Zawód jak każdy inny

Zawód jak każdy inny

Obojętne, czy jest pies, czy kot, czy nie ma nikogo, trzeba wstać i wziąć się do roboty po prostu, a nie zawdzięczać to psu lub kotu

Jerzy Pilch – ur. w 1952 r. w Wiśle, pisarz, publicysta, dramaturg i scenarzysta filmowy. Laureat Paszportu „Polityki” za zbiór opowiadań „Bezpowrotnie utracona leworęczność”, Nagrody Literackiej Nike za powieść „Pod Mocnym Aniołem” (na zdjęciu, 2001 r.), Nagrody Fundacji im. Kościelskich za „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”, nagrody na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (za dialogi w filmie „Spis cudzołożnic”) i nagrody miesięcznika „Odra”. Mieszka w Warszawie.

Rozmawiamy w mieszkaniu pisarza, w pokoju dziennym, który pełni też funkcję biblioteki i pokoju do pracy. Przy oknie stoi biurko, regały z książkami zajmują dwie ściany od podłogi po sufit. Książki leżą też w koszykach na ziemi oraz bezpośrednio na podłodze z ciemnego drewna (potem dowiem się, że te czekają na wizytę u introligatora). Na środku pokoju stoi niski stolik, na którym w równych rządkach leżą poukładane piloty do sprzętów RTV, telefony, pocztówki, lupy i książki. Jerzy Pilch siedzi w fotelu, w którym zwykle czyta, ja na kanapie.

Dobrodziejstwa regularności

Pracujesz regularnie?
– Regularność i systematyczność oraz inne wzorce postępowania szlachetnego przyszły do mnie z literaturą. Byłem chowany w aurze protestanckiej, gdzie tego typu zalety są bardzo cenione. Regularność jest konieczna, kiedy pisze się prozę. Powieści nie napiszesz w tydzień. W tydzień nawet jej nie przepiszesz. W szkole średniej łakomie czytałem. Kiedy młodemu człowiekowi zaczyna chodzić po głowie, że coś by sam napisał, czyta zawzięcie. Jak chcesz pisać, musisz najpierw czytać, inaczej się nie da. Lubiłem więc czytać biografie, zaglądać do kuchni mistrzów. I wszędzie podkreślana była ta regularność pracy. Większość pracowała rano, kiedy organizm jest najsilniejszy. Dla niektórych była to często jedyna pora, gdy mogli pisać – bo raz, że mieli spokój, dwa, że jeszcze byli trzeźwi.
Wziąłem więc tę regularność poranną z całym dobrodziejstwem inwentarza. Teraz w ciągu doby poluję na dobre godziny. Póki byłem, jak by to powiedzieć, normalnym człowiekiem, we wczesnej młodości (choć debiutowałem przed czterdziestką) – pisałem do południa. Zdarzało mi się wstawać o piątej rano. Wypijałem kawę, paliłem papierosy. Teraz obywam się bez dopingu, a wstaję i o trzeciej. Porządkuję bibliotekę i czekam, aż ręce przestaną mi drżeć.
Pracowałem więc najczęściej między ósmą a południem, najdłużej do piętnastej. Zawsze byłem przeciwnikiem poglądu, że w uprawianiu sztuki jest coś wyjątkowego – zawód jak każdy inny. Nie było więc powodów, bym pracował krócej niż inni. Nie stosuję żadnych faszystowskich obyczajów – nie wyłączam telefonu, nie wygłuszam ścian, zależy mi na zachowaniu normalności.

Czyli ograniczasz się godzinowo. A co z limitem słów albo znaków?
– O limicie słów długo nie miałem pojęcia, bo pisałem ręcznie. Potem dopiero przeskoczyłem na klawiaturę, pomijając etap maszyny do pisania.
Maszyna jest za wolna. Przepisałem na niej jedną książkę – „Spis cudzołożnic”. Tylko wtedy była mi przydatna. Komputer jest prawie tak szybki jak ręka czy mózg, można więc te poprawki szybko nanosić. Najgorzej było, jak coś kończyłem, książka w wydawnictwie, korekta też oddana. Ten czas pomiędzy książkami bardzo trudno znosiłem. Dążyłem do tego, by żyć i pisać. Życie rodzinne mi nie odpowiadało. Wydawało mi się zawsze, że ten stan, jaki mam tutaj, na Hożej – własne mieszkanie, płyty i książki – to stan idealny. I osiągnąłem go, niestety inne rzeczy się pokomplikowały.

