, bo w każdej chwili, właściwie znikąd może pojawić się terrorysta. Mało tego – musimy nie tylko mieć wszystko pod stałą obserwacją, ale cała przestrzeń musi być zabezpieczona tzw. potencjalnym ogniem, czyli mówiąc po ludzku – w każdej chwili musimy być gotowi do strzału w dowolnym kierunku. Tak ustawiamy szyk. Strzela ten, na którego muszce pojawi się cel. (…)

WEJŚCIE DO POMIESZCZENIA też ma swoją taktykę, uzależnioną od tego, czy jest to pokój, kuchnia, schowek czy np. łazienka. Siły specjalne tym się charakteryzują, że ich żołnierze mają we krwi elastyczność i improwizację. (…) Oczywiście dzielimy role jeszcze przed akcją. Wyznaczamy, kto idzie pierwszy, kto otwiera drzwi, kto osłania, i walimy w drani. Ale grupa zawsze jest przygotowana na sytuację, że coś może pójść nie według planu, i niezależnie od tego, jak sprawy się ułożą, zwykle da sobie radę. (…) Tak więc każdy nie dość, że jest uzbrojony w ważącą parę kilogramów broń i sprzęt wyłomowy, to do tego jeszcze objuczony jest ładunkami wybuchowymi. Wyobraź sobie teraz, co się dzieje, kiedy coś się nie uda i dojdzie do niekontrolowanego wybuchu. Masakra.

W IRAKU ZABUDOWA jest dość charakterystyczna. Działaliśmy tam z reguły na zasadzie cordon and search (wiem, dużo tego angielskiego, ale to wiedza pochodząca przede wszystkim od Amerykanów i Anglików, poza tym wojnie z terroryzmem przewodzą Stany Zjednoczone, więc rozkazy są wydawane po angielsku). Piechota morska izolowała całe dzielnice, żeby później siły specjalne mogły wejść i zrobić searching, czyli przeszukanie – oczywiście w naszym rozumieniu tego słowa.
Taktyka czarna nie obejmuje wyłącznie budynków. Czasem to autobusy, pociągi (w tym metro), tramwaje, trolejbusy, samochody i oczywiście samoloty. Dla każdego z tych środków publicznego transportu opracowano swego czasu inną taktykę. Musimy wiedzieć, jak taki pojazd zatrzymać; jak się do niego dostać; jak nie dopuś­cić do tego, by wjechał tam, gdzie mógłby narobić poważnych kłopotów; jak zmusić go, by wjechał tam, gdzie najłatwiej będzie się do niego dobrać. (…) Możemy także przygotować odpowiednią zasadzkę. Wtedy blokujemy terrorystów i przykładowo śmigłowce zniżają lot, a następnie atakują pierwszą ciężarówkę jadącą na czele ich kolumny. Terroryści się wysypują, snajperzy z ukrycia, z boków drogi lub z dachów zdejmują ich, my zabezpieczamy i przejmujemy „wrażliwy” ładunek. (…)
Jeśli dranie jadą samochodem osobowym, to tylko pozornie jest łatwiej. Zasada jest taka: kiedy już zatrzymamy wóz i ich dopadniemy, każdy z „pasażerów” musi mieć przy głowie osobną lufę. To ważne: niezależnie od tego, czy to terrorysta, czy zakładnik – każdy ma mieć lufę aż do chwili zakucia w kajdanki czy całkowitego obezwładnienia. Więc jeśli kiedykolwiek wpadniesz w kłopoty w Iraku, Afganistanie, czy nawet w Polsce, nie dziw się, że kiedy będą cię odbijać, to nie tylko terroryści, ale także ty, aż do końca akcji, będziesz mieć przy głowie gnata. Wywleką cię z samochodu, rzucą na glebę, a wyjaśniać będą na końcu. Może niezbyt to subtelne, ale z pewnością najbezpieczniejsze.

