Widmo ideału

Widmo ideału

„Ekipa” jest blisko Polski, ale daleko od rzeczywistości Gdyby wyreżyserowany przez Agnieszkę Holland, Katarzynę Adamik i Magdalenę Łazarkiewicz serial „Ekipa” powstał w normalnym kraju, byłby uwielbianym hitem, ale wówczas musiałby mówić o czymś zupełnie innym, niż mówi. Pisząc „normalny kraj”, mam na myśli państwo, w którym społeczeństwo uczestniczy w wyborach, dobrze rozumie demokratyczne reguły, w jakich funkcjonuje, a aktywne postawy obywatelskie są czymś naturalnym. W takim kraju nie byłoby codziennego politycznego serialu medialnego o wysokiej oglądalności, w którym „życie toczy się bez przerwy”, nie byłoby też marzenia o ideale, a jeśli nawet, byłby to ideał niezbyt odległy. Polityk idealista w rodzimym bagienku W tych cieplarnianych warunkach serial taki jak „Ekipa”, czyli political fiction z odniesieniami do rzeczywistości – trzeba przyznać, świetnie zrealizowany i znakomicie zagrany, ba, w ogóle chyba jeden z najlepszych polskich seriali telewizyjnych ostatnich lat – wpisałby się w popkulturowy nurt produkcji z wyższej półki, który przyciągnąłby przed ekrany widzów, spragnionych egzotycznej sensacji politycznej, hecy, a pewnie i prowokacji. Byłby emocjonującą rozrywką, a nie portretem nędzy i rozpaczy z pięknym marzeniem w tle. Tymczasem mamy to, co mamy: Polska jest podzielona, społeczeństwo nieaktywne, polityka sięga bruku. Ta teza jest zresztą bliska głównej twórczyni „Ekipy”, Agnieszce Holland, która stwierdziła, że swoją produkcję realizowała w sytuacji, gdy Polacy „przestają wierzyć w demokrację” i dlatego – jak twierdzi – „trzeba im pokazać inną, szlachetniejszą twarz polityki”. I „Ekipa” to pokazuje, starając się odpowiedzieć na pytanie, co by się stało, gdyby w tym naszym realnym tyglu pojawił się nagle polityk idealista. W serialu jest nim premier Konstanty Turski (grany przez Marcina Perchucia), profesor ekonomii, bezpartyjny fachowiec, daleki od politycznych gierek, prywatnie lubujący się w eskapadach na motolotni, mający kochającą rodzinę, no, wprost ideał, którego w naszym realnym świecie politycznym ni widu, ni słychu. I ta postać – mająca obudzić tęsknoty, wstrząsnąć, pokazać, że można, a nawet trzeba inaczej – zostaje przez twórców serialu wrzucona w coś, co przypomina nasze codzienne polityczne błoto. Turski, nieoczekiwanie, ku zaskoczeniu i niechęci prezydenta Juliana Szczęsnego (Andrzej Seweryn) oraz jego politycznych kamratów z partii Prawica dla Polski pod przewodnictwem Jana Matajewicza (Marek Frąckowiak), zastępuje na stanowisku premiera Henryka Nowasza (Janusz Gajos), oskarżonego o współpracę z SB w 1968 r., której się wypiera, ale – dla dobra kraju – postanawia ustąpić ze stanowiska. Nowego premiera popiera Polski Blok Centrum, czyli partia rządząca, która dzięki fortelowi konstruktywnego wotum nieufności ze wskazaniem na nowego szefa gabinetu pozostaje przy władzy przy poparciu kilku zaledwie głosów. Turski i jego współpracownicy, rekrutujący się z otoczenia odwołanego premiera – m.in. szefa kancelarii Adama Niemca (Krzysztof Stroiński), rzecznika rządu Huberta Kowerskiego (Rafał Maćkowiak) i szefowej gabinetu politycznego Aleksandry Pyszny (Katarzyna Herman) – stają w obliczu nowych sytuacji i starych układów… Szlachetniejsza twarz polityki Trudno uciec „Ekipie” od Polski, zresztą jej twórcy wcale tego nie chcieli. Uważny widz, pogrążony w codziennej politycznej papce, szybko ustali na własny użytek, że Polski Blok Centrum może być Platformą Obywatelską, a Prawica dla Polski – Prawem i Sprawiedliwością. Gdzieś w tle jest oczywiście lewica, prawicowi radykałowie i populiści, zresztą już od pierwszych scen wiadomo, co jest grane. Mówi się w „Ekipie” o IPN, podsłuchach, toczą się zakulisowe rozgrywki i knucia przy wódce oraz zakąsce, stawiane są pytania o sens władzy i „bycia władzą”, są cyniczne pogawędki i próby transferów, pokrzykujący posłowie i korytarzowe zaczepki, są wszechobecni dziennikarze, niektórzy uwikłani w prywatne znajomości z politykami, a wiszący w serialowym Sejmie krzyż jest ostatecznym dowodem, że musi chodzić o gorący gmach przy prawdziwej ulicy Wiejskiej w Warszawie. „Wydaje mi się – twierdzi Agnieszka Holland – że serial jest w pewnym sensie odpowiedzią na to, co się dzieje w życiu rzeczywistym, czyli w realu. I bardzo byśmy chcieli, żeby nasz serial był bardziej realny niż ten real, który już coraz bardziej zaczyna przypominać telenowelę i fikcję. Inspiracją było to, że zaczynaliśmy się bardzo martwić tym, że ludzie zaczynają się odwracać od polityki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 40/2007

Kategorie: Kultura