Samotność pisarza, który boi się kotów

– To jest zawód samotny. Pisałem w różnych warunkach, także tych trudnych. Bywało, że pisałem w szpitalu przy stoliku nocnym albo dyktowałem teksty użytkowe do „Tygodnika Powszechnego” czy „Polityki”. W mieszkaniu mam biurko, gabinet, swoje ulubione przedmioty, jestem z tego wszystkiego bardzo zadowolony. Zacząłem ostatnio bezwiednie kolekcjonować zalaminowane pocztówki. Głównie z kotami. Lubisz koty?

Wolę psy.
– Mam tu np. pocztówki ze zdjęciami kotów, które deprawują znanych ludzi. O, tu Ryszard Krynicki ze zwierzęcym zadowoleniem na twarzy, bo kot mu usiadł na ramieniu. Albo tu – Stanley Kubrick. Tu Bernard Shaw, laska odrzucona, zawał serca, ale kota do pogłaskania miał, Herman Hesse…

A ty masz kota? Schował się gdzieś?
– Nie mógłbym mieć, bo się ich boję. Kot atakuje o szóstej rano, i to najchętniej stopy. Oka bym nie zmrużył, denerwuję się na samą myśl o imaginacyjnym kocie. No ale jak ktoś woli psy… Masz psa?

Mam, od niedawna.
– I jak się nazywa?

Piorun.
– O kurwa.

Chodzisz specjalnie laminować te pocztówki? Po co?
– Żeby się nie zniszczyły. Co jest w tym, przepraszam, nienormalnego.

Nic, pytam z ciekawości. Skąd je masz?
– Jakaś wielbicielka mi przysłała.

Masz też sporo figurek kotów. Też od wielbicielek?
– Kiedyś dostałem taką jedną drewnianą od narzeczonej. Pożarliśmy się i dałem tego kota w prezencie sekretarce w „Polityce”. Potem pogodziliśmy się, a ja bez tego kota… Nigdzie takiego nie mogłem znaleźć. Drewniany był, a pamiętam go jak żywego.

Psy narzucają pewną regularność, trzeba wstać i z tym psem wyjść, a koty są do głaskania…
– Obojętne, czy jest pies, czy kot, czy nie ma nikogo, trzeba wstać i wziąć się do roboty po prostu, a nie zawdzięczać to psu lub kotu.

Rozumiem, że nigdy nie miałeś problemu ze wstawaniem?
– Na trzeźwo nigdy nie zdarzyło mi się, żebym nie wstał i nie zasiadł do pisania. Wczesne wstawanie też nie stanowiło problemu – kiedyś, jak mieszkałem na obrzeżach Krakowa, żeby zdążyć na pociąg do Warszawy, wstawałem i o trzeciej rano…

Urzędnik od literatury

– Chciałem mieć uregulowane życie urzędnika od literatury. Dopiero później, w „Listach” Flauberta, trafiłem na zdanie, które wielu pisarzy wiesza sobie nad biurkiem: „Prowadź życie stateczne i ułożone, by całą swoją dzikość oddać sztuce”. To było moje zdanie, byłem o nie zazdrosny, ja je powinienem napisać, a nie autor „Madame Bovary”. To zdanie trafia w samo sedno. Wiedziałem, że tak właśnie powinno być, ale mi nie wychodziło, miał pewnie na to wpływ Kraków – miasto grafomanów i niedojebanych poetów. Ja chciałem tego uniknąć, brzydziło mnie życie towarzyskie. Nie lubiłem i nie lubię pijaków, ale oczywiście każdemu to, na czym mu najmniej zależy. Okoliczności życiowe zmusiły mnie do nadużywania napojów wyskokowych. Niechętnie do tego wracam. Czułem ciągle wewnętrzną potrzebę oddalenia się, a nie zanurzenia w tym wszystkim. Pisać trzeba, kiedy ma się głowę zimną, a nie gorącą. Nawet najtężsi pijacy mogli pracować tylko wtedy, gdy stężenie alkoholu było najmniejsze. Ja nie napisałem linijki po pijanemu czy na kacu.

Nigdy nie próbowałeś?
– Napisałem kilkaset felietonów, z tego jeden czy dwa podyktowałem. Obficie okraszając cytatami. Nie wspominam tego najlepiej, ale odebrane zostały dobrze, to przez te bebechy na wierzchu. Nie wierzę w pisanie na fleku.

