Uszy słyszą jedno, oczy widzą drugie

Uszy słyszą jedno, oczy widzą drugie

fot. Anna Mikulska

Na Sycylii przyjazd setek migrantów nie robił na nikim wrażenia, jakby stali się niewidzialni Zrezygnowani po godzinie krążenia wokół Campobello di Mazara na Sycylii zaczepiamy staruszka, który rowerem mija nasze wlokące się niepewnie auto, i na migi tłumaczymy, kogo szukamy. – Ragazzi neri? – pokazuje na swoją twarz, pytając, czy szukamy ciemnoskórych mężczyzn. – Si! – To jedźcie za mną. 1. Ragazzi neri to imigranci, często nielegalni i często niechciani. Ich podróż zaczyna się w Afryce lub w Azji. Europa zauważa ich, dopiero gdy gumowe pontony przybijają do brzegów. Tak było wczesną jesienią ubiegłego roku na Lampedusie, gdy w środku szalejącej pandemii na wyspie ogłoszono stan wyjątkowy. Burmistrz obawiał się, że wakacyjny kurort, tak popularny wśród samych Włochów, zamieni się w drugie Lesbos. Niedługo przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego wyspę odwiedził były szef włoskiego MSW Matteo Salvini, niegdyś twarz włoskiej polityki antyimigracyjnej. Grzmiał, przestrzegając rodaków przed zagrożeniem, jakim mają być migranci, i przed koronawirusem, który mieli przynieść. Przekaz podjęły antyimigranckie media, również w Polsce. TVP w dramatycznych relacjach z wyspy, a później z Rzymu, mówiła, że Lampedusa pęka w szwach. I faktycznie ośrodek dla imigrantów, tzw. hot spot, przewidziany na ok. 90 osób, musiał w tych dniach ich pomieścić około tysiąca. Ludzie spali pod gołym niebem, na porozkładanych na ziemi materacach i kartonach, po zakupy wychodzili przez dziurę w siatce, a z miasta, gdy zbyt długo zasiedzieli się na murku pod sklepem, byli przeganiani przez policję, bo Lampedusa pękała w szwach także z innego powodu, czego TVP już nie zauważała. Wreszcie zniesiono restrykcje, a lokalna branża turystyczna zaczęła wstawać z kolan. Wieczorami trudno było o wolny stolik przy głównym deptaku Via Roma, podobnie jak trudno było znaleźć włoskiego turystę, który przejmowałby się obostrzeniami sanitarnymi. Na kontynencie za brak maseczki groziły wysokie mandaty, na wyspie nawet policjanci nosili je po włosku – na łokciach. Wydaje się więc, że jeśli istniało jakiekolwiek zagrożenie epidemiczne, to przyszło tu z Europy, nie z Afryki. Ostatecznie Lampedusa nie zamieniła się w Lesbos – liczbę ludzi w ośrodku zmniejszono, przewożąc ich na Sycylię. Mówił nam o tym nieoficjalnie pracownik Fronteksu, z którym rozmawialiśmy przed wejściem do ośrodka. Widzieliśmy też załadunek migrantów na statek wycieczkowy, co cieszyło się sporym zainteresowaniem zarówno mediów, jak i turystów, którzy wracali tym samym rejsem. Ale już na Sycylii przyjazd setek osób nie robił na nikim wrażenia. Jakby przybysze stali się niewidzialni, a szum medialny zostawili za sobą na Lampedusie. 2. Zjeżdżamy z głównej drogi i parkujemy auto, tam gdzie wskazał nam staruszek. Polana wydaje się opustoszała. Nieopodal stoi dostawczak, a wokół rozsypane są ni to domki, ni to szałasy. W głębi słyszymy głosy. – Dzień dobry, jak się pan miewa? – zagajamy z oddali. Mężczyzna zaprasza nas do siebie. Przynosi plastikowe krzesła, rękawem przeciera z kurzu stolik. Siadamy w cieniu rozłożystego drzewa i zerkamy na jego domostwo – rozsypujący się barakowóz. Prosi, by nie robić mu zdjęć ani nie pisać, jak ma na imię; będziemy go nazywać Ibrahim. Do Włoch dotarł w 2011 r. z Gwinei, tak samo jak ci, którzy docierają dziś – łodzią, przez Lampedusę. – Wtedy hot spot także był przepełniony. Żeby się nas pozbyć, dali nam pozwolenia na pracę i wypuścili – wspomina. – A gdy pozwolenie wygasło, trzeba było się starać o przedłużenie. Jak ktoś miał pieniądze i dokumenty, mógł próbować coś załatwić. Ja akurat nie miałem. Dziś obóz jest opustoszały i przypomina wysypisko śmieci. Ibrahim wyjaśnia, że większość mieszkańców wyruszyła w inne części wyspy za pracą. Pytamy, do kogo należy furgonetka, ale Ibrahim udaje, że nie rozumie, mimo że mówi płynnym angielskim, a potem zmienia temat. 3. Opowiadając o warunkach pracy na włoskich polach, Yvan Sagnet sięga po telefon i pokazuje zdjęcia. Okolica jak slamsy: domy z kartonu, z plastiku, bez bieżącej wody. Auta, którymi ludzie są dowożeni na plantacje, często nie mają szyb, jak dostawczak, który stoi pod Campobello di Mazara. – To funkcjonuje na zasadzie łańcuszka, głuchego telefonu. Ktoś słyszał gdzieś o pracy i przekazuje informacje innym. Czasem płynący do Europy wiedzą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2021, 2021

Kategorie: Świat