Jesteśmy świadkami społecznej mobilizacji. Coraz więcej osób wspiera żądanie „Przeglądu”, by leczenie niepłodności było refundowane Drążymy skałę. Otrzymaliśmy odpowiedź od dyrektora gabinetu marszałka Sejmu, Jacka Kluczkowskiego. Otóż nasz apel o refundację leczenia niepłodności (podpisany przez wiele znakomitych osób i przedstawicieli organizacji społecznych) został przekazany do sejmowej Komisji Zdrowia. Na razie, jak wynika z terminarza prac komisji, tematy zebrań są już ustalone aż do maja. I nie ma na tej liście dyskusji o in vitro. Oczywiście, nie dajemy za wygraną. Na liście posłów zasiadających w komisji są nazwiska osób, których poglądy bliskie są naszym Czytelnikom. Szczególnie liczymy na przewodniczącą komisji, Barbarę Błońską-Fajfrowską (UP), i wiceprzewodniczących – Marię Gajecką-Brożek oraz Władysława Szkopa (oboje z SLD). Mamy nadzieją, że wesprą nas posłowie PO, którzy w poprzednich dyskusjach publicznych opowiadali się za refundacją leczenia. Dziękujemy za listy. Jest w nich chęć wspólnego działania, ale i samotność ludzi, którzy zdezorientowani szukają pomocy i zbierają pieniądze na prywatne leczenie. Oto fragmenty nadesłanych historii i kolejne słowa wsparcia. „Do porodu musiałam wyjechać do innego miasta, żeby się nie rozniosło, że mam dziecko z probówki. Smutne to i żałosne”. „Popieram wasz apel, nie ma w tej metodzie nic sprzecznego z naturą”. „Pieniądze stają się barierą nie do pokonania. Państwo nie może zostawić nas samych. Życzymy powodzenia. Trzeba uruchomić wielki lobbing. Możecie liczyć na poparcie tysięcy par”. „Wciąż liczę, że może po wejściu do UE władze Polski będą zmuszone do refundacji, choć w części”. „Koszt jednego zabiegu in vitro z badaniami wynosi od 6 tys. do 14 tys. Tyle płacą marzący o dziecku rodzice, których Ministerstwo Zdrowia traktuje jak rozkapryszone osoby. Nie mogę pojąć, dlaczego mamy program leczenia uzależnień, a nie mamy programu leczenia niepłodności. Jestem ciekawa opinii poszczególnych ugrupowań politycznych, przecież to one tworzą prawo i jeśli ono jest niesprawiedliwe, trzeba je zmienić. Marzy mi się, żebym miała takie same szanse jak obywatelka Czech, która ma prawo do bezpłatnego in vitro”. „Sama doświadczyłam opisanych problemów. Pierwsze dziecko pojawiło się nieoczekiwanie, natomiast na drugie musiałam czekać 11 lat. Poddawałam się inseminacji, przeprowadzałam najróżniejsze badania, ale to nie przynosiło skutku. Na zapłodnienie in vitro nie było mnie stać. Kiedy już pogodziłam się z losem, a moje małżeństwo zmierzało ku nieuchronnej katastrofie, pojawiła się długo oczekiwana ciąża. Po urodzeniu drugiego dziecka życie uległo przewartościowaniu. Zwróciłam się ku rodzinie. Zajęłam się bardziej starszym, zaniedbanym wychowawczo synem, zrezygnowałam na jakiś czas z pracy. Mój mąż też stał się człowiekiem, który dostrzega radość życia rodzinnego. Jeśli weźmiemy pod uwagę korzyści, jakie wynikają z in vitro, sztuczne dylematy, czy jest to naturalne i dane od Boga, są bez sensu. Szczęście i poczucie spełnienia, jakie dziecko daje współmałżonkom, jest niemierzalne i nie podlega dyskusjom moralno-etycznym. Uważam, że zdrowie psychiczne człowieka powinno stać się priorytetową sprawą dla rządzących”. „Dziękuję serdecznie za podjęcie tematu. Pisałam już do różnych instytucji, ale nawet nie dostałam odpowiedzi. W moim związku „winny jest mężczyzna”, więc szykuję się do inseminacji. Jeżeli nie wypali sześć tego typu zabiegów, czeka nas in vitro. Jednak jak mamy sobie pozwolić na ten zabieg, gdy mamy do dyspozycji jedną średnią krajową?”. „Problem niepłodności jest, ale szeptany jako tabu, gdzieś na ucho, skrzętnie ukrywany przez osoby decydujące się na taką formę rodzicielstwa. Jestem babcią takiego pięcioletniego szczęścia i całym sercem i rozumem błagam, żeby w tej kwestii coś zmienić. Powiem krótko – sfinansowanie jednego zabiegu in vitro wykończyło finansowo całą moją rodzinę. Mam dwie córki. Nigdy w naszej rodzinie nigdy nie było problemów z prokreacją, a moja starsza córka urodziła chłopczyka, potem dziewczynkę. Nawet za mąż wychodziła jak najszybciej, bo już była w ciąży. Dzieci urodziła zaraz po maturze, a potem już stosowała antykoncepcję. Nic nie wróżyło katastrofy w życiu drugiej córki. Mądra, wykształcona, nie spieszyła się z zamążpójściem. Kiedy wreszcie znalazła swoją drugą połowę, przestała stosować antykoncepcję. Po roku poszła do ginekologa, a ten ją wyśmiał brutalnie, że nigdy nie będzie matką, więc te wszystkie tabletki może wyrzucić za okno. Córka wróciła zapłakana, ale nie wiedziała, ile jeszcze łez przed nią. Najpierw trafiła na jakiegoś szarlatana,
Tagi:
Iwona Konarska