TERRORYŚCI, JAK WIEMY, bardzo lubią samoloty i lotniska. Wszyscy znają wydarzenia z 11 września 2001 r. – samoloty wbijające się w wieże World Trade Center, Pentagon, słynny tragiczny lot 93.
(…) Samolot to najtrudniejszy obiekt do odbicia z rąk terrorystów. Z prostego powodu. To nic innego jak długa, najczęściej metalowa rura, do której przyczepiono skrzydła oraz – co dla tych rozważań najważniejsze – zbiorniki na wiele ton paliwa. Jeśli paliwo wybuchnie podczas akcji, to nie będzie już co zbierać. (…) Należy więc przede wszystkim nie dopuścić do tego, żeby kokpit przejął ktoś, kto najwyraźniej ma nieco inne plany niż piloci i pasażerowie. Sporo ostatnio w tym kierunku już zrobiono. Coraz częściej linie lotnicze zatrudniają ukrywających się wśród pasażerów oficerów bezpieczeństwa, którzy są tak wyszkoleni, aby mogli zdusić w zarodku takie zagrożenia. Przyłożono się do tego i widać, że goście w większości wypadków znają się na robocie, bo po ataku z 11 września coraz mniej słychać o „spektakularnych” porwaniach statków powietrznych. Na szczęście.
Ale co w sytuacji, gdy facet z gnatem, który miał pilnować pasażerów, zatrzasnął się np. w kiblu, a terroryści opanowali samolot? Aby porządnie zaatakować statek powietrzny z nieproszonymi gośćmi na pokładzie, należy już na etapie planowania założyć, że w akcji musi wziąć udział minimum kilkudziesięciu świetnie wyszkolonych szturmowców, a do tego z pewnością będzie jeszcze potrzebne wsparcie grupy młodszych stażem operatorów, nazywanych drabinowymi. Bywa, że do całej zabawy potrzeba nawet do 10 drabin (wszystko zależy od gabarytów samolotu). Niektóre z nich są bardzo wysokie. Jeśli na taką drabinę wejdzie jednocześnie pięciu do siedmiu komandosów, dwoje ludzi nie wystarczy, żeby ją stabilnie utrzymać przypartą do kadłuba. Zdarza się, że cała sekcja szturmowców, która wysoko na drabinie pozostaje w gotowości do otwarcia drzwi samolotu, razem z drabiną spada na plecy na betonową płytę lotniska. Średnia frajda. (…)

W ZALEŻNOŚCI OD TYPU OBIEKTU, który atakujemy, wybieramy odpowiednią broń. Kiedy zajmujemy taki cel jak hotel, w którym są długie korytarze, i spodziewamy się, że tam rozegra się główna walka, dobieramy spluwy o dłuższej lufie, na przykład HK416 albo M4. Jeśli zbóje zaryglowali się w małym pomieszczeniu i to tam będziemy sprzątać, to bierzemy krótkie karabinki MP5.
Jeśli wiem, że muszę dostać się do kabiny pilotów w samolocie – powiedzmy, że już po walce w korytarzu dla pasażerów – używam wyłącznie pistoletów, dajmy na to dwóch glocków. Dlaczego dwóch? Każdy komandos podczas akcji ma dwa egzemplarze broni. Niezależnie od tego, czy to będzie broń długa i krótka, czy dwa krótkie pistolety. Jeśli pierwsza nawala, musi natychmiast mieć dostęp do drugiej.
Ważną sprawą jest szybka zmiana magazynka. Każdy z nas ćwiczy to do upojenia. Ale jeszcze ważniejsza jest współpraca w grupie. Jeśli skończyła ci się amunicja albo coś się zablokowało, krzyczysz natychmiast: „Zacięcie!”, i schodzisz na kolano. Nawet jak cię nie usłyszą, to zobaczą, że to zrobiłeś, i następny z grupy błyskawicznie dochodzi do ciebie i przejmuje twój sektor, dopóki nie zmienisz magazynka lub całej broni i nie krzykniesz: „Gotów!”. Mocno łapiesz partnera za nogę, na wypadek gdyby nie usłyszał, i dopiero wtedy może on zająć się wyłącznie swoim sektorem i odpuścić twój. Kiedyś zastanawiano się, czy nie powinniśmy zgłaszać gotowości podniesieniem ręki do góry. Wtedy nie było jeszcze, jak to jest dzisiaj, masek panoramicznych, dzięki którym łatwiej dostrzec, co jest grane. To się jednak nie sprawdziło. Kiedy gość przede mną przeładowuje magazynek, ja muszę cały czas prowadzić ogień w jego sektorze i zdarzyło mi się kiedyś, że kolega podniósł rękę, a ja strzeliłem mu między palcami (na szczęście!). Gdybyśmy mieli mniej szczęścia, to bym mu wykasował co najmniej dwa palce. (…)

W TAKTYCE CZARNEJ używa się również broni gładkolufowej, to jest remingtonów 870. To rodzaj… hmm… dubeltówki z amunicją sproszkowaną, zwykle porcelanową, co jest przydatne np. przy forsowaniu drzwi. Walisz z dubeltówki w zamek albo w inny słaby punkt i dalej już prowadzisz akcję, używając broni regularnej. Dlaczego mówimy o tym „broń gładkolufowa”? Każda broń regularna (karabiny bojowe, pistolety, nawet rewolwery) ma wydrążoną w lufie spiralę (gwint), dzięki której pocisk tak naprawdę leci nie – jak nam się czasem wydaje – ruchem jednostajnie przyspieszonym, bez żadnej rotacji, tylko… biegnąc w stronę celu, wiruje, co nadaje strzałowi precyzji. Pocisk z pistoletu leci z grubsza z prędkością 1200 km na godzinę. Żeby jego trajektoria była jak najbardziej przewidywalna, musi on obracać się podczas lotu wokół własnej osi. Wtedy przecina powietrze z większą energią, a siły wytworzone wokół pozwalają mu lecieć prosto do celu. Z kolei broń gładkolufowa nie ma tej spirali i – jak sama nazwa wskazuje – jej lufa jest gładka. Taka broń nie służy do precyzyjnych strzałów, tylko do… rozwalania przeszkód, ale z bliskiej odległości. Z dubeltówki nie trafisz porządnie nawet z 50 m, chociaż ze względu na rodzaj amunicji (sproszkowana) masz z pewnością szansę „napocząć” jakiś większy cel częścią masy śrutowej. Muszę przyznać, że znam gościa, który jednym strzałem z takiej lufy upolował dwie kaczki naraz.
Ale na poważnie – dokładność strzelania z dubeltówki jest kompletnie inna niż w wypadku broni precyzyjnej. Dla przykładu – w 2012 r. dwóch australijskich snajperów z drugiego Commando Regiment tamtejszej Delty zlikwidowało jednego z przywódców talibskich w Afganistanie z odległości 2815 m, a więc z blisko 3 km! Strzelali z karabinu wyborowego M82A1 Barrett 12,7 mm (mamy takie w GROM-ie). Pocisk leciał, uwaga… 6 sekund! I trafił! To nie był odosobniony przypadek. W 2009 r. w tej samej prowincji (Helmand) brytyjski kapral Craig Harrison zdjął dwóch talibów, strzelając z karabinu L115A3 LLR firmy Accuracy International, z odległości 2475 m. To bardzo duże odległości. Fenomenalny rekord świata w biegu na 3 km, niepobity od blisko 20 lat, wynosi 7 minut 20 sekund i 67 setnych sekundy i należy do Kenijczyka Daniela Komena. Tyle że Komen biegł na stadionie, bez przeszkód, jedynie w stroju sportowym, wsparty wieloletnim lekkoatletycznym treningiem. Żołnierz z pełnym ekwipunkiem, jeśli nawet nie napotkałby specjalnych przeszkód, musiałby zużyć na dotarcie do celu minimum pół godziny. Wspomniani Australijczycy czy Craig Harrison dorwali drani wystrzelonym pociskiem, który leciał kilka sekund. Takie możliwości daje nowoczesna, precyzyjna broń.

POWRÓĆMY DO FORSOWANIA DRZWI. Tu warto powiedzieć o paru szczegółach, które czasami są mylone nawet przez osoby interesujące się siłami specjalnymi. Na przykład element taktyki, jakim jest dowodzenie. Kto tak naprawdę jest dowódcą podczas akcji? Ano ten, który wchodzi do strefy zagrożenia jako pierwszy. To nie zawsze ta sama osoba, która jest nominalnym dowódcą oddziału. Chłopak, który wszedł pierwszy do pomieszczenia, staje się automatycznie dowódcą – to jest ta elastyczność. Dlaczego właśnie ten człowiek? Bo on pierwszy ocenia sytuację, on najwięcej widzi i to on może najszybciej i najbardziej trafnie wydać tam niezbędne rozkazy. Tak więc pierwszy decyduje, co zrobimy dalej, aż do momentu, gdy wyjdziemy z opanowanego pomieszczenia. Druga sprawa: nigdy nie wbiegamy do środka, jak to czasem bywa na amerykańskich filmach, tylko zawsze wchodzimy. Nawet jeśli drzwi są otwarte. Niemal w każdym przypadku – niezależnie od tego, czy kogoś wyczuwamy w środku, czy nie – rzucamy granat hukowo-błyskowy. Jeśli kolesie, których bazę atakujemy, będą ukryci gdzieś wewnątrz, to z pewnością na jakiś czas trochę zaprzątnie to ich uwagę. Granat z reguły rzuca „dwójka”, czasem też „trójka”. Dopiero po tym może wejść pierwszy ustawiony tuż przed drzwiami (dowódca akcji w pomieszczeniu). To wszystko jest idealnie zgrane i tak naprawdę proste, ale – jak z pewnością nawet w zwykłym życiu już niejednokrotnie się przekonałeś – rzeczy proste bywają najtrudniejsze. (…)

ELASTYCZNOŚĆ, WYMIENNOŚĆ POZYCJI, o czym zawsze mówimy, jest jedną z najważniejszych cech oddziału specjalnego. Jak „jedynka” widzi, że „dwójka” nie ma w dłoni granatu, to go wali w łeb, żeby sobie łaskawie przypomniał, co trzeba; a jak z jakichś powodów „dwójka” straci granat, to wymienia się z „trójką”, i to trwa dosłownie sekundy. Potem, po akcji, taka „dwójka” bez granatu staje przed dowódcą sekcji i drugi raz dostaje w łeb, i jeśli nie ma bardzo dobrego wytłumaczenia, dlaczego nawalił, to wypada z oddziału, bo selekcja trwa cały czas. Jeśli nawet cię wybrano, ale później nawalasz, możesz w tempie gazeli wylecieć na wieczny urlop, bo zagrażasz kolegom. Znam takich, którzy wylatywali po pięciu, sześciu latach. Tacy ludzie jak my muszą umieć się zgrać – charakterem, mentalnością, różnego rodzaju cechami, które potem są decydujące w momentach ekstremalnych. Jeśli ktoś ewidentnie odstaje, musi odejść, bo oddział specjalny to nie klub dyskusyjny, gdzie roztrząsamy wiekopomne problemy ludzkości, tylko zgrana grupa doskonale wyszkolonych ludzi, którzy podczas akcji muszą być jak jedno ciało, jak jeden mózg. (…)

Skróty pochodzą od redakcji

Fragmenty książki Karola K. Soyki i Krzysztofa Kotowskiego Cel za horyzontem. Opowieść Snajpera GROM-u, Black Publishing, Wołowiec 2015

Wydanie: 2015, 30/2015

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy