Szalone lata 80.

Szalone lata 80.

Żartuję, że tak naprawdę zabiegałem w życiu tylko o dwa stanowiska. Chciałem być szefem „itd”, a później, w latach 90., szefem komisji konstytucyjnej


Aleksander Kwaśniewski


Jak pan w ogóle trafił do stolicy?
– Pod koniec 1979 r. przeszedłem z funkcji wiceszefa zarządu wojewódzkiego Socjalistycznego Związku Studentów Polskich w Gdańsku na stanowisko przewodniczącego komisji kultury Rady Naczelnej na Ordynackiej.

To była pasjonująca praca. Naszym szefem był Tadek Sawic, prawdziwe zwierzę SZSP-owskie, wytwór ruchu studenckiego. Sawic lubił życie towarzyskie i dyskusje, teatry – to wszystko odbywało się razem. Jego zastępcą był Irek Nawrocki, wcześniej szef studentów w Warszawie. Moim bardzo bliskim kolegą był Jurek Koźmiński, przewodniczący komisji zagranicznej, którego później ściągnąłem do pracy w rządzie Rakowskiego. Jurek po 1989 r. pomagał Leszkowi Balcerowiczowi, a następnie przez siedem lat był wspaniałym ambasadorem w Waszyngtonie. W komitecie wykonawczym Rady Naczelnej był też Krzysio Pietraszkiewicz, który odpowiadał za sprawy ekonomiczne, dzisiaj jest prezesem Związku Banków Polskich. Był Wiesio Dębski, późniejszy naczelny „Trybuny”. Marian Sewerski, obecnie prezes wydawnictwa Czytelnik. Nie można było się nudzić w tym gronie.

Sami mężczyźni. Przy Okrągłym Stole też było więcej księży niż kobiet. Kobiety dwie, księży trzech. Z czego to wynikało?
– Solidarność była bardzo mocno związana z Kościołem, tam system patriarchalny pozostawał mocno utrwalony.

U was nie?
– Brak kobiet w życiu publicznym to jest spuścizna setek lat. W Parlamentarnym Klubie Lewicy Demokratycznej było już sporo znakomitych kobiet. Kiedy zostałem prezydentem, dopilnowałem tego, żeby szefem Kancelarii Prezydenta zawsze była kobieta: najpierw Danuta Waniek, później Danuta Hübner, po niej Jolanta Szymanek-Deresz. A trzeba wiedzieć, że szef Kancelarii to jest bardzo ważna osoba, to jakby szef sztabu generalnego, który ma wiązać wszystkie nici ze sobą i rządzić grupą niezwykle ambitnych mężczyzn. Kobiety powinny nauczyć się, narzucić sobie umiejętność pracy z bardzo ambitnymi mężczyznami. To jest trudne, bo tacy mężczyźni potrafią czasem stosować niegodne metody – od dezawuowania po sabotowanie poleceń.

Parytety są potrzebne?
– Tak. Większy dostęp kobiet do polityki i do aktywności jest potrzebny, a parytety powinny to przyspieszyć. To na szczęście bardzo szybko się zmienia. Choć oczywiście trzeba zachować się racjonalnie – zwiększenie obecności kobiet w polityce nie jest receptą na samo dobro. Są polityczki, które wzbudzają we mnie wielkie zaufanie, zaciekawienie, gotowość wręcz oklaskiwania, ale są i takie, z którymi fundamentalnie się nie zgadzam. Nazwisk nie będę wymieniał.

Coraz częściej wymienia się nazwisko Beaty Szydło jako kandydatki PiS w wyborach prezydenckich.
– To jest bardzo prawdopodobne. Moim zdaniem PiS będzie usiłowało pójść w tę stronę, pozyskać część elektoratu kobiecego. Nie wiem, na ile to się uda, ale możliwe, że wystawią kobietę, Beatę Szydło albo Elżbietę Witek.

