Jeśli pieniądze są zależne od liczby studentów, to każda uczelnia będzie chciała mieć ich jak najwięcej. Jeżeli złych wyrzucę, dostanę mniej – kto jest takim samobójcą? Po długich pracach i konsultacjach nowa ustawa o szkolnictwie wyższym wreszcie wchodzi w życie. Co z niej wynika? – Mniej, niż można było oczekiwać. Nie proponuje ona żadnego systemu, mechanizmu, który by wymuszał zmianę pozytywną, żadnej realnej reformy struktury szkolnictwa wyższego. Korekty są jednostkowe i często dość przypadkowe. Pojawia się zatem pytanie: po co w ogóle wprowadzono tę ustawę, i nasuwa odpowiedź: żeby zniszczyć szkoły niepubliczne. Przed wprowadzeniem nowelizacji ministerstwo otrzymało dwie strategie rozwoju szkolnictwa wyższego. Pierwsza, przygotowana przez Ernst&Young, powstała na zamówienie ministerstwa. Drugą sporządziła Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich. Wydawałoby się, że ustawa będzie odpowiadała kierunkowi wskazanemu przez jedną z tych opcji, tymczasem MNiSW nawet się do nich nie ustosunkowało. Gdyby chociaż poszło w kierunku propozycji rektorskich, mniej rewolucyjnych, byłby to krok na drodze do prawdziwej reformy. A w prawdziwej reformie potrzeba… – …choćby wskazań, jak ma być zorganizowany system szkół wyższych, ich wzajemne relacje, funkcje: które uczelnie mają rozwijać naukę i przygotowywać badaczy, a które kształcić fachowców w różnych zawodach, które mają pozostawić trochę czasu osobom nie do końca jeszcze zdecydowanym co do wyboru kierunku kształcenia. Nie ma odpowiedzi na pytanie, jak ministerstwo wyobraża sobie rolę szkół niepublicznych, czy widzi ich przydatność. Minister Barbara Kudrycka twierdzi, że dzięki reformie w najbliższych latach polskie uczelnie wreszcie zaczną zdobywać wyższe miejsca w rankingach międzynarodowych. – To prawda, że dziś polska nauka nie ma odpowiedniej rangi na świecie. Mało mamy patentów, innowacji, zmian i wdrożeń. Przemysł nie zamawia u nas badań naukowych. Miałam nadzieję, że ta ustawa pokaże konkretne perspektywy: co zrobić, żeby nauka się rozwijała, wdrożeń było więcej, a poziom umiędzynarodowienia wyższy. Nie chodzi tu o nakaz, ale wskazówki, konkretne kryteria. Tymczasem wciąż utrzymuje się mechanizm ilościowy: szkoły publiczne dostawały i będą dostawać dotację budżetową na studenta, a nie w zależności od jakości wykształcenia czy jakości prowadzonych badań. Jeśli pieniądze są zależne od liczby studentów, każdy będzie chciał mieć ich jak najwięcej. Jeśli złych wyrzucę, dostanę mniej – kto jest takim samobójcą? System monopolu państwa na kształcenie już przerabialiśmy. Z różnym efektem – nie chcę dyskredytować systemu, w którym sama pobierałam edukację – ale na pewno nie był on promotorem polskiej nauki w świecie. Konkurencja nas pobudza, niezależnie od tego, czy pojawia się w usługach medycznych, kosmetycznych, produkcji płaszczy czy biustonoszy. Pozwala oszczędzić środki i dokładniej patrzeć na wydawane pieniądze. Uczelnie publiczne mają dotacje przewyższające o jakieś 70% te koszty, które ponosimy, kształcąc w szkołach niepublicznych. Państwowe pieniądze łatwo się wydaje. Jeśli policzylibyśmy, jak proponował Ernst&Young, ile faktycznie kosztuje wykształcenie studenta, sytuacja byłaby jaśniejsza. Czy trzeba wydawać tyle, żeby kogoś czegoś nauczyć, czy może da się te wydatki zracjonalizować i przeznaczać je lepiej – choćby podnieść pensje uczonym? Są za niskie? – Zdecydowanie. Być może zależy to od dziedziny. Sama od bardzo dawna nie dostałam honorarium za książkę czy artykuł. Stwierdzenie, że naukowcy zarabiają dużo, jest mitem. Dlatego przecież szukają sobie dodatkowego zatrudnienia. Uczony nie powinien czuć się przytłoczony sytuacją materialną. Poświęcanie się nauce jest kosztowne, drogie są książki, które często musimy sprowadzać z zagranicy, płacić trzeba za konferencje. Uważam, że należy dołożyć pieniędzy naukowcom, ale za to nałożyć konkretne obowiązki. Zarabiasz, więc musisz publikować. Publikuj na takich forach, które się liczą na świecie. Dotacja dla uczelni powinna być uzależniona od produktywności badawczej, a więc także liczby i jakości publikacji, od konkretnych rezultatów. Wtedy myślenie, czy mogę być zatrudniona na jednym etacie, czy na ośmiu, nie miałoby miejsca. Ograniczanie liczby etatów to ze strony państwa tylko walka z konkurencją. Tym bardziej że nie redukuje się faktycznego zatrudnienia – mogę mieć tysiąc zleceń czy umów o dzieło i harować 24 godziny na dobę, ograniczeniom podlega tylko etat. Jednocześnie pozostawia się do uznania rektora, czy da komuś zgodę na drugi etat, czy nie. Nie ma przy tym żadnych kryteriów, którymi rektor powinien
Tagi:
Agata Grabau









