Wychowawcy nie mieli dla nas serca – tłumaczą zbiegowie z Domu Dziecka w Piekarach Śląskich Brudne ściany, odrapane drzwi, gołe posadzki, pokoje umeblowane starymi, rozsypującymi się sprzętami. Dom Dziecka w Piekarach Śląskich leży na uboczu. Mieści się w byłym internacie przyklejonym do Zespołu Szkół Zawodowych. Dzieciaki wręcz mnie obsiadają. Cieszą się, że mogą z kimś pogadać, wyżalić się. – Dawid miał urodziny, skończył 11 lat – opowiadają na zmianę Łukasz i Krystian. – Postawił nam wiśniak i piliśmy go w krzakach. Wychowawcy ukarali nas, do odwołania zabraniając wychodzić popołudniami na miasto. Więc się zerwaliśmy. Nocowali w domu jednego z chłopców. Ojciec jest w więzieniu, drzwi nie są zamykane. Rano zbierali złom, za zarobione pieniądze kupowali coś do jedzenia i do wieczora rżnęli w karty. W końcu postanowili wrócić do domu dziecka i zabrać stamtąd namiot. Wysłali najmłodszego, którego wychowawcy zatrzymali, ale następnego dnia znów uciekł. Za nimi poszły trzy dziewczynki. Jedna złamała rękę, przeskakując przez murek. Nocowały u matki jednej z dziewcząt, ale ta nie zainteresowała się opuchniętą ręką. Dopiero po ich powrocie wychowawczyni zawiozła Żanetę na pogotowie. Żaneta ma 11 lat, a jej towarzyszka „z gigantu”, Andżelika, 12. Żadna nie chce rozmawiać na temat ucieczki. Wstydzą się. Bardziej rozmowniejsza jest siostra Andżeliki, 15-letnia Aneta. – Uciekłam, bo wkurzyłam się na wychowawczynię – opowiada. – Jestem zagrożona z matematyki i ona powiedziała, że jak nie będę się uczyć, pójdę do poprawczaka i rozdzieli mnie z siostrą. – Część dzieci wróciła do domu sama, jednego chłopca przywiozła mama – mówi rzecznik piekarskiej policji, Roman Rabsztyn. – Część odnaleźliśmy dzięki psu tropiącemu. Znalazł ich w krzakach niedaleko domu. Grali w karty. Zdarzały się już nam ucieczki, ale nie są częstsze niż w innych placówkach. Procedura jest taka, że po złapaniu uciekinierów przed odwiezieniem ich do placówki rozmawiają z nimi specjalnie wyszkoleni pracownicy z pionu prewencji. Dzieci nie skarżyły się wtedy na nic konkretnego. Nie mamy komu ufać – Wiadomo, że dyscyplina musi być – mówi jedna ze starszych dziewcząt, Iza – ale nam nie daje się szansy na poprawę. Za wszystko, co robimy źle, jesteśmy karani – zakazem wychodzenia, obcinaniem kieszonkowego itd. A nagród nie ma. Jedna z dziewcząt (nie chce podawać imienia) próbowała w zeszłym roku popełnić samobójstwo. Dyrektorka zabroniła jej spotykać się z chłopakiem, chociaż miała już 18 lat. Łykała w ubikacji tabletki, a koleżanka wyciągała je jej z gardła. – Płakałam całą noc, ale żadna wychowawczyni nie przyszła i nie pogadała ze mną – żali się. – Z chłopakiem spotykam się do dziś, ale nigdy nie zapomnę dyrektorce, że wpędziła mnie w taki stan. Jeśli sami nie chcą z nami rozmawiać, powinni sprowadzić psychologa. Adam jest w tym domu od ośmiu lat. Trafił tu jako siedmiolatek. – Kiedyś było zupełnie inaczej, wychowawcy z nami rozmawiali, nie było takiego terroru i dyscypliny. Obecna dyrektorka, Urszula Cieśla, pełni swą funkcję od września ub.r. Wcześniej przez siedem lat była pedagogiem. Dzieci, które są tu najdłużej, twierdzą, że wówczas też nie przejmowała się nimi. – Zamykała się w swoim pokoju. Wcale jej nie znamy, traktuje nas obojętnie i bez serca. W ogóle nas nie rozumie. Kiedy raz przyszła w nowej spódnicy, stwierdziła, że nas i tak nie będzie na taką stać, bo jesteśmy nieuki i gorsze dzieci – skarżą się starsze dziewczyny. Dwunastoletni Kamil ma inną opinię: – Kiedyś dorwał mnie Jasiu, taki starszy, i kopnął, tylko dlatego że mój brat go przedrzeźniał i nazywał Jasiem Fasolą. Wówczas pani dyrektor i wychowawca obronili mnie i nie dostałem gorszego bicia. Zresztą tu często się zdarza, że starsi znęcają się nad młodszymi. Ten Jasiu, ponad 180 cm wzrostu, opowiedział dziennikarzom, że tylko lekko kopnął kolegę, a dyrektorka i wychowawcy srogo go za to ukarali i „zwyzywali”. Dzieciaki zarzucają też dyrektorce, że nie pozwala im trzymać zwierząt. – Koleżanka miała szczurka, który urodził kilkanaście młodych – opowiada Basia. – Nie mogliśmy ich oddać do sklepu zoologicznego, bo były za małe, a dyrektorka kazała nam je zlikwidować. – W zasadzie nie możemy trzymać w pokoju nawet ślimaka, a jak raz przyplątał