Z punktu widzenia prawicy ma to sens. To jest pokazanie, że wprawdzie odrzucamy feminizm, ale jesteśmy za kobietami.
– Tak, tak. Da się to tak sprzedać. Oskarżacie nas o stosunek patriarchalny do kobiet, a my oddajemy najważniejsze stanowisko – głowy państwa – kobiecie. Być może na część elektoratu tradycyjnych kobiet to zadziała. Choć nie musi. Za moich czasów studenckich na roku było nas mniej więcej pół na pół, może nawet trochę przeważały dziewczyny, ale kiedy trzeba było coś zorganizować, okazywało się, że wracamy do tradycyjnego podziału ról. Chłopaki są od kierowania, a dziewczyny pomagają.

Oczywiście zdarzały się wyjątki. Jak panu mówiłem, kiedy byłem szefem rady uczelnianej SZSP, dwoje kandydatów ubiegało się o funkcję przewodniczącego rady Wydziału Prawa: Jolanta Konty i Sławek Czarlewski. I Jola wygrała. Jak zobaczyłem ją w akcji, to pomyślałem, że nie dość, że piękna kobieta, to jeszcze taka energiczna i zdolna… Zakochałem się.

Dostrzegł pan w żonie talent polityczny?
– Komunikacyjny. Świetnie organizowała ludzi, chcieli z nią pracować. (…)

A czym pan się zajmował po przyjeździe do Warszawy?
– Pracowałem przede wszystkim z teatrami studenckimi, z Teatrem Ósmego Dnia z Poznania, z Provisorium z Lublina i innymi. Dlatego na własny ślub w Gdańsku pojechałem z Festiwalu Teatru Studenckiego w Toruniu.

To były najlepsze lata teatru alternatywnego, później nie odgrywał już takiej roli społecznej. Środowisko było mocno opozycyjne i twórcze, na bardzo wysokim poziomie. Oczywiście główny problem polegał na tym, jak ochronić teatr w sporze z partią, z cenzurą. To było ciągłe lawirowanie, czasami z lepszym skutkiem, czasami z gorszym. Wszystko to było męczące i skończyło się wraz z Solidarnością. Cenzura się poddała, partia też machnęła ręką – mieli inne rzeczy na głowie.

Ale muszę panu powiedzieć, że już wtedy czułem, że potrzebuję czegoś bardziej mierzalnego. Coraz mocniej męczyła mnie sytuacja, w której twórcy tworzą, a ja mam być filtrem między władzą, SZSP a cenzurą. Gazeta wydawała mi się czymś konkretnym: zaczynam, kończę, podoba się albo nie. To mnie niezwykle pociągało. Jesienią 1981 r. zwolniło się stanowisko Zdzisława Pietrasika, redaktora naczelnego tygodnika „itd”. Zwolniono go za jakieś politycznie nieprawomyślne działania. To był bardzo dobry dziennikarz i porządny człowiek, późniejszy szef działu kulturalnego w „Polityce”.

Znaliście się osobiście?

– Znałem i jego, i całe „itd”. I oni mnie znali. Tygodnik „itd” formalnie był pismem SZSP. A ja byłem członkiem władz i zajmowałem się kulturą.

Zacząłem zabiegać o to stanowisko. Żartuję, że tak naprawdę w całym swoim życiu zabiegałem tylko o dwa stanowiska. Chciałem być szefem „itd”, a później, w latach 90., szefem komisji konstytucyjnej. Inne stanowiska były raczej rezultatem zbiegu okoliczności, wypadków, czasem konieczności historycznej, ale naprawdę zabiegałem tylko o te dwa.

Nie interesowała pana kariera partyjna?

– Ona mnie odrzucała. W gruncie rzeczy mimo różnych propozycji, a było ich wiele na rozmaitych szczeblach, zawsze odmawiałem. Uważałem, że jeżeli mogę się przysłużyć państwu, to bardziej w działaniach rządowych, administracyjnych, a nie partyjnych.

Pierwszy raz byłem w Komitecie Centralnym jako szef rady uczelnianej. Raz do roku robiono taką naradę z udziałem I sekretarzy komitetów uczelnianych, rektorów i szefów rad uczelnianych. Prowadził ją Andrzej Werblan – w sali, w której odbywały się plena, na najwyższym piętrze. Przyjeżdżam z Gdańska. Instruktorem w KC, który odpowiadał za młodzież studencką, był Zdzisław Gąsiorowski, bardzo przyzwoity człowiek. Idziemy tymi korytarzami i mówię: „Jak tu pusto”. A on: „Wiesz, tu się odpowiada przed historią”.

No, pomyślałem sobie, jeśli przed historią odpowiada się w tym gmachu, w którym większość działań jest pozorowana, to coś jest nie tak.

KC był marzeniem kilku moich kolegów, ale na mnie robił odpychające wrażenie. Urzędowałem tam przez tydzień czy dwa, w dawnym gabinecie pierwszych sekretarzy, kiedy zostałem przewodniczącym SdRP.

Leszek Miller miał zupełnie inną ścieżkę kariery.

– To inna droga. Trzeba oddać mu szacunek, że on tę swoją karierę wyszarpał. Bardzo pracowicie piął się i uczył, ale to partia była motorem jego awansu.

A pana?

– Bardziej ruch studencki, a później sploty okoliczności. Zawsze muszą się zgrać trzy elementy: człowiek, czas, miejsce. Jak zgrają się tylko dwa z tych elementów, to nic nie wyjdzie. SZSP to była trampolina, dzięki której trafiłem do Warszawy. To się nie musiało zdarzyć. A później, dzięki rewolucji solidarnościowej, w wieku 26 lat mogłem zostać naczelnym „itd”.

Nie rozumiem? Co Solidarność miała do tego?

– Wcześniej to się nie zdarzało. Czasy stabilności, czasy biurokracji nie służą przyspieszonym karierom. Pamiętam swoje spotkanie z wiceszefem Wydziału Prasy, Radia i Telewizji KC. Spojrzał na mnie, zajrzał w papiery, ile mam lat, i powiedział: „A rób pan, co chcesz, niech tak będzie”. Zgodził się, ale z taką rezygnacją, że już wszystko poszalało, więc można 26-latka zrobić naczelnym „itd”, czemu nie?

Nominację otrzymałem 15 listopada 1981 r. Pamiętam tę datę, bo to dzień moich urodzin. Zygmunt Konopka, szef Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, powiedział: „Słuchaj, co komuś wręczam nominację do »itd«, to na coraz krócej. Mam nadzieję, że dla ciebie to będzie na trochę dłużej”.

I wykrakał, bo w stanie wojennym redakcji zakazano działalności. Ostatni numer, który wydaliśmy 13 grudnia, został w dużej części skonfiskowany. Później zaczęły się problemy, zawieszono i rozwiązano tygodnik, zaczęto weryfikację dziennikarzy. Udało mi się odbudować „itd” dopiero w maju 1982 r.

Dużo ludzi musiał pan zwolnić?

– Ja nie zwalniałem, zwalniała RSW. Naczelny nie miał nic do powiedzenia. Część ludzi wybroniłem, m.in. Ewę Kacprzycką. Część odeszła. Krzysztof Gierałtowski do dzisiaj ma pretensje, że został zwolniony w pierwszej kolejności. Ale skoro to się stało na początku stanu wojennego, to tym bardziej nie ja go zwalniałem, bo do swoich obowiązków mogłem wrócić dopiero po miesiącu. Biura były zamknięte, gazeta zawieszona. To była kwestia decyzji moralnej: wracam czy nie wracam.

A pan podejmuje decyzję: zostaję, bo…

– Bo trzeba tę gazetę ratować i spróbować wydawać ją w nowych warunkach. (…)

Czyli stan wojenny nie był końcem świata?

– Nie był. Wszyscy czuli, że coś się wydarzy. Jedni się obawiali – myślę, że to były uzasadnione obawy – interwencji rosyjskiej. Drudzy jakiegoś przesilenia wewnętrznego. Nikt nie używał natomiast określenia „stan wojenny”. Aż do 13 grudnia ono było całkowicie nieznane.

Jak pan przeżył 13 grudnia? Poprzedniego dnia miał pan imieniny, prawda?

– Nie tylko ja, ale także moja córka. Ola wtedy nie miała jeszcze nawet roku. Wróciłem specjalnie z Niemiec, z konferencji, żeby świętować razem z nią. Nasi znajomi mieli większe mieszkanie w tym samym bloku na Ursynowie, więc świętowaliśmy u nich. Wypiliśmy trochę, poszliśmy spać. Miałem przy łóżku taką kolumnę – jak się nacisnęło, to się włączał III Program Polskiego Radia. Rano naciskam guzik, a tu szu, szu – nic. Co się stało? Zepsuta? Włączam telewizor, a tu Jaruzelski przemawia. Co się dzieje? Ledwo zacząłem słuchać, a już puka do drzwi sąsiad z góry. Stoi w szlafroku i mówi: stan wojenny. Co to takiego? Siedzimy, słuchamy i nagle się dowiaduję, że organizacja, w której władzach jestem, SZSP, została zawieszona. Gazeta, której jestem naczelnym – zawieszona. Tu nie wolno wychodzić, tam nie wolno przychodzić.

Bał się pan?

– Nie. (…)

Nie myślał pan, żeby rzucić to wszystko, oddać legitymację partyjną?

– Część ludzi się na to zdecydowała i ja ich rozumiem. Sytuacja była dramatyczna, ale uznałem, że trzeba spróbować z niej wyjść. I to się nam w „itd” udało, chociaż w zmienionym zespole. 31 maja 1982 r. wróciliśmy na rynek.

Żeby to zrobić, musieliśmy pokonać bardzo trudny próg w osobie Stefana Olszowskiego, członka Biura Politycznego i sekretarza Komitetu Centralnego odpowiedzialnego za propagandę, ideologię i tym podobne. Postanowiliśmy zagrać na jego czułej strunie. Olszowski był w latach 50. przewodniczącym Rady Naczelnej Zrzeszenia Studentów Polskich. Poszliśmy we trzech: Tadeusz Sawic, Irek Nawrocki i ja. I tłumaczymy, żeby to odblokować, przywrócić pismo na rynek. A Olszowski, który źle wymawiał r, mówi: „Kułwa, mowy nie ma. To jest antysocjalistyczne pismo. Mowy nie ma”. Przekonujemy, że tak nie jest, szukamy różnych argumentów: że organizuje studentów, że propaguje kulturę, że ma dobry poziom redakcyjny. „Kułwa, mowy nie ma. Antysocjalistyczne”. Zwracaliśmy się do niego na ty, bo też był w ZSP. „Stefan, daj spokój”. Rozmawiamy, masujemy go. I w końcu się przełamuje. „Kułwa, niech wam będzie. Ale jak będziecie kiedyś to opowiadać – dzisiaj to opowiadam – to powiedzcie, że Olszowski beton, ale kułwa sentymentalny”. I tak sentymentalny beton Stefan Olszowski odblokował nam „itd”.

Oczywiście żeby nie było za dobrze, przeniesiono nas z drukarni przy Okopowej do Katowic, co stanowiło niemały kłopot, szczególnie dla sekretarzy redakcji, którzy musieli tam jeździć z tekstami, z ozalidami.

Dlaczego was przeniesiono?

– Żebyśmy nie czuli się zbyt komfortowo. Poza tym podejrzewam, że ktoś już zdążył wejść na nasze miejsce przy Okopowej. I druga rzecz, która była straszna na początku, a później okazała się zbawienna, mianowicie: cykl druku tygodnika to były trzy tygodnie, 21 dni, a tak zwane kolumny aktualne, zresztą raptem dwie – 10 dni. Jako redaktor naczelny chodziłem na sztaby prasowe w Komitecie Centralnym, gdzie towarzysz Główczyk, notabene bardzo dobry dziennikarz, wieloletni redaktor „Życia Gospodarczego”, rozdawał dyspozycje. Pierwsze rzędy, czyli przedstawiciele radia i telewizji, natychmiast opuszczały spotkanie – oni właściwie już byli w niedoczasie. Później nerwowo wychodzili redaktorzy naczelni gazet, którzy musieli do następnego dnia wszystkie mądre dyspozycje partii przełożyć na teksty. Po nich szefowie tygodników, którzy też mieli jakiś swój cykl. A ja spokojnie siedziałem do końca obrad, ponieważ u mnie nowości miały się ukazać za 10 dni. Byłem absolutnie przekonany, że przez te 10 dni dyspozycje zmienią się co najmniej trzykrotnie. (…)

Każda gazeta jest uzależniona od tego, kto daje na nią pieniądze. A ten, kto obejmuje funkcję redaktora naczelnego, zawsze ma za plecami kogoś, kto reprezentuje interesy wydawcy. Szybko pan to zrozumiał?

– Naturalnie. Tylko mówimy o różnych czasach. Dzisiaj to jest dość oczywiste, ale wtedy wyglądało inaczej. „itd” było gazetą skierowaną do młodej inteligencji, czyli studentów i absolwentów. Formalnie pismo stanowiło organ SZSP, a ja byłem we władzach, znałem wszystkich kolegów, byłem zaprzyjaźniony z przewodniczącym, tylko że on nie był prawdziwym szefem tej gazety. Wydawca, czyli RSW, też nim nie była. Do RSW chodziło się, żeby załatwić papier, sprawy w drukarni. Właścicielem gazety była natomiast PZPR.

Której był pan członkiem.

– Ale członków było parę milionów, więc to nie była taka elitarna grupa. Miałem jednak szczęście, że funkcję kierownika Wydziału Prasy, Radia i Telewizji KC PZPR pełnił Bogdan Jachacz, jeden z moich poprzedników na stanowisku naczelnego „itd”. Byliśmy zaprzyjaźnieni.

Przeżyliśmy w „itd” kilka dramatycznych momentów, głównie ze względu na śmierć sekretarzy generalnych Komitetu Centralnego KPZR. Oni umierali dosyć seryjnie. Chcąc zwiększyć atrakcyjność pisma, na ostatniej stronie zamieszczaliśmy dwa felietony i kolorowe zdjęcie. Mocno roznegliżowane, ale nieprzesadnie, czasy PRL to była jednak epoka dużej powściągliwości w tej dziedzinie. Umiera Breżniew, my nie możemy o nim nawet wspomnieć, bo taki mamy cykl produkcyjny. I cenzura wstrzymuje numer.

To oznacza przemiał pisma i zwolnienie redaktora naczelnego. Taka była niepisana umowa, że ktoś musi odpowiedzieć za straty finansowe. Biorę więc ten numer pisma i idę do Komitetu Centralnego. Tam na szczęście zastępcą kierownika Wydziału Prasy był Jurek Słabicki, rozsądny człowiek. „Słuchaj, kto to mógł przewidzieć?” – pytam. A on na to: „No ale wiesz, Breżniew umarł, a tu goła panienka?”. „W tym momencie możemy tylko zamalować panienkę na czarno” – przyznaję. „Ale to będzie jeszcze większa demonstracja” – zauważa. „Zgadza się”.

I puścili nam ten numer z panienką. Cenzura się zgodziła. Nauczeni doświadczeniem od tej pory dawaliśmy dziewczynę tylko na jedną szpaltę, nie na dwie. Jak będzie kolejny zgon, to wtedy panienkę won, pociągniemy kontrę pod felietonem do końca. Nikt nie zauważy, że dziennikarz napisał krótszy tekst. I oczywiście umiera następca Breżniewa – Andropow. Ja jestem absolutnie spokojny, na luzie. Nic się nie może wydarzyć. Telefon z cenzury. Numer wstrzymany. Jak to: wstrzymany?

