Tam też nie pasował.
– Jeszcze jak nie pasował. Do niczego i do nikogo.
Ani w czasie wojny, ani tym bardziej po wojnie, kiedy stanął przed komisją Kongresu USA do spraw działalności antyamerykańskiej.
– Toteż kiedy nadarzyła się okazja powrotu, przyjął zaproszenie z Berlina Wschodniego. Wkrótce potem była tam NRD, a Brecht utworzył teatr Berliner Ensemble i stanął na jego czele.
Tylko tam go chcieli.
– Tylko tam pozwolili mu – nie bez ograniczeń – robić teatr. Sporo o nim czytałem i narzuca mi się spostrzeżenie, że Brecht należał do ludzi, o których dzisiaj mówimy „pożyteczni idioci”. Zdeklarowany komunista, wierny lewicowym przekonaniom, dożył chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że przegrał na całej linii.
Dużo ryzykował.
– To był typ buntownika stawiającego wszystko na jedną kartę. Skoro już dokonał słusznego, jak sądził, wyboru, tego się trzymał. Mimo że widział rozmaite wypaczenia z bliska, w końcu zwiedził ZSRR aż do Władywostoku, pozostał ideowo zaangażowanym przeciwnikiem kapitalizmu. W środowisku teatralnym uchodził za guru lewicy, zwłaszcza wśród kobiet. Musiał mieć jakiś czar, skoro zawsze był otoczony przez kobiety.
Może był nie tylko buntownikiem, ale i śledziennikiem? Christopher Hampton w „Opowieściach Hollywoodu” maluje go jako mizantropa. Tak go też zagrał w spektaklu telewizyjnym Henryk Bista – jako złośliwego nerwusa.
– Tak głęboko w analizie psychologicznej się nie posuwam. Złośliwość jest oznaką inteligencji. Wygląda na to, że Brecht był ujmujący, dowcipny, kobiety mu ulegały – nie tylko trzy kolejne żony. Myślę, że ostatnia żona, Helene Weigel, wybitna aktorka, musiała niejedno z tego powodu przeżyć. Też przeszła zawodową drogę krzyżową, w Ameryce nie mogła się dostać ani do teatru, ani do filmu, dopiero w Niemczech Wschodnich wzięła odwet za przerwaną karierę.
Opowiada pan o Brechcie trochę po sezonie. W Polsce, bo nie na świecie, Brecht stał się niemodny, a bywa nawet lekceważony i rzadko w ostatnich latach grany.
– Pewnie tak się stało z powodu kompromitacji komunistycznej lewicy. Poza tym jego idee chyba nieco zwietrzały. Na przykład efekt obcości. Nie bardzo wiadomo, co z tym zrobić.
Nic nie trzeba robić. Przecież pan się nim posługuje jak wielu aktorów. Dzisiaj to kanon, często niekojarzony z Brechtem. Coraz rzadziej grywa się metodą realistycznego wcielania w postać.
– Rzeczywiście, mieliśmy z tym do czynienia także w Teatrze Studio, kiedy przyjechał Iwan Wyrypajew, aby reżyserować „Ożenek”. Mówił nam, upraszczając, że jego metoda polega na tym, że nie identyfikujemy się z wyrazami, ale przekazujemy tekst, że nie ukrywamy aktora, ale go eksponujemy. I dopiero za aktorem stoi postać. Idealnie metodę Wyrypajewa w naszym spektaklu zastosował Marcin Bosak w roli swatanego Podkolesina.
W „Ożenku” zagrał pan jednego z fatygantów ubiegających się o rękę panny młodej, niejakiego pana Jajecznicę. Na premierze pański Jajecznica pojawił się na wózku z unieruchomioną nogą. Naprawdę złamał pan nogę?
– Skręciłem. Miałem wypadek motocyklowy, i to tak fatalny, że tydzień przed premierą wypadłem z prób. Reżyser jednak znalazł rozwiązanie. Postanowił, że zagram na wózku. Zaangażował jako „wózkarza” kolegę, który przypadkowo był obecny na próbie i robił zdjęcia. Ten zabieg okazał się bardzo zabawny, publiczność to kupiła i tak już zostało, nawet kiedy wydobrzałem i nie potrzebowałem wózka.
To w pańskim stylu. Lubi pan nietypowe wyzwania, jak choćby w spektaklu „Życie jest piękne”, który graliście we foyer Studia.
– Istotnie było to nietypowe przedstawienie, prawdopodobnie w jakiejś mierze oparte na Brechtowskim pomyśle. Wszyscy czytaliśmy swoje role z egzemplarzy, których podczas przedstawienia nie wypuszczaliśmy z rąk nawet na chwilę, mimo że tekst znaliśmy na pamięć. To miała być demonstracja konstruowania świata in statu nascendi, z chwili na chwilę, w obecności widzów. Miało to coś ze smaku igrzysk olimpijskich, nigdy z góry nie było wiadomo, jak tego wieczoru ułożą się zawody z publicznością.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy