Wielcy, którzy zagrali siebie

Wielcy, którzy zagrali siebie

Reżyserzy chętnie obsadzają w filmach ludzi z okładek, koronowane głowy, artystów, naukowców i polityków Na naszych ekranach oglądamy historyjkę o kombinatorze, który zrobił krótką salonową karierę, bo podawał się za reżysera Stanleya Kubricka („Być jak Stanley Kubrick”). A my przypominamy kariery odwrotne: znakomitości, które w filmie zagrały same siebie. Znani z pierwszych stron gazet Kino chętnie dobierało obsadę z pierwszych stron brukowców. Od zawsze. Niejaka Evelyn Nesbit Thaw stała się sławna w sezonie 1906, ponieważ jej mąż, wzięty architekt amerykański, w przystępie zazdrości zamordował jej kochanka. Pani Thaw była fotogeniczna, więc zagrała samą siebie w filmie, który był ozdobą ekranów amerykańskich już w sezonie 1907. Publiczność zachwycała się rzewnym melodramatem, tym bardziej że obecność pani Thaw na ekranie poświadczała, iż tym razem historia jest „prosto z życia”. Nawet więcej: sama Thaw tak dalece zapadła publiczności w pamięć, że jeszcze w 1955 r. przypomniała jej tragedię Joan Collins (pamiętna Alexis z „Dynastii”). Film tytułował się dramatycznie „Dziewczyna w czerwieni”. A w ćwierć wieku po Collins namiętną panią Thaw przywołała raz jeszcze Elizabeth McGovern. Porządna zdrada małżeńska okazuje się nie do zdarcia. Podobnie – głośna katastrofa. Uczestników nieszczęścia film przejmował z pocałowaniem ręki i za słone honorarium. Jak panią Doroty Gibson, której udało się przeżyć katastrofę „Titanica”. A potem pokazać, jak to się odbyło, na planie angielskiego filmu „Uratowani z Titanica” (1912). W sensacyjną historię z filmowym pożytkiem wdał się niejaki Charles Stragus, amerykański agent federalny, który misją swojego życia uczynił tropienie słynnego gangstera, Lucky’ego Luciano. Ścigał go przez 10 lat, a potem zagrał to w filmie angielsko-włoskim (Luciano na starość przeniósł się z Chicago na Capri) pod tytułem „Re: Lucky Luciano” (1973). Także kochanki wybitnych mężczyzn lubiły się załapać przed kamerę od zarania kina. Miłośnica nazwiskiem Segree spoufalała się erotycznie z seryjnym niemieckim mordercą kobiet, nazwiskiem Landru. Kiedy Landru zawisł, jego kochankę czekało drugie życie – ekranowe. Zagrała samą siebie w thrillerze „Landru” (1923). Niejaka Bety Sting Peli, łóżkowa towarzyszka Bruce’a Lee, raz jeszcze weszła w tę rolę – na planie filmu „Bruce Lee i ja” (1976). Z kolei Pani Sheila Graham upamiętniła się tym, że została epizodyczną kochanką pisarza Francisa Scotta Fitzgeralda. I w takiej roli przeniesiono ją z życia do filmu „Wyznania z College’u” (1960). Kamera lubi władców Głów koronowanych i postaci z książęcych rodów to już na ekranie regularny tłum. Pionierską – nomen omen – rolę odegrał tutaj monarcha brytyjski Edward VIII, który kamery się nie bał już w roku 1919, kiedy jeszcze nosił skromny tytuł księcia Walii. Mało to – tak zorganizował swój występ, że zagrał w dwóch filmach jednocześnie. Po prostu dwie kamery filmowały go z różnych kierunków. Książę na ekranie wręczał złote zegarki brytyjskim kadetom, którzy pokrzyżowali plany niemieckich szpiegów. Do tej jednej sceny dokręcono potem dwie bliźniacze fabułki i każdy z filmów mógł osobno wabić publiczność postacią monarchy na ekranie. Za podobną przynętę posłużył 60 lat później również książę Karol, mąż pamiętnej Diany. Dał się namówić Johnowi Cleese’owi („Monty Python”) na rolę księcia Karola w wersji: obrońca środowiska. Sarkastyczna komedia o rekinach biznesu, które lekceważą odpływ trujących ścieków, nazywała się „Grimes zzieleniał” (1990). Księcia Karola przedstawiała efektownie i honorowo. Karol nie dość, że osobiście wizytuje trującą fabrykę, to jeszcze bezpłatnie udziela bezcennego pouczenia w kwestii czystych wód. Było to aktorskie drewno, ale po premierze gazety pisały niemal wyłącznie o dwuminutowej „kreacji” księcia. Nie szkodzi, że z przekąsem: „Kochamy go wszyscy, ale prawda jest taka, że nie potrafi grać”. Zwykli przywódcy polityczni stawali przed kamerą już bez takiego zadęcia. Np. Mosze Dajan, minister obrony Izraela, rodem spod Skierniewic, siebie samego zagrał rutynowo. W „Operacji Grzmot”, sfilmowanej w Izraelu w 1977 r., zaprezentował siebie samego jako promotora grupy wywiadowców Mosadu, w czym wykazywał ogromną wprawę także w życiu pozafilmowym. Swojej ojczyźnie pospieszył też na ratunek burmistrz Nowego Jorku, Edward

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2006, 2006

Kategorie: Kultura