A narkotyki?
– Na mój aktualny stan bardzo dobrze robi marihuana. Uspokaja mnie i wycisza. Pomaga mi w szerokim sensie. Głowa jest gdzie indziej. Pierwszy raz zapaliłem w chorobie. I było mi dobrze, przesiedziałem tak kilka dni, rano tylko wychodząc po gazety w nadziei, że coś przeczytam.

Po gazetę i papierosy?
– Papierosy rzuciłem na zawsze. Potworna trucizna. Zapaliłem ostatnio jednego – myślałem, że mnie szlag trafi na miejscu. Kiedyś paliłem po 60 gauloisesów dziennie i jakoś to wytrzymywałem. Mowy nie ma, żebym do tego wrócił.

Paliłeś podczas pisania?
– Tak, to pomagało. Choć popiół musiałem co chwila wyrzucać. Mam pewną obsesję czystości. Kiedyś sąsiad z dołu przyszedł i mówi – ja rozumiem, że pan musi mieć czysto, ale czy naprawdę trzeba sprzątać o piątej rano?

Sprzątasz sam?
– Co parę tygodni przychodzi do mnie pani Sharifa. Ona robi porządek generalny.

Właśnie widzę, że wszystko jest tu poukładane i ma swoje miejsce.
– No jest dość psychiatrycznie.

Pedantyzm?
– Jeszcze niedawno telefon nie mógł krzywo na stole leżeć.

A inne domowe czynności? Gotujesz sam?
– Umiem makaron z sosem tuńczykowym: musisz mieć tuńczyka w puszce, musztardę z ziarnami i majonez. Jak zostanie ten sos, jest dobry do kanapek.

A na śniadanie?
– Najchętniej jem musli z danio waniliowym. Mam słabość do słodyczy.

Podczas pisania jesz słodycze?
– Jak mam, to jem. I zawsze wypijałem dużo kawy: złotej Lavazzy. Pamiętam jeszcze, jak puszka kosztowała poniżej 20 zł. Teraz kawa mi szkodzi, ale czasami odczuwam zwierzęcy głód kawy. Wypijam wtedy zbożową albo czekoladę na gorąco. Ale to są jakieś nędzne erzace i żałość w porównaniu z dobrą kawą z włoskiego ekspresu.

Masz dużo kalendarzy ściennych.
– Tak, sporo. Na balkonie wisi jeden z „Wyborczej”, bo żal mi go było wyrzucić. W kuchni jest kilka: tu stary Pirelli, tu żydowski, ten od Wisławy Szymborskiej, tu taki do wyrywania karteczek, tu strażacki z Wisły, a ten z imieninami…

To jakaś obsesja czasu? Bo zegarów też sporo.
– Lubię wiedzieć, jaki jest dzień i która godzina. Uspokaja mnie to.

Może związane jest to z tą potrzebą urzędniczości – codziennie przychodzisz i wyrywasz karteczkę z kalendarza.
– Czasami zapominam, wtedy patrzę z trwogą, że coś się nie zgadza.

Wróćmy jeszcze do planu dnia. Co robiłeś po piętnastej, jak kończyłeś pracę?
– Szedłem na miasto. Czyli życie towarzyskie. Długi czas mieszkałem na Śliskiej, koło ronda ONZ, miałem pokój za darmo, wynajęty przez redakcję „Polityki”, chodziłem do redakcji, odpisywałem na listy, pisywałem felietony, co wymagało obecności na miejscu. Szedłem tam koło czternastej, piętnastej. Był tam barek, jadłem jakiś obiad. Latem i wiosną wychodziłem ze Śliskiej i szedłem Świętokrzyską pod uniwersytet i wracałem Nowym Światem. Szedłem aż do Hożej, bo tam była księgarnia. Czyli to był taki księgarniany spacer. Do Warszawy przyjechałem bez książek, całą bibliotekę zostawiłem córce. Te spacery organizowały mi czas.

Wspaniałe życie.
– Żyłem tak, jak chciałem: pisałem, czytałem, szedłem na spacer do księgarni. I znowu to samo.

Rutyna.
– A nawet nuda. Poza tym nienawidzę podróży.

Zawsze tak było?
– Tak, nie znosiłem jeździć. Straciłem przez to mnóstwo okazji – zagranicznych spotkań autorskich, tłumaczeń. Cóż, taka przypadłość. Trochę to się na starość odwróciło – jest teraz gigantyczna wystawa Boscha w Holandii, już chciałem jechać, ale zmiana leków (na parkinsona – przyp. aut.) mi na to nie pozwala. A znalazłem sobie bilet w internecie.

