Rozmowa z Prof. Janem Ciechanowskim Powstanie warszawskie było wielką klęską polityczną i militarną, bo ani o jeden dzień nie skróciło okupacji niemieckiej – Panie profesorze, czy 1 sierpnia to dzień świętowania, czy też raczej dzień żałoby narodowej? – Jedno i drugie. Oczywiście 1 sierpnia to okazja do uhonorowania i upamiętnienia dziesiątków tysięcy młodych, którzy poderwali się do niepodległościowego zrywu, podkreślenia ich poświęcenia i patriotyzmu, ale 1 sierpnia jest też dniem żałoby. W wyniku powstania warszawskiego zginęło przecież około 200 tys. Polaków. Zginął kwiat naszej stołecznej młodzieży, której nam tak bardzo później brakowało. Została zniszczona jedna z większych stolic europejskich, a jej mieszkańcy zostali wyrzuceni ze swoich domostw, wielu warszawiaków wywieziono do obozów koncentracyjnych. Niemcy stłumili powstanie kosztem 1570 zabitych i 9 tys. rannych, czyli na jednego Niemca przypadało ponad 100 zabitych Polaków. Takiej katastrofy nie przeżyła żadna europejska stolica od najazdu Hunów na Rzym. Został rozbity ośrodek życia narodowego, politycznego, społecznego i kulturalnego. Od upadku powstania rozpoczął się rozkład polskiego państwa podziemnego i Armii Krajowej. Powstanie warszawskie było wielką klęską polityczną, wielką klęska militarną, bo ani o jeden dzień nie skróciło okupacji niemieckiej. – Czy musiało do niego dojść? Czytelnik, zwłaszcza młody, który po raz pierwszy zetknie się z pana książką, będzie zaskoczony tezą, że stanowiliście karne wojsko, które nie pozwoliłoby sobie na żadne samowolki. Tymczasem niemalże wszędzie słyszy, że gdyby dowództwo nie wydało rozkazu do boju, powstanie i tak by wybuchło, bo wśród podziemnych żołnierzy panowały bojowe nastroje. – Ten mit, że powstanie wybuchło na skutek parcia do niego młodocianych żołnierzy, powstał już w czasie w powstania warszawskiego. Wymyślił go szef II Oddziału (wywiadu) Komendy Głównej AK płk Kazimierz Iranek-Osmecki. Oczywiście my chcieliśmy się bić, ale nawet jako żółtodzioby wiedzieliśmy, że nie mamy odpowiednich sił i należytego uzbrojenia. Proszę pamiętać, że były dwie mobilizacje. W czasie pierwszej, kiedy zobaczyliśmy, że na 170 ludzi mamy tylko trzy karabiny, siedem pistoletów i 40 granatów, a mamy nacierać na Dom Akademiczek, a później na Sejm, zrozumieliśmy, że nie mamy szans w nierównym boju. 1 sierpnia byłem łącznikiem dowódcy mojej kompanii, por. Zygmunta Sapuły „Zygmunta”. Od rana czekaliśmy na wiadomości, jakiś sygnał. W pewnym momencie przyszedł dowódca zgrupowania, kpt. Teofil Budzanowski „Tum”, i już od drzwi zaczął mówić: „Godzina W, godzina 17, nacieracie całą kompanią. Na Sejm i Dom Akademiczek”. I wtedy por. „Zygmunt” powiedział: „Przecież ja nie mam czym nacierać, nie mogę nacierać kompanią, bo mam siedem pistoletów, trzy karabiny i 40 granatów. Będę nacierał grupą szturmową”. I wtedy kapitan „Tum” powiedział: „A ja mam scyzoryk. Szczęść Boże”. W tym momencie zrozumiałem, że szykuje się jakieś nieszczęście, bo jak można nacierać na Sejm, który był obsadzony przez dobrze uzbrojony batalion? RAPORT DO LONDYNU – Panie profesorze, dowództwo AK, szczególnie trójka generałów: Tadeusz Bór-Komorowski, Tadeusz Pełczyński i Leopold Okulicki, która podjęła decyzję o wywołaniu powstania i o której jeszcze porozmawiamy, nie znała stanu uzbrojenia? – Dopiero po latach, po przeczytaniu dokumentów archiwalnych, przeprowadzeniu wielu rozmów z dowódcami powstania doszedłem do smutnego wniosku, że dowództwo nie zwracało uwagi na to nasze słabe uzbrojenie. Za potwierdzenie tego niech posłużą słowa Bora-Komorowskiego, z którym rozmawiałem w obecności prof. Janusza Zawodnego. Bór powiedział mi: „Ja nie wchodziłem w sprawę uzbrojenia poszczególnych oddziałów”. – Jeżeli nie stan uzbrojenia decydował o wybuchu powstania, to musiała o tym decydować polityka. – Do pewnego stopnia tak. Przytoczę słowa gen. Pełczyńskiego, jednego z głównych autorów powstania: „Myśmy mogli tylko walkę rozpocząć, my Niemców wykończyć nie mogliśmy. Tak zarozumiali nie byliśmy, nie sądziłem, że możemy sami tę walkę rozpocząć i sami ją skończyć. Uważaliśmy, że wejdą Rosjanie i Niemców wykończą”. Dowódcza trójka, tzn. Bór-Komorowski, Pełczyński i Okulicki, przyjęła za pewnik, że Rosjanie wejdą do Warszawy w ciągu dwóch, trzech, a najpóźniej siedmiu dni. Chodziło im o to, by rozpocząć powstanie przed wejściem Rosjan, a ci mieli załatwić resztę. My, AK, mieliśmy się zorganizować, a władze państwa podziemnego i władze Warszawy miały Rosjan spotkać jako gospodarze stolicy. Z tych rachub nic nie wyszło, bo ta trójka nie miała kontaktów z Moskwą. Zakładali, że Rosjanie wejdą, no i się przeliczyli.
Tagi:
Paweł Dybicz









