Test na odporność demokracji

Test na odporność demokracji

Atak na instytucje rządowe w Brazylii był dowodem na to, że prawicowy populizm trzyma się dobrze

W połowie listopada ub.r. w Mexico City do wspólnego zdjęcia stanęło czterech mężczyzn, których – przynajmniej z wyglądu – więcej łączy, niż dzieli. Tło nie było szczególnie korzystne, bo posłużył za nie słabo oświetlony korytarz jednego ze stołecznych hoteli. Mimo to pozującym do fotografii dopisywały humory, wszyscy czterej szeroko uśmiechali się do obiektywu. Dan Schneider, amerykański producent telewizyjny i prawicowy działacz polityczny, ustawił się w środku, po obu stronach mając wiodące postaci latynoamerykańskiej skrajnej prawicy. Z prawej obejmuje go Argentyńczyk Javier Milei, szykujący się do kandydowania w tegorocznych wyborach prezydenckich klimatyczny negacjonista, który aborcji zakazywałby nawet, gdy do zapłodnienia doszło w wyniku gwałtu. Dalej – na prawo, nie tylko na fotografii – usytuował się Chilijczyk José Antonio Kast, znany apologeta dyktatury Augusta Pinocheta, którego sztandarowym pomysłem w trakcie niedawnej kampanii prezydenckiej było wykopanie wilczych dołów na granicy z Peru w celu zmniejszenia liczby migrantów przedostających się do jego kraju. Z drugiej strony Schneidera obejmuje postać być może na tym zdjęciu najważniejsza: Eduardo Bolsonaro, syn ustępującego już wtedy brazylijskiego prezydenta, sam będący konserwatywnym senatorem.

Okazją do uwiecznienia tej prawicowej radości był zorganizowany w stolicy Meksyku zjazd CPAC, Conservative Political Action Conference, amerykańskiej organizacji politycznej zrzeszającej konserwatywne ugrupowania i instytucje zajmujące się walką z ruchami progresywnymi. To inicjatywa zakorzeniona jeszcze w poprzednim świecie, której inauguracja nastąpiła w 1974 r. i która odegrała znaczącą rolę w przechyleniu amerykańskiej debaty publicznej na prawo, windując w ten sposób do władzy Ronalda Reagana i podobnych mu polityków. CPAC od lat nie ogranicza się tylko do działalności na terenie USA, aktywnie wspierając – również finansowo – ruchy prawicowe na południowych szerokościach geograficznych. Latynoameryka była dla Amerykanów ważna zawsze, wcześniej jako własne podwórko i obszar pośrednich konfliktów ze Związkiem Radzieckim. Teraz, choć lęk przed marksistowskimi rewolucjami wydaje się legendą z przeszłości, region ten nadal ma znaczenie strategiczne dla prawicy – chociażby dlatego, że amerykańscy konserwatyści, zwłaszcza spod znaku Donalda Trumpa, znajdują tu wiernych naśladowców.

Podgrzewanie atmosfery

Co jednak wspólnego ma zjazd latynoskiej prawicy sprzed dwóch miesięcy z ubiegłotygodniowym atakiem na brazylijskie instytucje rządowe? Więcej, niż mogłoby się wydawać. Wspomniane zdjęcie zostało zrobione w listopadzie zeszłego roku, a więc w momencie założycielskim dla nowej fali lewicowych sukcesów na kontynencie. W Brazylii Jair Bolsonaro dopiero co przegrał walkę o reelekcję, w dodatku został pokonany przez Inácia Lulę da Silvę, a więc z jednej strony, ikonę ruchu robotniczego i lewicy na całym Globalnym Południu, a z drugiej – niedawnego politycznego trupa, odsiadującego (później unieważniony) wyrok za korupcję. Mimo wszystkich tych przeszkód wrócił niemal z zaświatów – przegrana z takim rywalem to dla Bolsonara policzek szczególnie siarczysty. Reszcie prawicowego klubu nie wiodło się lepiej. Chilijczyk Kast rok wcześniej uległ lewicowemu aktywiście Gabrielowi Boricowi. Z kolei szanse Mileia na przejęcie władzy w Argentynie są mimo wszystko niewielkie, wziąwszy pod uwagę niemal całkowity brak zaplecza instytucjonalnego, które przeciwstawić się musi wciąż silnym peronistom. Upadł już nawet najtrwalszy bastion latynoamerykańskiego konserwatyzmu, Kolumbia, gdzie władzę jako pierwszy lewicowy prezydent w historii objął Gustavo Petro. Prawicowcy mogliby wywiesić białą flagę, wzdychając przy tym, że znikąd nie nadchodzi ani pomoc, ani nawet nadzieja.