Czyli korzystasz z internetu. Dużo?
– Prawie wcale. Sprawdzam tylko pocztę i wysyłam teksty do redakcji. Czasem coś sprawdzę w encyklopedii. Chociaż ojciec powtarzał: „Kupować wydawnictwa słownikowe i encyklopedyczne”. Mam ich pełno, nawet słownik o mięsie i drewnie. Do nich jestem przyzwyczajony. Wiem, że szybciej i wygodniej jest wpisać hasło w internet. Kiedyś, nie pamiętam po co, była mi potrzebna informacja o tym, kto wynalazł centralne ogrzewanie. Szukałem wszędzie, we wszystkich encyklopediach, i w końcu się poddałem – wpisałem w tę cholerną Wikipedię i o centralnym ogrzewaniu wiedziałem wszystko.

Masz dobrą pamięć?
– Tak, ale wybiórczą. Bywają dowody dobrego jej funkcjonowania. Miewam jakieś tam problemy, ale generalnie jest dobrze. Zdarza mi się też wbić sobie coś do głowy, a okazuje się, że było inaczej.

Planujesz książkę przed napisaniem? Tworzysz plan pracy?
– Hm… ciąży nade mną ręczne pisanie, do którego jestem przywiązany. Początek książki, kilka pierwszych zdań zawsze piszę w zeszycie.

Masz osobny zeszyt do każdej książki?
– Tak, nowy, i im bardziej ozdobny i strojny, tym łatwiej mi go pokalać. Zobacz ten – magnes, skóra, złoto. Trochę zdań w nim zapisałem. To jest dzika przyjemność rozpocząć nowy zeszyt. Mam ich pełno, kosztowne, wytworne notesiki. Ten np. kupiłem w sklepie Tiger.

A plan?
– Jakbym miał plan, tobym go musiał wypełniać, a to nadmiar roboty biurowej, której u mnie i tak nie brakuje. Jestem w swoich książkach dość powtarzalny. Podobne tematy, zmienna tonacja. Mam trupę postaci, które idą za mną: matka, ojciec, babka, ksiądz pastor, atrakcyjne kobiety, dobrze i ryzykownie ubrane. I krajobraz, i miejsce akcji są u mnie często powtarzalne. Wiem mniej więcej, jak to ma wyglądać. A reszta – wolę iść w kierunku, którego nie planuję, wyobraźnia się rozchyla, coś przychodzi do głowy i ciągnie, tekst sam ma swoją architekturę i ekonomię, zwłaszcza jak go przybywa. Napiszę trzy strony, z trzech rozpędza się do sześciu, z sześciu do dziesięciu, potem jest dwadzieścia i już prawie można na temat tej książki udzielać wywiadów.

Kiedy potem wracasz do rozpoczętego wcześniej tekstu, od razu wiesz, co będziesz pisał?
– Mam na to sposób – zostawiam niedokończone ostatnie zdanie. Potem przysiadam, kończę je i już coś mam.

Ile średnio dziennie pisałeś?
– Trzy strony. Warszawa, a konkretnie ulica Śliska i redakcja „Polityki” kojarzą mi się z tym, że nauczyłem się tutaj pisać na komputerze. W Krakowie przychodziłem do redakcji „Tygodnika Powszechnego” z rękopisem i dyktowałem sekretarce, która pisała na maszynie. „Polityka” zaproponowała mi pracę, kiedy wszyscy tam już pisali na komputerach. Naczelny „Polityki” dobrał mi tego rodzaju nauczycielkę pisania na komputerze, że bardzo szybko się nauczyłem. Ale z tym komputerem jest u mnie tak jak z samochodem – jeżdżę, chociaż nie umiem go naprawić.

Jeździsz?
– Mam prawo jazdy, ale kompletnie mnie nigdy nie interesował samochód.

To po co robiłeś prawo jazdy?
– Ojciec wyjechał i trzeba było zagospodarować fiata 125p. Potem z byłą żoną kupiliśmy malucha, czułem się jak we własnym tornistrze. Bardzo pasuje mi fakt, że taksówki są na świecie. Trzeba zarobić tyle, by było na taksówki.

Co ci przeszkadza w pisaniu i cię dekoncentruje?
– Wszelkie interwencje świata zewnętrznego. Jest takie powiedzenie Czesława Miłosza: „Jak w rodzinie jest pisarz, to koniec z rodziną”. Coś w tym jest – ci, co przeszkadzają, są bliskimi ludźmi, którzy nie chcą przeszkadzać, ale przeszkadzają. Pisarz rodzinie też przeszkadza, bo ta jest dla niego surowcem. Bliscy pisarza nie mają z powodu jego zawodu wielkich atrakcji.

A życie towarzyskie? Przeszkadza?
– Przeszkadza, stoły uginają się od trunków, w Polsce powszechny jest cyganeryjny wzorzec artysty, który mało robi, ale jest artystą. To przeszkadza najbardziej. Groźnym przeciwnikiem autor jest sam dla siebie. Często zaczyna sam siebie zbyt poważnie traktować. Nie daj Boże zostaje autorytetem.

Pisarz nie może być autorytetem?
– Jeśli jest nagle autorytetem od wszystkiego, to niedobrze. Jak pracujesz w książkach, to książki mają pracować za ciebie. A powiem ci, że ostatnio ogarnęła mnie mania oprawiania książek.

Chodzisz do tego samego introligatora, który laminuje pocztówki?
– Do innego, ale też mam blisko.

Po co oprawiasz te książki?
– Nienawidzę zniszczonych książek, od razu też mówię, że nie pożyczam książek, już wolę dać.

Masz swój ex libris?
– Daj spokój, nie mam.

O co jeszcze tak dbasz? O ubrania? W jakim stroju pracujesz?
– Nie mam specjalnego skafandra jak Marquez. Codziennie ubieram się w rzeczy wzięte z szafy. Nie wkładam dwa dni z rzędu tej samej koszuli. Nie mówiąc o reszcie garderoby. Mam kilkadziesiąt czarnych koszul.

Kilkadziesiąt?
– Co, chcesz zobaczyć moją szafę? Koszula musi być z płótna albo lniana, żeby była dość przewiewna, teraz jest ich w sklepach w bród, nie mogę się oprzeć, by nie kupić kolejnej. Swego czasu szyłem sobie nawet koszule na miarę. W okresie, gdy dobrze zarabiałem.

Czy w posiadaniu kilkudziesięciu czarnych koszul chodzi o oszczędzanie czasu? Otwierasz szafę i bierzesz pierwszą z brzegu?
– No gdzie tam, tu chodzi o fakturę, rano muszę wyczuć, na którą mam ochotę. Dotknąć i sprawdzić.

Sam te koszule pierzesz?
– Nosiłem je do pralni, ale to cholernie drogie. Sztuką jest prasowanie. Umiesz uprasować koszulę?

Umiem, ale to bolesne.
– To ma boleć. Ja sam prasuję. Chociaż teraz bywa, że oddaję do pralni – przyjeżdżają, oddaję i przywożą wypraną i uprasowaną z powrotem.

Co jeszcze zlecasz?
– Zakupy robię sam. Golę się sam, długi czas chodziłem na manicure, bo ręce trzęsły mi się bardziej niż teraz, ale już mogę robić sam. Na Hożej są cztery zakłady fryzjerskie. Mam kłopot, czy chodzić do pani Marzenki czy innej. Na Hożej mam wszystko.

W ogóle nie musisz opuszczać ulicy.
– Toteż tego nie robię. Zredukowałem swoje potrzeby. Od rana do nocy wszystko w obrębie jednej ulicy.

O której chodzisz spać?
– Staram się najpóźniej o północy. Ale często nie mogę zasnąć i w nocy porządkuję bibliotekę. Włączam telewizor, patrzę, przysypiam. Lubię filmy dokumentalne z cyklu „07 zgłoś się” albo program „Zdrady” – to krwawa duchowa pornografia. Jak nie mam siły czytać, a nie daję rady spać, przerzucam kanały i tak zasypiam. Ani to sen, ani odpoczynek. Masę książek przeczytałem na kacu – dzięki kacom jestem oczytany. Bardzo też lubię mecze. Kiedyś chodziłem na stadion, teraz oglądam w telewizji. Jestem kibicem Cracovii. Całe życie kibicowałem drużynie, która spada z ligi, ma wejść, nie wejdzie… wreszcie po 50 latach się doczekałem i wygrywa. Ostatnio dostałem taką koszulkę.
(Pokazuje piłkarską koszulkę Cracovii, z napisem PILCH na plecach).

Metki nie odczepiłeś.
– No a gdzie ja w tym pójdę?

Rozmowa z książki Agaty Napiórskiej Jak oni pracują. Rozmowy o pracy, pasji i codziennych sprawach polskich twórców, W.A.B., Warszawa 2017

Wydanie: 15/2017, 2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy