Jurta jest najdoskonalszą formą optymalnego i zdrowego domu Gospodarze bardzo gościnnie zapraszali mnie, niemal gwałtem wciągając do jurty. Wyjąłem więc z juków torebkę z cukierkami dla dzieci, zostawiłem broń przy wejściu i wszedłem, ostrożnie przekraczając wysoki próg, by nań nie nadepnąć i nie uderzyć głową w futrynę1. Pamiętałem, by wchodząc, patykiem pobełtać kumys w skórzanym worze wiszącym na ścianie. Hierarchia zajmowania miejsc w malutkiej jurcie jest złożona, określona symetrią względem wejścia i piecyka. Jako gość szczególnie ważny dostałem miejsce w części honorowej – po stronie północnej, naprzeciwko drzwi. Posadzono mnie na miniaturowym stołeczku ustawionym na rozesłanym na ziemi dywaniku. Zgodnie z odwiecznym obyczajem, gospodarz na moją cześć włożył kapelusz (ja też tak zrobiłem2) i głośno wyśpiewał jörööl – życzenia. I poczęstował mnie tabaką. Zgodnie z ceremoniałem, zaraz na początku wręczono mi białawą herbatę zaparzoną ze sprasowanej „cegły”. Gospodyni godnie – obiema rękami – podała mi miseczkę gorącego napoju, wcześniej wytarłszy ją ostentacyjnie połą brudnej deli. Odebrałem ją, równie grzecznie, prawą ręką, lewą dłonią podtrzymując łokieć. Napój zamiast cukru miał dodatek soli i był z mlekiem. Potem zostałem poczęstowany z wielkiej michy zimną, gotowaną baraniną. Mięso było twarde jak diabli; niedogotowane w trosce o zachowanie witamin. Uratował mnie nóż. Kolejnego dania – gotowanej kiszki wypełnionej krwią – nie odważyłem się spróbować… Po posiłku podano jeszcze kostki suszonego twarogu z ozdobnymi wytłoczeniami w postaci staromongolskiego znaku znanego nam jako swastyka3, a przez dawnych Słowian nazywanego swarzycą. Żułem, prawie łamiąc zęby… Mimo że gospodarze mieszkali na końcu świata, dyskusja w jurcie krążyła wokół zbliżających się wyborów do churału, czyli mongolskiego parlamentu. To zasługa XXI w. – panelu słonecznej ładowarki, akumulatora i anteny telewizyjnej oraz docierającego tu via satelita mongolskiego programu TV. Bardziej niż polityka interesują mnie zawsze ludzie i ich życie. (…) Dlatego odpocząwszy kilkanaście minut po posiłku, wykonuję swój stały trik. Wyciągam kompaktowy aparat cyfrowy, klikam pierwsze zdjęcie dzieciakowi, pokazuję je wszystkim i… oddaję aparat nastolatce. Wszyscy podziwiają fotkę, a dziewczyna za moim pozwoleniem i namową – sama dalej pstryka rodzinę i ogląda efekty. Trwa entuzjastyczne oglądanie jej zdjęć na ekraniku aparatu. Gdy wszyscy oswoją się z fotografowaniem, biorę lustrzankę z szerokokątnym obiektywem i fotografuję obecnych, już nie wzbudzając sensacji. (…) Tutaj nie ma zakątka Mongolii bez białych ger, domów pasterskich znanych nam jako jurty – słowo „jurta” jest rusycyzmem. Nic się pod tym względem nie zmieniło od stuleci. Czemu? Bo cały czas podstawową zasadą gospodarki koczowników mongolskich jest konieczność zmiany pastwisk, czyli przemieszczenie całego dobytku (i domu) po stepie na kolejne miejsca. Setki kilometrów przez rzeki i góry. Peryferie miast to również jurtowiska. Mongoł, przenosząc się z odległego stepu do miasta, nie musi wynajmować czy kupować mieszkania w bloku, wystarczy, że zabierze swoją jurtę. A kupić lub zrobić taki wojłokowo-drewniany dom jest prosto i tanio. Łatwo go rozłożyć, przewieźć i powtórnie złożyć. (…) Jak to się robi? Jak funkcjonuje to mieszkalne cudo, sprawdzające się w klimacie, w którym latem są straszne upały, a zimą mrozy dochodzą do –40°C? Filc to najstarsza tkanina izotermiczna, jaką zna człowiek. Wykopaliska potwierdzają, że już ok. V w. p.n.e. znany był w południowej Azji. Archeolodzy znaleźli ten materiał w grobowcach przywódców koczowniczego plemienia. Metoda filcowania znana jest praktycznie na całym świecie, niektóre społeczności stosują ją po dziś dzień w gospodarce pastersko-jurtowej Azji Centralnej. Kazachskie, ałtajskie, tuwińskie czy mongolskie namioty – domy są robione właśnie ze sfilcowanej owczej wełny. Tamtejsi pasterze używają także filcowych peleryn, butów i czapek doskonale chroniących przed zimnem. Dzisiaj filc robi się z wełny owiec jak za Czyngisa. Po strzyży runo rozkłada się równomierną warstwą na dużej folii (niegdyś na skórach). Ugniatając wilgotną wełnę przez deptanie i uderzanie kijem, wstępnie się ją zagęszcza i łączy. Potem płachtę (poszczególne warstwy są odizolowane od siebie np. folią) nawija się na walec (drewniany pień), który następnie toczy się po stepie,
Tagi:
Bolesław A. Uryn