A mimo to wszyscy na tym zdjęciu oraz na szczycie CPAC się uśmiechali – i nie było w tym przypadku. Kiedy w październiku Lula wygrywał drugą turę brazylijskich wyborów, świat na chwilę wstrzymał oddech. Tamta elekcja poprzedzona była najbrutalniejszą (również dosłownie) kampanią wyborczą w demokratycznej historii Brazylii, w czasie której Bolsonaro z jednej strony radykalizował własny elektorat, a z drugiej – podważał zaufanie do instytucji publicznych. Już półtora roku przed wyborami zaczął przebąkiwać o potrzebie obrony brazylijskiej demokracji wszystkimi dostępnymi instrumentami. Potem w wiadomościach wypisywanych do wyborców na grupach na WhatsAppie i Telegramie jasno dał do zrozumienia, że o zwycięstwie jest przekonany, a przeszkodzić mu w tym mogą tylko „Bóg lub oszustwo”. Używał przy tym zawsze pierwszej osoby liczby mnogiej, dając swoim zwolennikom do zrozumienia nie tylko, że się z nimi identyfikuje, ale że są wspólnie częścią większej całości, czegoś kluczowego, wręcz przełomowego w dziejach Brazylii. Im bliżej było wyborów, tym wyraźniej dawał do zrozumienia, że ewentualnej porażki nie uzna. W światowych mediach natychmiast pojawiły się więc obawy o zamach stanu i analogie do 1964 r., kiedy w Kraju Kawy władzę przejmowała junta wojskowa. „Washington Post” określił Bolsonara „przyszłym puczystą”, a „The Guardian” alarmował, że w podzielonej i poharatanej pandemią koronawirusa Brazylii ewentualny przewrót miałby katastrofalne konsekwencje i kosztowałby bardzo wiele ofiar.

Zwycięstwo przedwcześnie otrąbione

W rzeczywistości ryzyko zbrojnego utrzymania się przy władzy było w przypadku Bolsonara niewielkie. Jak analizował przed październikowymi wyborami James Bosworth, analityk polityczny i latynoamerykanista związany z New York University, Bolsonaro nie miał szans na powtórzenie scenariusza z 1964 r. W przeciwieństwie do ówczesnych architektów zamachu stanu on sam nie cieszył się jednoznacznym poparciem ani całej armii, ani pozostałych służb mundurowych, ani nawet klasy średniej i wiodących przedsiębiorców. Nie miał żadnej gwarancji, że w przypadku wezwania do utrzymania go w fotelu prezydenta ktokolwiek w ogóle by odpowiedział w sile na tyle wielkiej, żeby ewentualna konfrontacja z lewicą miała jakikolwiek sens. On sam zdawał sobie też najwyraźniej z tego sprawę. W październiku, po porażce z Lulą, długo milczał. Porażki nie uznał tak naprawdę do dziś – stać go było jedynie na mgliste deklaracje o „płynnym przekazaniu władzy”. Ale, przynajmniej wtedy, usunął się w cień. Nie zmobilizował swoich fanatyków, nie szukał poparcia u generałów. Świat odetchnął, bo w Brazylii wygrała demokracja.

Problem w tym, że zwycięstwo to otrąbiono zdecydowanie za wcześnie. Ubiegłotygodniowe wydarzenia pokazały, że prawica ze zwycięstwem Luli wcale się nie pogodziła. Bolsonaro po drugiej turze nie zaprzestał radykalizujących wypowiedzi. Im więcej czasu mijało od wyborów, tym bardziej podatny był grunt, na który trafiały. Już w październiku trzech na czterech Brazylijczyków deklarowało brak zaufania do krajowych instytucji wyborczych, a na terenie całego kraju dochodziło do incydentów politycznie motywowanej przemocy – głównie to zwolennicy Bolsonara atakowali aktywistów lewicy. Kraj był podzielony na prawie równe dwie części, a linia podziału stawała się coraz ostrzejsza. Na prawicy kumulowała się gigantyczna frustracja. Kwestią czasu było, kiedy dojdzie do wybuchu.

Porównania z atakiem na waszyngtoński Kapitol sprzed dwóch lat są bardzo celne, choć niekoniecznie względem samego przebiegu wydarzeń. W Brasilii 8 stycznia na szczęście nie było ofiar śmiertelnych, służby mundurowe dość szybko opanowały sytuację, aresztując ponad 1200 osób w ciągu 24 godzin po ataku. Według Komitetu Ochrony Dziennikarzy (CPJ) pobitych zostało co najmniej 10 reporterów pracujących na miejscu. I to – poza wybitymi szybami i zdewastowanymi recepcjami – były największe namacalne szkody poniesione w tamtą niedzielę. Szturm w stolicy Brazylii przypominał ten amerykański, głównie jeśli chodzi o zachowanie przywódcy wściekłego tłumu. Bolsonaro, który na Trumpie wzorował się przez całą kadencję, podobnie jak amerykański eksprezydent sam w ataku nie uczestniczył. Później – tak jak Trump – próbował nawet odcinać się od ataku w mediach społecznościowych, przekonując, że z całą mocą potępia wtargnięcie siłą do budynków rządowych. Podobnie jak jego amerykański wzór, on też nie czuje się za tę przemoc odpowiedzialny, choć z politycznego punktu widzenia to on jest jej głównym inspiratorem, a nawet sprawcą. Jak na łamach magazynu „The Atlantic” zauważyła Anne Applebaum, antydemokratyczne rewolucje bywają zaraźliwe, a przykład Ameryki działa również wtedy, kiedy emanuje wzorcami raczej wstydliwymi niż będącymi powodem do dumy.

Przegrana bitwa, ale nie wojna

To, co Bolsonara jednak różni od Trumpa, to cel, który chciał osiągnąć. Poprzedni prezydent USA autentycznie pragnął władzy, utrzymania się przy niej za wszelką cenę. Wiemy to chociażby z książek Boba Woodwarda, który szczegółowo opisał naciski Trumpa na Mike’a Pence’a, odpowiedzialnego za przeliczanie głosów w Kolegium Elektorskim. Bolsonaro zdaje się grać w grę o dłuższym horyzoncie czasowym. Musiał wiedzieć, że wbrew błaganiom jego zwolenników, koczujących tygodniami pod siedzibą dowództwa brazylijskiej armii, wojskowi nie zdecydują się wyjść na ulicę i obalić Luli. Dlatego błędem jest uznawanie wydarzeń z 8 stycznia za jego porażkę. Krótkoterminowo – być może tak było. Instytucje demokratyczne przetrwały napór, ustrój wytrzymał. Wojskowi zostali w koszarach, Sąd Najwyższy uznał wyniki wyborów, odrzucając apele o ich unieważnienie z powodu domniemanych fałszerstw. W dodatku dzień po ataku Lula wraz z przewodniczącymi Sądu Najwyższego, Senatu i Izby Deputowanych manifestacyjnie stanęli razem przed kamerami, zapewniając, że winni nieudanego przewrotu zostaną szybko pociągnięci do odpowiedzialności. Na Bolsonarze jednak wrażenia to raczej nie zrobiło. On nie dążył do utrzymania się przy władzy za wszelką cenę. Po prostu, siedząc w Miami na miesięcznej kanikule od polityki, powiedział wszystkim w Brazylii: sprawdzam. Swoim przeciwnikom pokazał, że nie zamierza usunąć się w cień. Zwolenników natomiast zweryfikował. Sprawdził, do czego są w stanie się posunąć w celu realizacji jego postulatów, odpowiedzi na jego odezwę. Jak się okazało – gotowi są na wiele, o ile nie na wszystko.

I jedna porażka raczej ich determinacji nie osłabi.

W brazylijskich i zagranicznych mediach mnożą się teraz domysły, kto tak naprawdę stał za atakiem w Brasilii. Polityczna odpowiedzialność leży po stronie Bolsonara, co do tego nie ma wątpliwości. Ale ktoś przecież tych ludzi do stolicy musiał przywieźć, zapewnić im minimalne chociaż zaplecze. Śledztwo zacznie się bardzo szybko i pewnie, tak jak w wyniku prac amerykańskiej komisji badającej wydarzenia z 6 stycznia 2021 r., doprowadzi do wielu wyroków skazujących. Nie przyczyni się jednak raczej do osłabienia poparcia dla Bolsonara, bo ono nie jest oparte na żadnej konkretnej instytucji, grupie fanatyków czy wręcz sekcie. To kolejny błąd, nader często pojawiający się w diagnozowaniu prawicowego populizmu. Jak zauważa David Runciman, dziekan wydziału nauk politycznych na Cambridge University, populizm to „ulubiona teoria spiskowa liberałów”. Często doszukują się oni wielkich struktur windujących do władzy populistycznych przywódców, odrzucając niejako a priori tezę, że mogą oni być po prostu popularni wśród swojego elektoratu. Źródła tej popularności bywają oczywiście bardzo różne. Poparcie dla Bolsonara i podobnych mu liderów, wliczając to w Trumpa, jest jednak autentyczne i przede wszystkim trwałe. Doskonale podsumował to, również w „The Atlantic” inny światowej sławy politolog, Yascha Mounk, pisząc, że populizm jest głęboką chorobą demokratycznego organizmu – a więc ogłaszanie zwycięstwa już po zwalczeniu objawów to działanie nadzwyczaj krótkowzroczne.

Być może Jair Bolsonaro 8 stycznia – tak samo jak w październiku – przegrał, ale na pewno nie został wypchnięty poza nawias brazylijskiej polityki. Wręcz przeciwnie, trwa w jej głównym nurcie i z pewnością nadal będzie próbował destabilizować rząd Luli na wszystkie możliwe sposoby. Po atakach w Brasilii wiemy, że tę ostatnią frazę naprawdę traktować należy dosłownie. Brazylia przeżyła już wiele złego. Ale nie da się wykluczyć, że najgorsze dopiero nadejdzie.

Fot. ABACA/East News

Wydanie: 03/2023, 2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy