Wildstein na Jagiellonce

Wildstein na Jagiellonce

Jeśli pójdziemy śladem rektora UJ, to rok 2005 przejdzie do historii jako ten, w którym Polska wróciła do porządków autorytarnych Środowiska intelektualne wydają się w niedostatecznym stopniu wstrząśnięte rozgrywającymi się wokół Uniwersytetu Jagiellońskiego i na nim samym wydarzeniami, związanymi z opublikowaniem kolejnej „listy Wildsteina”. Chlubnym wyjątkiem jest tu zamieszczony w „Gazecie Wyborczej” z 2 grudnia 2005 r. list otwarty profesora UJ, Andrzeja Romanowskiego. W obronie uniwersytetu wystąpili nieliczni publicyści, tacy jak Paweł Smoleński w „Gazecie Wyborczej” czy Jarosław Dobrzański w „Przeglądzie”. Listę domniemanych donosicieli opublikowała nacjonalistyczna „Gazeta Polska”. O ile jednak okoliczności związane z poprzednią listą owiane są do dziś mgiełką tajemnicy, to o pochodzeniu obecnej listy i mechanizmie uruchamiającym procedurę zastraszania właściwie wiadomo wszystko, co najważniejsze: krakowski oddział IPN udostępnił ją pani N., cierpiącej z powodu krzywd, jakich doznała kilkadziesiąt lat temu od osób, które, kolaborując z tajnymi służbami dawnego reżimu, donosiły na kolegów. Pani N., kierując się zapewne nie tylko poczuciem krzywdy, ale i sprawiedliwości (zbrodnia powinna być ukarana), podrzuciła ten łakomy kąsek wspomnianej gazecie, ta zaś – również w poczuciu obywatelskiego obowiązku – listę opublikowała. Jest rzeczą interesującą, że listy nie upubliczniła ani pani N., ani zajmujący się sporządzaniem tego rodzaju materiałów IPN. Wyjaśnienie wydaje się proste: ani pani N., ani IPN nie są, w przeciwieństwie do gazety, chronieni, a lepiej w tym wypadku powiedzieć – asekurowani przez prawo prasowe, gwarantujące wolność wypowiedzi. Natomiast zarówno instytut, jak i pani N. mogliby się narazić na proces sądowy o zniesławienie, który mógłby im zostać wytoczony już to przez osoby, które na liście się znalazły, a miały prawo poczuć się poniżone w opinii publicznej przez umieszczenie na niej i nadanie jej publicznego charakteru – niezależnie od tego, czy zarzucaną im działalnością rzeczywiście się zajmowały, czy nie – już to przez władze uniwersytetu. Wiadomo już, że przynajmniej jedna osoba znalazła się na tej liście z innego powodu. Nasuwa to przypuszczenie, że w gruncie rzeczy wszystkie osoby znalazły się na niej z innego powodu. Jaki to może być powód? Zacznijmy od wyjaśnienia oficjalnego: zarówno pani N., jak i kryjącemu się za jej plecami IPN chodziło o to, by od wpływu na młodzież odsunąć osoby, które splamiły się w przeszłości niegodnym zachowaniem. Nie wydaje się jednak, by wyjaśnienie takie można było potraktować poważnie – nawet zabójcy, o ile nie zostali pozbawieni prawomocnym wyrokiem sądu praw publicznych na zawsze, nie mogą być w żaden sposób pod względem swych praw obywatelskich dyskryminowani. Co więcej – jeśli nie zostali przed upływem okresu przedawnienia postawieni przed sądem i prawomocnie skazani, mają prawo przez sam upływ czasu czuć się nie tylko bezkarni, ale i uniewinnieni. Ogłoszenie listy (abstrahując już od wątpliwej legalności samego tego ogłoszenia) nie może więc w szczególności być wystarczającym powodem uznania winy znajdujących się na niej osób. Zresztą konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej nie pozostawia w tym względzie najmniejszej wątpliwości: „Każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu”, głosi pkt 3 jej 42. artykułu. Mógłby ktoś powiedzieć, że powszechne poczucie sprawiedliwości każe demaskować kolaborantów, i miałby rację, o ile tylko przewidziane przez konstytucję warunki owego demaskowania i karania zostają zachowane. Przekonanie, choćby najgłębsze, pracowników jakiegokolwiek instytutu, poczucie krzywdy osoby choćby najbardziej pokrzywdzonej, wreszcie – opublikowanie listy domniemanych łotrów warunków tych nie spełnia. To ostatnie prędzej już spełnia warunki przewidziane w kodeksie karnym, definiującym przestępstwo publicznego pomówienia. Nie mówiąc już o tym, że jeśli ktokolwiek może mieć zły wpływ na studentów, to są to raczej ci, którzy, współpracując dziś z tajnymi służbami, donoszą do nich na swoich kolegów. Nie słyszy się jednak o żadnych tego rodzaju listach ani o potępieniu tego rodzaju działalności. Jakie są więc prawdziwe intencje opublikowania listy? Wydaje się, że intencją autorów całego przedsięwzięcia z listą domniemanych kolaborantów jest zakwestionowanie wspomnianego wyżej przepisu konstytucji i zastąpienie zasady domniemania niewinności zasadą domniemania winy. O ile zasada domniemania niewinności ustanawia, że nikt nie może być uznany za winnego, dopóki wina nie zostanie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2006, 2006

Kategorie: Opinie