Co się okazuje? W środku numeru recenzujemy – z trzytygodniowym wyprzedzeniem, z dużymi zdjęciami, bo „itd” było też oparte na dobrym fotoreportażu – film radziecki poświęcony Rasputinowi i ostatnim latom caratu pod tytułem „Agonia”. I z boku każdej strony, a to chyba było na sześciu kolumnach, czarna kontra i na każdej stronie biały napis: „Agonia, Agonia, Agonia”.

Dobry film swoją drogą.

– Świetny film i mało tego – w jakimś sensie adekwatny do sytuacji. Ale kto to mógł przewidzieć? No i znowu idę do Jurka Słabickiego. Znowu zrozumienie dla trudności technologicznych. Cenzura, chcąc nie chcąc, zgodziła się na druk.

Śmierć następcy Andropowa, Czernienki, przeżył pan już w „Sztandarze Młodych”?

– Przeszedłem tam z „itd” w 1984 r. Z punktu widzenia czysto zawodowego to był awans, ale bardzo się przed tym broniłem. Podobało mi się w „itd”.

Wtedy, w swoich szkolnych czasach, czytywałem „Razem”. „itd” też było tak popularne?

– Bardzo popularne. Sprzedawane nakłady „itd” były większe niż dzisiaj „Wyborczej”. Mieliśmy świetne reportaże i doskonałych felietonistów, takich jak nieżyjący już Janusz Atlas czy Andrzej Szmak. Przebojem była rubryka z poradami seksuologicznymi doktora Lwa-Starowicza. Mieliśmy też bardzo dobry dział kultury. Stworzyłem tam wspaniały zespół.

Z kim pan pracował?

– Z „Nowego Medyka” ściągnąłem Piotrka Aleksandrowicza, późniejszego naczelnego „Rzeczpospolitej”. Sprowadziłem Dankę Bierzańską. Z poprzedniego rozdania pracowała jeszcze Ewa Kacprzycka, świetna reportażystka. Od nauki była Marysia Supranowicz.

W Młodzieżowej Agencji Wydawniczej dawali etaty stażowe. To była wielka rzecz. Stażysta, ale już na etacie. Dostałem dla „itd” jeden taki etat, ale miałem dwoje bardzo zdolnych współpracowników. On – świetny felietonista, ona – reportażystka. Cholera, reportażystę trudniej znaleźć na rynku. Felietonista może siedzieć w domu i coś napisać. Nie muszę go mieć na etacie.

Owym felietonistą, którego nie przyjąłem, był Piotr Gadzinowski, późniejszy poseł na Sejm, który do dzisiaj mi to wyrzuca. Osobą, którą zatrudniłem, i to jest główny tytuł wyrzutów, które czyni mi Gadzinowski, była natomiast Elżbieta Główka.

Później Elżbieta Isakiewicz z „Gazety Polskiej”.

– Czyli przyjąłem ciężką prawicę, odrzuciłem prawdziwego lewicowca. Ale muszę powiedzieć, że Ela była bardzo dobrą reportażystką, dopiero później coraz bardziej skręcała politycznie. Moim zastępcą w „itd” był Waldek Siwiński, świetny redaktor, późniejszy naczelny „Perspektyw” i prezes PAP, a dziś szef instytucji, która zajmuje się rankingami szkół wyższych na całym świecie. Wziąłem go do „Sztandaru”, tam też był moim zastępcą.

„Sztandar” to była taka „Trybuna Ludu” dla młodych?

– Formalnie „Sztandar” był dziennikiem Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej, ale funkcję prawdziwego dysponenta pełnił Wydział Prasy KC PZPR. To było ogólnopolskie partyjne pismo kierowane do młodzieży. Powstało w 1956 r. i miało znakomitą listę dziennikarzy, autorów i redaktorów. Marian Turski jest stamtąd. Ryszard Kapuściński tam pracował. Pierwsza praca Daniela Passenta to „Sztandar”. Za moich czasów szefową działu ekonomicznego była Joanna Solska, dziś w „Polityce”. Musieliśmy wypełniać serwituty, takie jak relacje z plenum KC, wystąpienia generała czy oświadczenia Biura Politycznego, ale nasze szczęście polegało na tym, że mogliśmy to wszystko przedstawiać w skrócie. Przez to zresztą naszą gazetę czytano nawet w Komitecie Centralnym.

Gdzie przebiegała granica tego, co można było publikować, a czego nie?

– Żadnej listy z granicami kompromisu, która wisiałaby w redakcji, nie mieliśmy, bo ona każdego dnia wyglądała inaczej. Relacje z cenzurą oznaczały codzienne mocowanie się. Konflikty zdarzały się często i głównie dotyczyły tego, co można było napisać o działaniach opozycji. Z zasady nie wolno było nic, ale pojawiali się na przykład rozmówcy, którzy przemycali w wywiadach swoją sympatię do niej, i wtedy każde ich zdanie negocjowało się z cenzurą. Na początku stanu wojennego wiele nazwisk wylądowało na tak zwanym indeksie, co znaczyło, że nie mogliśmy o nich w ogóle wspominać. Przeprawy zdarzały się też na przykład przy reportażach. Gdy dziennikarz relacjonował, że w jakiejś miejscowości ludzie narzekają na zaopatrzenie, spisywał skargi, wyliczał, czego nie ma w sklepach, cenzorzy te wszystkie „nie ma”, „brakuje” zmieniali na przykład na „dziś nie dowieźli”.

Staraliśmy się, żeby „Sztandar” był gazetą uczciwą i pokazywał prawdziwy obraz kraju, ale zawsze działał cenzorski filtr, który coś przepuszczał, a czegoś nie.

Przede wszystkim zależało mi, żeby robić gazetę mniej partyjną, a bardziej dla młodzieży. Była w tym duża zasługa Waldka Siwińskiego. Któregoś razu przyszedł z taką koncepcją: a może by założyć pismo komputerowe? To była połowa lat 80., w Polsce zaczęło się szaleństwo na tym punkcie, ludzie potrzebowali instruktażu. Zacząłem więc chodzić koło tego pisma. Wtedy głównym problemem był papier. Z RSW znałem osobę, której jestem dozgonnie wdzięczny, panią Alinę Tepli; niezwykle nam pomogła, to dzięki niej zdobyliśmy papier na „Bajtka”. Nie wiedziałem, że mam konkurencję w Komitecie Centralnym, gdzie niektórzy towarzysze wpadli na pomysł założenia pisma „Komputer”. Ale to my byliśmy pierwsi na rynku.

„Bajtek” z początku wychodził jako dodatek do „Sztandaru Młodych”, najpierw w wersji czarno-białej, później pojawiła się wersja kolorowa. Zebraliśmy tam sporo specjalistów, którzy zajęli się edukacją, specjalizowali się w konkretnych zagadnieniach czy modelach komputerów. Do dzisiaj spotykam ludzi, którzy mówią, że ich przygoda z komputerem zaczęła się od „Bajtka”, a teraz są właścicielami firm, ekspertami, programistami i tak dalej.

Naszym największym osiągnięciem w „Sztandarze” było założenie pisma komputerowego, które dotarło do młodzieży i gromadziło uporządkowaną wiedzę na ten temat. Ale mieliśmy też takie inicjatywy jak Młodzieżowa Akademia Umiejętności. Cel był taki, żeby zebrać młodych zdolnych: inżynierów, techników, lekarzy. Oni się potem spotykali. Zrobiliśmy kiedyś spotkanie z Jaruzelskim i jemu się to bardzo, bardzo spodobało. Zdaje się, że wtedy przeszło mu przez myśl, że mógłbym zostać ministrem do spraw młodzieży. Ale o tym opowiem panu następnym razem.

Fragment książki Prezydent. Aleksander Kwaśniewski w rozmowie z Aleksandrem Kaczorowskim, Znak Literanova, Kraków 2023

W następnym numerze druga część rozmowy.

Fot. archiwum prywatne

Wydanie: 2023, 23/2023

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy